Beatrycze Nowicka Opowiadania

Ludzie bez dusz (recenzja, 26.04.2024)

Sercowe problemy uzdrowicielek

Danuta Psuty, wyd. Prószyński i S-ka

Zakończenie sugeruje ciąg dalszy, jednak wydawca nie oznaczył jej jako pierwszy tom cyklu

Beatrycze Nowicka: 4/10

Ostatnimi czasy rynek książki jest wręcz zalewany przez rozmaite pozycje, z czego większość to tłuczona masowo pulpa. Trudno z tego wyłowić coś wartościowego, i – przyznaję – coraz częściej zdarza mi się kupić coś tylko dlatego, że okładka zwróciła moją uwagę. Tak było i w przypadku debiutanckiej powieści Danuty Psuty. Opis wprawdzie nie rokował najlepiej, jednak z uwagi na pewne motywy (główni bohaterowie parający się leczeniem, tajemnicza zaraza, powiązania między religią a polityką), skojarzył mi się z „Imieniem boga” Michała Dąbrowskiego, które swego czasu dosyć mi się spodobało. Byłam ciekawa, jak z podobną tematyką poradzi sobie ktoś inny.

Kupiłam więc książkę, przeczytałam i mogę stwierdzić, że Dąbrowski spisał się o wiele lepiej. Jego powieść okazała się po prostu znacznie bardziej rozbudowana, zarówno pod kątem światotwórstwa, jak i intrygi. Informacja na wewnętrznej stronie tylnej okładki głosi, że „Ludzie bez dusz” to pozycja skierowana do nieco młodszego czytelnika (a raczej czytelniczki). Być może dlatego wszystko tutaj jest prościutkie i tak napisane, by brońcie bogowie nie znudzić nastoletnich odbiorców.

Jakże tęsknię za książkami fantasy, których autorzy tworzyli żywe, zajmujące światy. Za czasami, kiedy lektura była okazją do zanurzenia się w innej rzeczywistości. Brakuje mi malowniczych opisów, rozbudowanych mitologii, informacji o historii i kulturze. W „Ludziach…” świat przedstawiony jest jedynie tłem dla opisywanych wydarzeń. Istnieje o tyle, o ile stanowi bezpośrednią podbudowę dla fabuły. Czytając, nie miałam poczucia, że miasto, w którym toczy się akcja, jest częścią większego, przemyślanego uniwersum.

To zaś, co zostało opisane, także do końca mnie nie przekonało. W posłowiu autorka wymienia jako jedną z inspiracji „Zakonnice odchodzą po cichu” i wyznaje, że „temat religii niszczącej nam życie bardzo mnie wciągnął”. Tyle tylko, że w powieści został on przedstawiony płytko i pobieżnie – ot, kapłanki wysokiej rangi pławią się w luksusach i karmią wiernych opowieściami o Wybrańcach, zaś główna bohaterka zamiast w religii, pokłada wiarę w bardziej naukowym, niepochwalanym przez większość uzdrowicielek, podejściu do leczenia. To ostatnie akurat podzielam, tyle że od literatury oczekuję bardziej zniuansowanego podejścia do poruszanych problemów. Niechby chociaż owe kapłanki zostały ciekawiej nakreślone.

A skoro już o tym mowa, „Ludzie bez dusz” są jedną z książek, w których uwaga narratora skupia się przede wszystkim na postaciach i relacjach pomiędzy nimi. Tego typu podejście potrafi czasem wynagrodzić brak malowniczego świata, ale tylko wtedy, gdy bohaterowie są naprawdę ciekawi a ich interakcje – zajmująco opisane. Niestety nie można tego powiedzieć o Elenie, jej koleżankach, krewnych i innych mieszkańcach Lśniącej. Podczas lektury niejako prześlizgiwałam się po nich – ot, typy, które zna się z wielu innych książek. Czytelnik niewiele dowiaduje się o ich przeszłości, bywa też, że znacząco zmieniają poglądy bez odpowiedniej podbudowy.

W powieści nie mogło także zabraknąć wątku miłosnego. Przy okazji innej recenzji zażartowałam, że chciałabym poczytać o wybranku protagonistki, który nie byłby mięśniakiem. Gustaw z „Ludzi…” nim nie jest, ale już – typowo – okazuje się Kimś Ważnym. Najgorsze jest jednak to, że nie czuć w ogóle chemii pomiędzy nim i główną bohaterką, to już w nieszczęsnym „Zmierzchu” odczuwane przez Bellę i Edwarda wzajemne przyciąganie zostało bardziej przekonująco nakreślone. Opisy rozmów i reakcji Eleny i Gustawa są mało wyraziste, niewiarygodne, powtarzalne, a często wręcz śmieszne. Dziewczyna nic tylko się rumieni, wali jej serce, dygocze, a czasem myśli, że zaraz zemdleje z wrażenia. I to nie w odpowiedzi na jakiś silny bodziec, tylko np. dreszcz ją przenika od stóp do głów na sam widok chłopaka, który akurat rozpiął sobie górne guziki koszuli i widać mu włosy na klacie. Choć, trzeba przyznać, nie jest ona jedyną tak przeżywającą panną, bo oto inna postać na wieść o tym, że nie otrzyma upragnionego awansu, z wrażenia aż traci przytomność. Najwyraźniej uzdrowicielki z Lśniącej mają jakieś wrodzone wady układu krążenia.

Jeśli chodzi o fabułę, to autorce zdarza się chodzić na skróty. Z notki o niej można wyczytać, że pracuje w branży gier komputerowych i takie miałam skojarzenie w pewnym momencie – jakby bohaterowie realizowali questa – potrzebowali informacji, nic trudnego, trzeba było tylko udać się do pewnej lokacji i ją przeszukać. Kiedy indziej Elena, tuż po tym, jak zaczęła pełnić ważną funkcję w zakonie, przychodzi sobie do „pracy” tylko czasem i nikogo to specjalnie nie zastanawia. Szalejąca w mieście zaraza elegancko schodzi na plan dalszy, gdy dziewczyna przeżywa rozterki sercowe.

W kwestii stylu – niekiedy kuły mnie slangowe wyrażenia w stylu „zasyfiona”, czy „te ciuchy są boskie”. Średnio pasuje to do świata pod względem poziomu technologii kojarzącego się z XIX wiekiem.

Wracając jeszcze do posłowia – Psuty pisze w nim także o inspiracjach popularnonaukowymi książkami o rozwoju medycyny oraz zachęca do szczepień. Uważam, że szczepienia są ważne, a uchylanie się przed nimi nie tylko stwarza zagrożenie dla osoby zaszczepionej, ale też sprzyja rozprzestrzenianiu się chorób. Więc z jednej strony należałoby docenić zamysł, z drugiej, wiele kwestii zostało ze sobą wymieszanych. Psuty nazywa szczepionkami rzeczy, które nimi nie są – wariolizację, czyli działania mające na celu wywołanie choroby o łagodnym przebiegu, celem wytworzenia odporności, a także terapię surowicą pozyskaną od osób odpornych. Mam też poważne wątpliwości, czy jej uwagi o osobach z grupą krwi 0 jako najlepszych dawcach mają tutaj jakikolwiek sens. O co chodzi z grupami? A i B oznaczają rodzaj antygenów występujących na powierzchni krwinek. Jeśli ktoś ma grupę A, na powierzchni krwinek ma antygen A, wytwarza też przeciwciała anty-B (czyli rozpoznające antygen B jako „wroga”). Ten, kto ma grupę B, na powierzchni krwinek ma oczywiście antygen B, a produkuje przeciwciała anty-A. Grupa AB oznacza oba antygeny na powierzchni krwinek i brak przeciwciał anty-A i anty-B (limfocyty wytwarzające przeciwciała rozpoznające własne antygeny są zwykle eliminowane na wczesnym etapie ich rozwoju, by nie dochodziło do reakcji autoimmunologicznej). Grupa 0 oznacza brak antygenów na powierzchni i obecność w osoczu przeciwciał anty-A i anty-B. Krew z grupy 0 można przetaczać ludziom z grupami 0, A, B i AB, bez obaw, że przetoczone krwinki zostaną rozpoznane jako obce przez przeciwciała biorcy i będą niszczone przez jego układ odpornościowy. Tyle że w książce jest mowa o podawaniu pacjentom samego osocza (to przeciwciała w nim zawarte pomagają neutralizować patogen, czy toksynę).

Skoro jednym z celów autorki było, jak rozumiem, przemycenie pewnych kwestii popularnonaukowych, to naprawdę wypadało rzecz zgłębić, by nie wprowadzać czytelnika w błąd.

Ostatecznie, „Ludzie bez duszy” okazały się kolejną pozycją dla nastolatek, wyróżniającą się z tłumu odrobinę motywami „okołomedycznymi”. Pewnie części przedstawicielek grupy docelowej się spodoba. Jeśli chodzi o mnie – ot, książka do przeczytania w dwa wieczory i zapomnienia. Być może powinnam być bardziej wyrozumiała w ocenie, bo z drugiej strony nie jest to proza, którą czyta się jak po grudzie, zgrzytając zębami na wybitnie koślawy styl i rażące głupoty. Tyle że jej podobnych przeczytałam już tyle, że zdążyłam się znudzić.