Beatrycze Nowicka Opowiadania

Chór zapomnianych głosów (recenzja, 21.04.2024)

Czytajmy prędko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu

Remigiusz Mróz, wyd. Czwarta Strona

Pierwszy tom dylogii o Lindbergu i Alhassanie

Beatrycze Nowicka: 5/10

Po wysłuchaniu niemal dwugodzinnego wywiadu z Remigiuszem Mrozem na jednym z kanałów na YT, doszłam do wniosku, że warto w końcu sprawdzić tego autora (wcześniej znałam jedynie opowiadanie opublikowane we antologii pt. „Inne światy”). Ponieważ lubię fantastykę, zdecydowałam się na „Chór zapomnianych głosów”. Zanim jednak przejdę do właściwej recenzji, słów kilka o autorze, który zarazem jest bardzo poczytny, jak i krytykowany.  Miałam okazję już wcześniej poznać kilka wypowiedzi Mroza i sprawił on na mnie bardzo pozytywne wrażenie jako człowiek. Stonowany w wypowiedziach, nie zadufany w sobie, oddany swojej pracy. Wychowywano mnie w poszanowaniu wysiłku, sumienności, determinacji – autor serii o Chyłce, potrafiący spędzić nawet i dziesięć godzin dziennie na pisaniu, wydaje mi się ucieleśnieniem tych cech. Szanuję także ludzi, którzy mają życiową pasję (zakładając, oczywiście, że nikomu ona nie szkodzi) i cieszę się, gdy udaje im się uczynić z niej sposób na życie. Piszę o tym dlatego, że z pewnością wpłynęło to na ocenę samej książki.

Ta nie okazała się tak zła, jak się obawiałam, znając niektóre bardzo krytyczne opinie o twórczości tego autora. Nie okazała się też jednak bardzo dobra. W wywiadzie Mróz wyjawia swoją metodę twórczą – otóż bardzo często przystępuje do pisania bez szczegółowego planu i daje się ponieść wyobraźni, mając nadzieję, że na dalszych etapach wymyśli sensowne wyjaśnienie właśnie opisywanych wydarzeń (jeśli czuje, że mu się to nie udało, zarzuca pisanie albo odkłada na później). Mówi, że dla niego to lepsze od oglądania serialu, że sam zastanawia się, co będzie dalej, i pisze, aby się dowiedzieć.

Takie podejście widać w „Chórze zapomnianych głosów” – niejednokrotnie kolejne sceny czy informacje pojawiają się, by wywołać zaskoczenie, budować napięcie. Tyle że nierzadko brakuje temu potem wewnętrznej spójności; wyjaśnienia wielu kwestii okazują się nieprzekonujące, inne nie pojawiają się wcale. Na samym początku powieści bohater, lecący na statku kolonizacyjnym, budzi się i znajduje resztę załogi (z jednym wyjątkiem) martwą. Korytarze i kabiny są wręcz zaścielone poszatkowanymi, a czasem wręcz zmiażdżonymi trupami (jeśli o mnie chodzi, uważam, że ciekawszy byłby efekt, gdyby mężczyzna odkrył zwłoki leżące w komorach snu – zamiast krwi i flaków cisza, dojmująca samotność lata świetlne od Ziemi). Tyle że Lindberg wraz z drugim ocalałym próbują dojść do tego, co zabiło pozostałych, raczej krótko i bezskutecznie, następnie raz dwa sprzątają zwłoki za pomocą jakichś dumnie nazwanych urządzeń, po czym żyją sobie względnie spokojnie i układają się do kolejnego snu na pół wieku. Dużo później pojawia się zdanie wyjaśnienia, które wydało mi się mało sensowne. Inna sytuacja – oto dwójce wyżej wymienionych udaje się skontaktować z Ziemią (istnieją tu systemy natychmiastowej komunikacji) i opisać sytuację, w której się znaleźli. Przypominam, ktoś lub coś wymordowało jak rozumiem kilkaset ludzi i wciąż nie wiadomo, jak to się stało. Co robi dowództwo – ano stwierdza, że rzecz należy zbadać, posyłając tam pierwszy lepszy statek. Ten będzie leciał do celu pięćdziesiąt lat, więc uwagi o tym, że „każda minuta jest ważna” oraz ogólny pośpiech wydają mi się mało uzasadnione w sytuacji potencjalnego zagrożenia dla całej ludzkości. Przez jakiś czas sądziłam, że może władze na Ziemi wiedzą o czymś, czego nie mówią podwładnym, tak jednak nie było.

Niektóre pomysły pojawiały się tylko dla chwilowego efektu, np. uwagi o tym, że kapitan statku wyruszającego zbadać sprawę ciągle siedzi zamknięty w kabinie, kazały mi się spodziewać, że może dowódca np. jest androidem, albo od dłuższego czasu nie żyje, a okazało się, że po prostu nie lubił towarzystwa (też pytanie, jak w niewielkiej przestrzeni całkowicie unikać kontaktu z podkomendnymi). To jednak tylko przykład zmarnowanej podbudowy, a zdarzają się kwestie ważniejsze, choćby bardzo nietypowe wyniki przeprowadzonych w pewnym momencie badań medycznych, które nie doczekują się żadnego wyjaśnienia.

Przykłady można by mnożyć. Gdy Mróz każe swoim bohaterom skakać w czasie i przestrzeni, fabuła robi się jeszcze bardziej chaotyczna. Postaci czasem wpadają na dobre pomysły oraz planują skomplikowane intrygi, a czasami zachowują się kompletnie głupio. Chcąc przechytrzyć przeciwnika potrafią zadbać o najdrobniejsze szczegóły, by chwilę później stwierdzić, że ten nie zauważy, jeśli na miejsce przybędzie kilka statków mniej.

Przyznam, że od tego rodzaju SF spodziewam się też nieco większej ekspozycji strony technicznej – więcej uwag na temat funkcjonowania statku oraz innych technologii, więcej nauki. A tutaj w pewnym momencie pokładowy astrochemik stwierdza, że nie zna „większości pierwiastków, z których wykonana była muszla” (muszlą nazwano przedmiot obcych). Coś takiego jest po prostu niemożliwe – pierwiastki o wyższych liczbach atomowych są zbyt niestabilne. Chyba, żeby przyjąć, iż w odległych częściach kosmosu działa inna fizyka. Autor oczywiście może sobie wykreować świat, w którym tak się dzieje, ale po pierwsze, warto o tym wspomnieć, a po drugie, czy w takim sektorze ludzie mogliby funkcjonować normalnie? Tymczasem Mróz nie bawi się w wyjaśnienia – pasuje mu, żeby dla podkręcenia dramatyzmu jednej z postaci nagle poczerniały oczy i ustały funkcje życiowe, by po chwili jeszcze porzęziła i znowu padła trupem, to tak właśnie się dzieje, a czytelnik się dowiaduje, że to pewnie efekt tajemniczej a zaawansowanej technologii obcych. Owi kosmici podobno nie potrafią swobodnie porozumiewać się ludzkim językiem, za to komunikują się, cytując łacińskie sentencje (to akurat wydaje mi się trudniejsze niż sformułowanie prostych zdań, skąd mieliby te sentencje wygrzebać, czemu akurat łacina). Znalazłszy się na obcej planecie postaci skwapliwie zdejmują hełmy. Nie wiem, czemu autor wspomina o kriogenicznym śnie, skoro bohaterowie, sądząc z opisu, raczej nie są wtedy zamrożeni (tradycja SF kazałaby raczej mówić o komorach stazy).

Podsumowując – im bardziej zaczyna się myśleć na temat fabuły, świata, czy postępowania postaci, tym więcej dostrzega się niespójności i wątpliwych elementów. Z drugiej jednak strony, samą książkę bardzo dobrze się czyta. Akcja biegnie wartko, liczne dialogi dodatkowo upłynniają lekturę. W jej trakcie zbytnio nie zastanawiałam się nad wewnętrzną logiką, tylko śledziłam rozwój wypadków. „Chór…” ma też swego rodzaju urok nieco starszej SF (nie mówię tu o klasyce gatunku, ale jej bardziej rozrywkowej odmianie). Są podróże międzygwiezdne, dzielni kosmonauci, ruiny cywilizacji obcych, portale czasoprzestrzenne i temu podobne motywy. Postaci też bardziej swojskie, choć trudno mówić tutaj o psychologicznej głębi. W pewnym momencie wręcz pomyślałam sobie, że uff, wreszcie jacyś normalni mężczyźni… po czym zdałam sobie sprawę, że owi „normalni mężczyźni”, obudziwszy się na statku pełnym poszatkowanych trupów pięćdziesiąt lat lotu od Ziemi, przerzucają się ripostami. Cóż, trudno, lepiej to, niż gdyby mieli zacząć odkrywać własną seksualność (w takiej np. „Dalekiej drodze do małej gniewnej planety” Chambers romans bohaterki z pokrytą łuskami koleżanką z załogi stanowił istotny element powieści).

W każdym razie, jako odprężająca lektura po pracy (gdzie ostatnio zajmowałam się dość intensywnie recenzowaniem prac naukowych), „Chór…” sprawdził się nieźle. Ot, przygodówka w kosmosie, do której należałoby raczej podejść, jak do zamienionego w powieść opisu kampanii RPG, a nie do próby realistycznego przedstawienia eksploracji kosmosu, czy konfrontacji z obcymi rasami. Nie żałuję przeczytania tej książki, ale też nie porwała mnie ona na tyle, bym natychmiast sięgnęła po kontynuację (choć w przypadku czytelniczej posuchy tego nie wykluczam). Panu Mrozowi zaś życzę dalszego powodzenia w życiu, bo to jest świetna rzecz, móc robić to, co się kocha i jeszcze czerpać z tego korzyści.