Beatrycze Nowicka Opowiadania

McDonald Ian, Hopelandia (recenzja, 20.04.2024)

Groch z kapustą i łożyskiem

Ian McDonald, wyd. Mag

Beatrycze Nowicka: 6,5/10

Tytuł nieco nazbyt kąśliwy, bo zwykle rezerwuję sobie tego typu frazy na książki, które uważam za bardzo kiepskie, a tak w tym przypadku nie jest, jednak nie mogłam się powstrzymać.

Choć „Rzeka bogów” mnie zachwyciła, później wydane w Polsce „Luna: Nów” oraz „Droga Bez Znaczenia. Ekspres Ares” budziły ambiwalentne uczucia. Tak było i w przypadku „Hopelandii”. W podziękowaniach Ian McDonald wymienia grant uzyskany na napisanie tej książki. Pojęcia nie mam, jak wygląda aplikowanie o tego rodzaju wsparcie dla artystów, niemniej uwaga ta sprawiła, że wyobraziłam sobie następującą sytuację – oto autor miał gdzieś w szufladzie kilka pierwszych rozdziałów, a może tylko notatki do powieści fantasy toczącej się we współczesnym Londynie i okolicach. Jej bohaterami byli członkowie artystycznej bohemy, grupka ekscentryków wierzących w objawiające się czasem w zwierciadłach Emanacje. Wśród nich znaleźli się także Iskromagowie, walczący z mrocznymi siłami za pomocą cewki Tesli. Nie były to zresztą jedyne nadprzyrodzone siły tego świata, by wspomnieć choćby o świetlistej istocie obdarzającej szczęściem chłopców z rodziny mieszkającej w tajemniczym domostwie o zmieniającym się układzie pomieszczeń i drodze dojazdowej, ukazującej się jedynie wtedy, gdy gospodarze wyjdą gościom naprzeciw. Koncepcje były barwne, lecz zabrakło pomysłu na fabułę, więc McDonald rzecz zarzucił. Na wieść o grancie odkopał jednak niedokończoną powieść, a żeby zwiększyć swoje szanse na uzyskanie finansowania zgłosił, że planowana książka dotyczyć będzie kwestii tożsamości płciowej oraz zagadnień związanych ze zmianami klimatu. Szacowne gremium się ucieszyło, bo i „diversity” i „ekologia” – tak oto autor pieniądze dostał i napisał, co napisał.

Powyższe oczywiście jest moim wymysłem i wyzłośliwianiem się, niemniej „Hopelandia” wygląda mi na efekt takiego właśnie podejścia, a to dlatego, że stanowi mieszankę mniej sztampowego urban fantasy z SF bliskiego zasięgu. A problem polega na tym, że to wszystko nie do końca się klei. Nie jestem aż taką purystką, by z góry skreślać tego rodzaju zabawę konwencjami, niemniej tutaj elementy zostały wymieszane w sposób dość chaotyczny, nie dając wybrzmieć w pełni pomysłom i wątkom, a wręcz osłabiając wymowę niektórych z nich.

Malowniczo rozpoczęta historia elektromancerów w pewnym momencie zostaje porzucona. Najpierw McDonald pisze o postaciach, które podobno latami się szkoliły we władaniu elektrycznością, a także o nadnaturalnych zagrożeniach, jakie Iskromagowie powstrzymują swoją sztuką. A potem postaci te nagle zmieniają zdanie, wyjeżdżają sobie daleko, zajmują się czymś zupełnie innym, zaś narrator serwuje czytelnikowi migawki z rozwoju biznesu związanego z energią geotermalną na Islandii. W kolejnej części znów przeskok – tym razem na wyspy Polinezji. Całość ma formę swego rodzaju kolażu, w narrację wplecione zostały m.in. listy, ciekawostki (np. rozdział o architekturze Londynu), zapiski rozmów w „teatralnym” stylu, czy przepis kulinarny na potrawę… z ludzkiego łożyska (ja rozumiem różne dziwne pomysły, ale ten, by świętowano narodziny nowego członka grupy, podając gościom tego rodzaju „przysmaki”, uważam za dosyć obrzydliwy).

Nie mogę odmówić autorowi wyobraźni, zwłaszcza w kwestiach wizualnych. McDonald potrafi kreślić barwne sceny – w pamięci został mi na przykład obraz bohaterki uciekającej przed wichurą w deszczu zamarzniętych motyli. Nierzadko też potrafi pisać naprawdę ładnie, intrygująco, trafnie. Wypisałam sobie nieco fragmentów, które z różnych powodów zwróciły moją uwagę: „któregoś dnia słychać zew, czuć zapach, skórę oprósza mrowienie kolejnej pory roku”, „nie ma w życiu większej zdrady niż własne dorastanie”, „czas zawisa w wilgotnych cieniach pod wierzbami, w zakolach, stawach za niskimi jazami”, „mężczyźni mogą spać gdziekolwiek. To potężna moc”, „w wieku dziewięciu lat Raisa zderzyła się z ideą końca. Nic nie trwa wiecznie. Ani Muminki, ani książki. Ani ludzie”, „poranne słońce pada pylistymi płaszczyznami przez szczeliny w deskach”, „powietrze pachnie kurzem, zimnym drewnem i starym, uwięzionym światłem”, „blask (…) już gasł. Mądrości rozkładały się do banałów”, „zobaczył staruszkę z nawoskowanego papieru, łamigłówkę z zasupłanych nitek, kości w jedwabnym woreczku”, „mało czasu, jeszcze mniej czasu, a na koniec czas się kończy. Zostawisz coś niezrobione, o coś nie poprosisz i to już tak będzie na zawsze, poniesione roztopową wodą dni ostatnich”. W powieści ważną rolę odgrywa także muzyka. McDonald opisuje ją z pasją i podkreśla jej rolę w życiu postaci.

Wszystko to jednak są szczegóły, sceny, opisy, obrazy, nastroje i emocje. Jest w tym energia, dynamika, nierzadko błyskotliwość. Natomiast nie wyłania się z tego większa struktura, konsekwencja w prowadzeniu bohaterów i wątków. Być może taki był zamysł – w końcu postaci nieraz wspominają o gwiazdozbiorach. Może odbiorca miał sam sobie połączyć kropki. Mnie to jednak nie przekonało.

Kwestie zmian klimatu są ważne i dobrze, że coraz częściej pojawiają się w literaturze. Niemniej, pożenienie ich z fantasy odbiera całości wagę, odrealnia opisywaną rzeczywistość tak bardzo, że czytelnik łatwo może dojść do wniosku, że jego to nie dotyczy. Na świecie nie ma świecących chłopców, demonów, czy istot wziętych z twórczości Blake’a, więc może katastrofa klimatyczna to po prostu kolejny wątek fantastyczny. Inną ważną kwestią jest podejście McDonalda do tematu. Z jednej strony jest on odświeżającym przykładem pisarza SF, który nie jest pesymistą. Z drugiej, wizja zaprezentowana w „Hopelandii” jest niemalże cukierkowo-naiwna (poniżej przykłady, więc muszę zdradzić nieco z fabuły). Owszem, na kartach powieści pojawiają się katastrofy naturalne, czy wzmianki o wymieraniu gatunków, jednak autor zdaje się przekonany, że to tylko przejściowe trudności, które ludzkość przezwycięży. Uwaga narratora towarzyszy osobom dającym sobie radę. Jedna z bohaterek zakłada firmę związaną z energią odnawialną, która odnosi wielki sukces, pozostając przy tym przyjazna środowisku i ludziom (przy okazji – jej siedziba, w celu odróżnienia się od typowych korporacyjnych biurowców, zbudowana jest z drewna, zapewne więc musiało ono zostać sprowadzone z daleka, co zwiększa ślad węglowy; poza tym wodór jako paliwo ma tę podstawową wadę, że nie jest zbyt bezpieczny w eksploatacji). Cały pomniejszy naród migrantów klimatycznych znajduje kraj chcący ich przyjąć i wyrusza wspólnie w drogę, w czasie której nie dochodzi do incydentów związanych z przemocą. Ludzie ci są zdeterminowani, by ciężko pracować, godzą się na wędrówkę z rejonów tropikalnych do Arktyki, a na miejsce docierają bez większych strat i dosłownie ze śpiewem na ustach. A poza tym teraz na Islandii wyrosną lasy. Cieszmy się.

W powieści wiele miejsca poświęcone zostało także modnym na Zachodzie trendom społecznym – płcie, zaimki, seksualność… Wszystko oczywiście w tonie pozytywnym, zgodnie z duchem wypowiedzi jednego z twórców Hopelandii (będącej czymś w rodzaju sekty, czy może luźnej organizacji): „wyobraźcie sobie społeczeństwo wolne od ograniczeń i represji, które dławią nasz rozwój emocjonalny i psychologiczny”. Jednym z nośników tego rodzaju treści jest postać Atliego. Na podstronie poświęconej powieści na „Lubimy czytać” jest długa i ciekawa recenzja użytkownika o nicku Jacob94, który zauważył rzecz, jaka mi umknęła. Mianowicie, jak można mówić o płci kulturowej w przypadku, kiedy bohater wymyśla sobie alter ego i uważa, że ma ono osobną płeć z wymyślonym dla niej zaimkiem. Kultura jest przecież czymś tworzonym zbiorowo. Choć tyle trzeba McDonaldowi oddać, że Atli w pewien sposób jest wiarygodny (tu znowu zdradzam nieco z fabuły, choć nie aż tak wiele, ponieważ bohater ten nie odgrywa szczególnej roli w co ważniejszych wydarzeniach). Wychowywany przez samotną matkę, która w pewnym momencie wygłasza taką oto mowę „gdy byłam dzieckiem, uwielbiałam być dzieckiem (…). Potem stałam się dziewczyną i to już mi się nie podobało. Trudne to było. Ciągły wysiłek. Musiałam myśleć o różnych rzeczach. Brać rzeczy pod uwagę. Jako dziecko, mogłam robić, co zechcę. Być, kim zechcę. Jako dziewczyna mogłam być tylko dziewczyną” i uważa, że jej synek powinien jak najdłużej zachować wolność oraz nieskrępowany potencjał. W związku z tym instruuje przedszkolankę, że ma się do Atliego nie zwracać w sposób określający jego płeć. W czasie, gdy chłopiec dorasta, jego matka zyskuje majątek. Dzieciak nie musi o nic walczyć i na nic pracować. Otoczenie dostosowuje się do jego kaprysów. Nikt go nie prześladuje za odmienność, zamiast tego zostaje lokalnym celebrytą. Gdy opowiadałam koledze z pracy o tej postaci, że chciałabym, aby dojrzała i nauczyła się odpowiedzialności, mój rozmówca trafnie odrzekł „odpowiedzialności za co?”. Istotnie, nikt niczego od Atliego nie oczekuje. Chce sobie polecieć na tropikalne wyspy na drugim końcu świata – mamusia ochoczo kasę na ten cel wyłoży. Jak zauważyła inna osoba, której wspomniałam o tym bohaterze, zwykle w literaturze tego typu „złoci chłopcy-niebieskie ptaki” zostają przez życie przeczołgani. McDonald jednak tego nie robi. Ogólnie zresztą, zdaje się uważać, że lekiem na światowy kryzys są ekscentryczni imprezowicze.

Cóż mogę jeszcze napisać – może to, że „Hopelandia” mnie zarówno intrygowała, jak i irytowała. Nie żałuję lektury, ale nie wiem, czy sięgnę po kolejną książkę McDonalda (może skuszę się na kontynuację „Chagi”, jeśli faktycznie kiedyś się ukaże w Polsce). Na koniec muszę jeszcze pochwalić tłumacza – nie porównywałam z oryginałem, jednak wszystko wskazuje na to, że wykonał kawał dobrej roboty i podszedł do tego z sercem (np. chciało mu się poszukać informacji i wyjaśniać rozmaite kwestie w przypisach, a nawet wrzucić na sieć playlistę złożoną z wymienianych w powieści utworów).

PS. Uprzedzam, że pojawiająca się w opisie okładkowym fraza „Hopelandia to rodzina – a rodzina jest niebezpieczna” sugerująca rozgrywki w stylu tych z „Luny” ma się zupełnie nijak do treści książki.