Beatrycze Nowicka Opowiadania

Córka kości (recenzja, 19.11.2023)

Na mieliźnie

Andrea Stewart, wyd. Fabryka Słów

Pierwszy tom trylogii „Tonące cesarstwo”

Beatrycze Nowicka: 5/10

Uczciwie pisząc, po „Córce kości” nie spodziewałam się niczego specjalnego, jednak głód fantasy okazał się na tyle silny, że postanowiłam dać tej książce szansę. Zgodnie z przewidywaniami, pierwszy tom trylogii o tonącym cesarstwie nie okazał się, przynajmniej w moim odczuciu, pozycją godną zapamiętania. Jakiś czas temu, przy okazji recenzji „Zakonu Drzewa Pomarańczy” narzekałam sporo na temat kondycji współczesnej rozrywkowej fantasy. Dziś mogę dodać do tych rozważań kolejne spostrzeżenie – mam wrażenie, że redakcje dużych wydawnictw zza oceanu wpływają na styl (a raczej jego brak) publikowanych książek. Jak bowiem inaczej wytłumaczyć to, że powieści kierowane do masowego odbiorcy są pisane tak bezbarwnie. Brakuje charakterystycznych dla autora manieryzmów, opisy są raczej krótkie, a zakres słownictwa ograniczony. W efekcie masowo powstają książki, które można bez większego wysiłku i namysłu „połknąć” w parę godzin i kilka dni później o nich zapomnieć. Zgaduję, że przy obecnym postępie technologicznym wkrótce będą, albo wręcz już są narzędzia oparte na AI, pozwalające autorowi przerobić swoją prozę tak, by nadawała się do „gładkiego” czytania.

Tymczasem, wracając do tematu głównego, czyli „Córki…”: było tam kilka dobrych pomysłów – przede wszystkim na magię kości, a także związany z nią wątek głównej bohaterki (tego typu rozwiązania kojarzę przede wszystkim z SF, stąd w fantasy jawią mi się one jako świeże), sympatycznego małego smoczka oraz potencjalnie barwną wizję ruchomych wysp. Na tym, niestety, dostrzeżone przeze mnie zalety się kończą.

Teoretycznie mamy tutaj potencjał – córka cesarza stara się nauczyć tworzenia magicznych konstruktów, poczciwy młody przemytnik szuka zaginionej żony, albo raczej chciałby to robić, gdyż po drodze wciągany jest w rozmaite zadania poboczne, na jednej z cesarskich wysp buntownicy marzą o obaleniu lokalnej władzy, zaś na samym krańcu archipelagu kobieta zwana Piaskiem usiłuje odkryć, kim jest i skąd się tam wzięła. Gdyby te postaci zostały przedstawione w sposób pogłębiony, zniuansowany i intrygujący, ich historia wzbudzałaby więcej emocji. Tymczasem Stewart idzie na łatwiznę, każąc im wyjaśniać prostymi słowy motywy stojące za ich postępowaniem. Sporo jest przy tym powtórek – Lin raz po raz zapewnia, jak to pragnie zyskać uznanie ojca, a Jovis oznajmia, że bardzo kocha żonę. W efekcie najbardziej przykuwającą uwagę postacią zostaje wyżej wspomniane smoczę, które przez większość czasu łasi się, je ryby, albo powtarza „dobre/niedobre”. Stworzenie może i sympatyczne, ale chyba nie świadczy to dobrze o kreacji reszty bohaterów.

Także w innych kwestiach Stewart nie chciało się wysilić. Przede wszystkim – cesarski dwór. Owszem, w książce fantasy to, że po śmierci żony cesarz zamknął się w pałacu z córką, uczniem, nieliczną tylko służbą i tabunem swoich konstruktów, nie wydaje się niemożliwe. Niewątpliwie takie rozwiązanie ułatwiło pisarską pracę. Niemniej, wizja Lin przemierzającej puste korytarze i rozmawiającej z kilkoma osobami na krzyż jest po prostu mało zajmująca. O ile ciekawsze byłoby czytanie o dziewczynie zmuszonej nie tylko poradzić sobie z wymaganiami ojca, ale też z oczekiwaniami dworu, za dnia poznającej meandry etykiety i dyplomacji, a w nocy czytającej magiczne księgi. Alternatywnie, Stewart mogłaby bardziej pójść w stronę horroru, podkreślając atmosferę opustoszałego pałacu, po którym przechadzają się istoty ulepione z kawałków martwych ciał zwierząt i ludzi zasilane energią życiową poddanych, a którym włada stary mag, najprawdopodobniej osuwający się w obłęd. Wątek rebeliantów także mógłby zostać przedstawiony ciekawiej, zamiast powierzchownych rozmów na temat tego, że chłopom jest źle, a gubernator wyspy pławi się w luksusie.

Jak na niemal pięćset stron w powieści dzieje się niewiele, dodatkowo wspomniane wyżej kwestie sprawiają, że nawet gdy dochodzi do tych nielicznych dramatycznych wydarzeń (jak się teraz zastanawiam, to na myśl przychodzą mi jedynie dwa zasługujące na to miano), nie porywają one zbytnio. Wszystko wskazuje na to, że po tom kolejny już nie sięgnę. Kilka książek od Fabryki Słów sprawiło, iż zaczęłam ich postrzegać jako wydawnictwo od czasu do czasu prezentujące czytelnikom nieco bardziej udaną rozrywkową fantastykę. Ostatnimi czasy niestety dominuje pulpa.

PS. Po namyśle zdecydowałam się podnieść ocenę o 0,5 punkta, za fragmenty dotyczące programowania konstruktów oraz scenki ze smoczątkiem. To jednak nadal nie czyni „Córki kości” pozycją wartą polecenia.

Za oceanem cała trylogia już się ukazała, choć, jak wspomniałam, raczej nie zamierzam wyglądać premier polskich przekładów.