Beatrycze Nowicka Opowiadania

Cień kitsune (recenzja, 06.10.2023)

Niepełnosprytna lisiczka i chłopce prześliczne

Julie Kagawa, wyd. Fabryka Słów

Pierwszy tom trylogii „Cień kitsune”

Beatrycze Nowicka: 4,5/10

Ładna okładka, obiecująca fantasy inspirowane kulturą Kraju Kwitnącej Wiśni, zachęciła mnie do sięgnięcia po „Cień kitsune”. Okazało się, że w moje ręce trafiła powieść skierowana do nastolatków, i to raczej tych młodszych, a przy okazji niezbyt lotnych. Dawno też nie czytałam tak licho prowadzonej narracji pierwszoosobowej.

Przy okazji recenzowania „Zakonu Drzewa Pomarańczy” Samanthy Shannon ponarzekałam na temat miałkości i wtórności produkowanej masowo literatury fantasy. „Cień kitsune” wpisuje się w ten trend. Oto główna bohaterka, sierota, wychowuje się w położonej na uboczu świątyni. W dniu szesnastych urodzin Yumeko jeden z opiekunów dziewczyny wyjawia jej tajemnicę – mnisi strzegą fragmentu niebezpiecznego zwoju, z którego skorzystać można raz na tysiąc lat, a że odpowiedni czas się zbliża, rozmaite mroczne siły będą próbowały zdobyć ten przedmiot. Wkrótce potem świątynię napada horda demonów a wszyscy jej mieszkańcy, poza oczywiście dzielną protagonistką, giną. Zanim jednak to się stanie, Yumeko dowiaduje się o związanej z jej osobą przepowiedni i zostaje poproszona o zawiezienie zwoju w bezpieczne miejsce (czemu nikomu nie przyszło do głowy go po prostu zniszczyć, nie wiem). Sierota wyrusza więc na wyprawę, po drodze zbierając drużynę. Sama, będąc pół-człowiekiem, pół-kitsune, robi w niej za maga (na razie dość słabego, ale wiadomo, na niskich poziomach czarodzieje niewiele mogą, za to, gdy nabiorą doświadczenia…). Prócz tego w skład zespołu wchodzą: ninja-zabójca demonów, arystokrata-wybitny szermierz, a także ronin, co świetnie strzela z łuku (dysponuje ponadto nieograniczonym zapasem strzał, a swą broń najwyraźniej ma na sztywno wpisaną na liście ekwipunku, bo potrafi po nią sięgnąć nawet tuż po wyjściu z przyjęcia u cesarza). Gdy opowiadałam o tym mojemu lubemu, skomentował, że brakuje jedynie kapłana, na co odparłam, że ten ostatni dołącza do drużyny pod koniec książki.

To jednak nie wszystko. Julie Kagawa ma na koncie kilkanaście książek, w tym pięciotomowy cykl o zmiennokształtnej smoczycy, która zakochuje się w członku zakonu zajmującego się tropieniem i zabijaniem takich jak ona. W „Cieniu kitsune” występuje natomiast zmiennokształtna lisica, spotykająca na swej drodze chłopaka z klanu trudniącego się zabijaniem demonów i, niekiedy, także innych istot nadprzyrodzonych. Cóż za odmiana. Napisałam kiedyś, że w tego rodzaju historiach przebija mi wciąż i wciąż opowieść o oswajaniu lęku przed mężczyznami i seksem. Powraca motyw chłopaka pociągającego, lecz stanowiącego zagrożenie (w przypadku bohatera powieści Kagawy źródłem owego zagrożenia jest demon zaklęty w katanie), zmuszonego nieustannie panować nad sobą, aby nie skrzywdzić swojej towarzyszki. Zresztą, jak tu nie mieć skojarzeń, czytając „od tak dawna żyłem samotnie, że bez przerwy mając u boku dziewczynę, czułem się rozkojarzony, podobnie jak mój miecz”. Nastoletni zabójca demonów, określany m.in. jako „mroczny chłopiec o zimnych oczach”, jest oczywiście prześlicznej urody: „tak, był jeszcze młody i miał oblicze anioła (skąd jej się tam anioł wziął? – przyp. mój), lecz jego oczy nie zostawiały cienia wątpliwości. Był zabójcą”. W wyniku morderczego treningu, jaki przeszedł, całe ciało młodzieńca pokrywają blizny… poza twarzą, gdzie ma on tylko jedną niewielką szramę. W osobie Tatsumiego powraca kolejny znany motyw – oto młody mężczyzna, skryty, samotny i niekochany, tylko czekać, aż główna bohaterka odkryje przed nim cud miłości. Ponieważ jeden śliczny chłoptaś to za mało, do drużyny dołącza, sądząc z opisu jeszcze bardziej urodziwy (acz nie mroczny, więc z góry na straconej pozycji), arystokrata oraz już nie tak ładny (choć wciąż dosyć przystojny), za to obdarzony pewnym poczuciem humoru (pewnym, bo autorce nie za bardzo wychodzą dowcipne dialogi) ronin. Brunet, białowłosy i rudy, do kompletu.

Po lekturze „Zachowuj się” Sapolsky’ego, na fali zainteresowania tematyką psychologiczno-biologiczną, sięgnęłam po książkę innego autora [1] dotyczącą konfliktu płci w ujęciu ewolucyjnym. Aż tak mnie nie porwało, niemniej kilka interesujących myśli się tam znalazło. Będąc świeżo po tej lekturze, gdy czytałam „Cień kitsune”, w głowie wyświetlały mi się takie oto przypisy. Yumeko przekonuje Tatsumiego, aby towarzyszył jej w drodze – kobieca strategia szukania ochroniarza („Ten człowiek potrafił zabijać demony. (…) Bardzo możliwe, że był równie niebezpieczny jak one. Gdyby zgodził się mnie chronić, każdy demon, yokai, czy niegodziwy człowiek (…), musiałby najpierw zmierzyć się z nim”). Do drużyny dołączają kolejni przystojniacy – kobieca strategia wyboru najlepszego z puli. Dziewczyna zaprzyjaźnia się z nimi – strategia utrzymywania przy sobie „zapasowych partnerów”. Jeśli chodzi zaś o chłopaków, to ich zachowanie można podsumować dość cynicznym komentarzem psychologa, że wielu mężczyznom nie przeszkadza zbytnio niski poziom intelektualny potencjalnej wybranki, jeśli tylko jest ona wystarczająco ładna.

Co do tego ostatniego, cóż, Kagawa chciała być dowcipna, a zamiast tego zrobiła ze swojej bohaterki kretynkę, jak choćby tu: „wszystkie dworskie małpki będą zanadto zajęte chełpieniem się własną wspaniałością, podlizywaniem się cesarzowi i wzajemnym podkładaniem sobie świni, żeby zwracać uwagę akurat na nas. – To będą tam małpki? – Zdumiona zatrzepotałam powiekami. – Och, czyli nie będzie tak nudno. Ale małpy strasznie brudzą, czy nikt o tym nie pomyślał?”

Co więcej, autorka podejrzewa swoich czytelników, a może raczej czytelniczki, o intelekt zbliżony do tego, jakim dysponuje Yumeko. Jak bowiem inaczej wytłumaczyć wielokrotne powtarzanie rozmaitych informacji oraz liczne monologi, w których bohaterowie raz po raz wyjaśniają swoje motywacje i czyny, jakby czytelnik nie miał okazji już się tego domyślić.

Jak wspomniałam wcześniej, „Cień kitsune” stanowi przykład nieudolnej narracji pierwszoosobowej. Styl przywodzi mi na myśl scenariusze programów w stylu „Dlaczego ja?”: „my, rodzina Kage, byliśmy ekspertami w dziedzinie ciemności; lepiej niż którykolwiek inny klan cesarstwa znaliśmy tajemnice cieni i zamieszkujących je istot. Byłem zabójcą demonów z klanu Kage. Na tym polegała moja praca”, „ryzykowałam, lecz w jakiś sposób musiałam przecież pomóc – musiałam uwolnić łasice i ocalić Tatsumiego, który nie mógł wiecznie opierać się zarazem czarownicy i demonicznemu niedźwiedziowi. Wezwanie na pomoc łasic było jedynym, co przyszło mi do głowy.” Kagawa każe swoim bohaterom snuć w myślach obszerne wyjaśnienia na temat świata, albo wkłada im w usta opisy przywodzące na myśl notki z bestiariusza:  „Kiba-sama – objaśniłem – to imię, jakie miejscowi nadali wielkiemu demonicznemu niedźwiedziowi oni-kuma, dla którego ten las jest domem. Podania głoszą, że Kiba-sama jest wyższy niż dwaj mężczyźni i tak silny, że może jedną łapą chwycić konia i zanieść go do swojej gawry.” Kuriozum numer jeden okazał się dla mnie taki oto fragment rozdziału pisanego z perspektywy przeznaczonego Yumeko zabójcy demonów: „ubrany był w ciemnoniebieskie spodnie (…) i sandały, lecz tors miał obnażony, a pięknie rzeźbione mięśnie lśniły w blasku księżyca.” Tak, tak właśnie jeden nastolatek skomentowałby wygląd drugiego. Za całkowicie chybiony pomysł uważam uczynienie narratorem Tatsumiego – postaci w założeniu tajemnicze i skryte wydają się takimi właśnie dlatego, że czytelnik nie zagląda im ciągle do głowy [2]. Jeśli o mnie chodzi, z całej tej gromadki nieco polubiłam ronina, za tę odrobinę humoru, a po trosze także dlatego, że czytelnik poznaje go jedynie z zewnątrz. Gdyby za spisanie dokładnie tej samej fabuły zabrała się np. Olga Gromyko, zapewne powstałaby lekka i zabawna lektura. A tak, wyszło w najlepszym razie nieporozumienie.

Nieco uroku dodają książce „japońskie klimaty”, choć miewałam wrażenie, że tak są one japońskie, jak przedmiot na okładce nadaje się na tsubę. Jest kolorowo, a opisy bywają całkiem ładne, widać inspiracje baśniami i anime. Niemniej, wydaje się to dosyć powierzchowne. Całości zdecydowanie bliżej do relacji z lekkiej sesji Legendy Pięciu Kręgów, niż do podejścia, nazwijmy to, bardziej „realistycznego” (gdzie np. nieznajome osoby raczej nie mogłyby ot tak sobie wejść na przyjęcie i konwersować z cesarzem). Tutaj pozwolę sobie na ostatni już cytat: „zobaczyłem tylko jasnozielony liść jałowca” – bohater może i zobaczył, natomiast nie wiem, czy autorka rzeczony krzew kiedykolwiek w życiu widziała.

Ocenę dałam taką, a nie inną, z uwagi na to, że „Cień kitsune” pisano raczej z myślą o nastolatkach oraz ze względu na pewną barwność opisywanego świata. Jak nietrudno się domyślić, raczej nie skuszę się na kolejną część. Wszystkim czytelnikom niebędącym nastoletnimi dziewuszkami uwielbiającymi czytać o przystojnych a mrocznych młodzieńcach, odradzam.

Całość wyszła w oryginale, znając Fabrykę Słów, pewnie kolejne części będą się ukazywać regularnie.

[1] Jeśli ktoś ciekaw, było to „Kiedy mężczyźni źle się zachowują” Davida M. Bussa.

[2] Może jeden Gene Wolfe potrafił czynić swoje postaci zagadkowymi, nawet oddając im głos. Ale to zupełnie inna liga.