Beatrycze Nowicka Opowiadania

Zakon Drzewa Pomarańczy cz. 1 (recenzja, 26.09.2023)

Lista zakupów

Samantha Shannon, wyd. SQN

Pierwsza z dwóch części składających się na samodzielną powieść (w sprzedaży jest także wydanie łączone)

Beatrycze Nowicka: 4,5/10

Pierwszą część „Zakonu drzewa pomarańczy” dostałam w prezencie – z jednej strony więc trochę głupio mi ją krytykować, aby nie urazić osoby, która mi ją podarowała, zachęcona pozytywnymi opiniami. Z drugiej zaś, jednak kusi, aby refleksjami się podzielić, przecież nie po to, by wyśmiać dobrą wolę przyjaciela, ale aby podumać o przewadze marketingu nad jakością oraz stanie obecnej fantasy.

A ten niestety dobry nie jest, choć zastanawiam się, czy nie dochodzi tutaj do błędu percepcji. W ubiegłych dekadach także trzaskano hurtowo fantasy-pulpę, by wspomnieć choćby nieszczęsnego Elryka z Melniboné, którego fenomenu nadal nie rozumiem. Z biegiem lat większość chłamu została zapomniana (Elryk akurat nie, o dziwo), dzięki czemu możemy z nostalgią wspominać utwory prawdziwie udane. Choć nawet gdyby procent rzeczy wartościowych pozostawał stały, znaczny wzrost liczby wydawanych tytułów sprawił, że rynek jest dosłownie zalewany generyczną fantasy, przez co trudniej natrafić na coś godnego uwagi. Co więcej, jak przeczytałam swego czasu na blogu osoby znającej rynek wydawniczy od środka, również „życie książki”, rozumiane jako czas wzmożonego zainteresowania daną pozycją, znacząco się skróciło.

Tym spośród autorów, którzy zamierzają na pisaniu zarobić, zwyczajnie się nie kalkuluje wkładanie w swoje dzieło zbyt wiele wysiłku, dopieszczanie projektu latami – skoro tom rocznie to standardowe tempo, a dobrze by było pomiędzy częściami jednego cyklu zacząć tworzyć następny. Albo odwrotnie, może wydawcom bardziej opłaca się postawić na tych, którzy może bez szczególnego polotu, ale za to masowo produkują kolejne serie.

Tak oto fantastyka, a więc literatura w teorii mająca być popisem wyobraźni pisarza, zmieniła się w towar iście fabryczny, wytwarzany według sprawdzonego schematu. Powieść Samanthy Shannon sprawia wrażenie, jakby autorka pisząc odhaczała kolejne punkty. Feudalne królestwa z kulturą inspirowaną rozmaitymi ludami naszej Ziemi, są, pradawne zło podnoszące łeb po latach, jest, smoki, są, magia, jest, tęczowe wątki ostatnio tak modne, są. Do tego jeszcze liczne opisy strojów i miejsc, aby było jak u Jordana, oraz rozdziały poświęcone rozmaitym bohaterom jak u Martina. Przepis na sukces.

Komercyjny zdaje się istotnie nastąpił, niestety (dla mnie niestety, bo to oznacza ciąg dalszy taśmowej produkcji tego rodzaju) nie artystyczny. „Zakon drzewa pomarańczy” prowokuje też do rozmyślań nad rolą talentu. Bo przecież były książki fantasy wcale nie nowatorskie pod względem pomysłów, na jakich oparto świat i fabułę, ale jednak potrafiące wzbudzić emocje, wciągnąć, zabrać czytelnika w wymyślone krainy.

U Shannon tego nie ma. Powieściowe uniwersum wydaje się sztampowe i brakuje mu tego nieuchwytnego elementu, sprawiającego że najlepsze fantastyczne światy żyją. Niektóre pomysły są po prostu kiczowate, jak choćby ten, by lawa zalewała stolicę pewnego państwa po tym, jak jego władca opowiedział się po stronie sił zła. Postaci także nie wzbudziły we mnie głębszych uczuć, ani pozytywnych, ani negatywnych (a przyznam, że zdarzały mi się lektury słabe pod względem literackim, gdzie bohaterowie mimo to nie byli mi obojętni, np. dylogia Karen Miller „Królotwórca, królobójca”).

Fabuła książki rozwija się niemiłosiernie powoli. Owszem, styl jest zwykle na tyle przezroczysty (choć zdarzają się rozmaite „kwiatki” w stylu: „miała wrażenie, jakby jej własne oczy były rozdymającymi się rybami z dna oceanu, które wpłynęły zbłąkane do pustych oczodołów”, „zdawały się niczym oblegające się nawzajem twierdze, pełne sekretnych przejść i tajnych komnat” [1]), że „Zakon…” czyta się szybko, ale i tak w oczy kłuje niedostatek poważniejszych wydarzeń i zwrotów akcji. Zdziwiłam się, dowiedziawszy, iż tom, jaki trafił w moje ręce, nie otwiera co najmniej pięciotomowego cyklu, a jest pierwszą z jedynie dwóch części. Jeśli na ponad pięciuset stronach wydarzyło się tak niewiele, to zastanawia mnie, jak Shannon udało się w drugiej połowie rozwinąć i doprowadzić do finału wątek ponownego przyjścia Bezimiennego oraz sojuszu wschodnich i zachodnich krain. Moja ciekawość nie jest jednak na tyle duża, bym faktycznie miała zamiar sięgać po tom kolejny.

[1] Błagam, niech ktoś doda do tych poradników dla autorów rozdział o tym, jak nie pisać porównań, bo to już kolejna książka fantasy z anglojęzycznego kręgu, gdzie ten środek stylistyczny bywa stosowany nieudolnie.

Od premiery zdążyło już minąć trochę czasu – SQN wydało część drugą oraz prequel. Jeśli o mnie chodzi, nie zamierzam kontynuować lektury.