Beatrycze Nowicka Opowiadania

Ty jesteś tańcem

Był już wieczór, gdy Radhamani skończyła poprawiać swój najnowszy raport. Zapisała plik i przesłała go do centrali, a potem, ściskając w rękach kubek z niedopitą herbatą, wyszła przed dom podziwiać zachód X-28513, zwanej także Rubinem Czarnoksiężnika. Może nieco na wyrost, ponieważ w ciągu dnia gwiazda świeciła co najwyżej na pomarańczowo – za to wieczorem istotnie nabierała głębokiej czerwonej barwy, kąpiąc krajobraz w szkarłatnym blasku. Poza tym Herkko upierał się, że to jedyna słuszna nazwa dla słońca planety Hatifnatów. Radhamani uśmiechnęła się do swoich wspomnień. Byli tak młodzi i pełni zapału, gotowi do poświęceń, głodni sukcesu. Wyselekcjonowani spośród najlepszych naukowców członkowie pierwszej misji badawczej wysłanej tam, gdzie – wreszcie! – odkryto inteligentny gatunek obcych.

Radhamani zapatrzyła się w gasnący krajobraz. Ponieważ stacja usytuowana była na wzgórzu, kobieta miała stąd piękny widok na inne pagórki i doliny. W wieczornym świetle fiolety lokalnej roślinności nabierały ciepła. Korony drzew obrzeżała czerwień, w dole pod nimi sączyły się już wieczorne mgły. Na łąkach nieśmiało zabłysły bladobłękitne i zielonkawe światełka – to miejscowe zwierzęta komunikowały się za pomocą bioluminescencyjnych sygnałów. Doliny zapadały w granat, na horyzoncie płonęły ośnieżone szczyty odległych gór. Nawet teraz, po tylu latach, Radhamani wciąż czuła dziwne uniesienie, patrząc na to wszystko. Choć nierzadko tęskniła za soczystą zielenią Ziemi, jej jasnym słońcem, papugami i słoniami. Przypomniały jej się wielkie trójkolorowe wiewiórki z jej ojczystego kraju. Wszystko to zostało tak daleko za nią. Wsiąść w szybkostatek oznaczało porzucić krewnych i przyjaciół, prowadzone badania, dobrze zapowiadające się kariery. Mieli tyle nadziei…

Przypomniał jej się cytat o tym, że wciąż zmienne niebo jest tym, co najbardziej trwałe. Pomału zapalały się na nim pierwsze gwiazdy – inne konstelacje, ale wciąż ten sam szeroki pas Drogi Mlecznej przecinający nieboskłon. Stadko szybomeduz majestatycznie przepłynęło nad stacją, po ich półprzezroczystych ciałach przemieszczały się niebieskie luminescencyjne wzory. Radhamani poczuła, jak wraz ze zmierzchem napływa melancholia. Cofnęła się do środka, odłożyła puste naczynie i sięgnęła po bambusowy flet. Pożegnalny podarunek od Taichiego. Gdy grała, siedząc na progu i podziwiając niknące barwy, myślała o wszystkich słowach, które pomiędzy nimi nie padły. Czy powinny? Dźwięk fletu niósł się w chłodnym powietrzu wieczoru. Ślepia nocobiegacza błysnęły gdzieś w trawie, daleko w dole kępę krzewów rozświetlił seledynowy poblask, to otwierały się kwiaty zielunia.

***

Dzień zapowiadał się pogodny, ale nie zdołał przegnać z duszy Radhamani resztek smutku. Czasami tak bywało, zdążyła już do tego przywyknąć. Czekało ją zresztą sporo pracy. Wsiadła do latacza i wyprawiła się do jednej z bezzałogowych podstacji badawczych, by zebrać zgromadzone przez drony próbki. Lubiła odwiedzać to miejsce. Znajdowało się nad morzem i po załadowaniu zebranych okazów mogła spacerować białą plażą i brodzić w purpurowych falach. Woda była ciepła, pachniała słono i zarazem cierpko. Stadko lotowęży kołowało nad piaskiem i wypatrywało wyrzuconych na brzeg stworzeń. Radhamani przypomniała sobie pierwsze miesiące ich pobytu na planecie, istny szał odkryć. Codziennie opisywali dziesiątki gatunków. Teraz także często udawało jej się znaleźć coś nowego. Zawsze nosiła ze sobą pojemniki na próbki i tym razem wrzuciła do nich kilka pancerzyków o dość wyszukanych kształtach, fragment plechy glonu i opalizującego robaka. Swoją zdobycz dołączyła to tej zebranej przez maszyny i zawiozła do centralnej stacji doświadczalnej, by przekazać ją AI do analizy. Złośliwy głosik w jej głowie szeptał, że sztuczna inteligencja radzi sobie świetnie ze wszystkim bez ludzkiego nadzoru. Wcale nie musiałaby osobiście dowozić próbek, ani pisać raportów. Była zbędnym ogniwem całego procesu. A ponadto, minęło tyle czasu… Czy tam na Ziemi kogokolwiek jeszcze obchodziła planeta Hatifnatów i jej mieszkańcy. Czy ktokolwiek czytał nadsyłane raporty, czy może ludzkość znalazła sobie jakieś inne zajęcia? Zważywszy na opóźnienie komunikacyjne, równie dobrze Ziemi mogłoby już nie być. Radhamani skarciła się w myślach za tak bezproduktywne rozważania. Dokonała wyboru i musiała z nim żyć. Postanowiła, że gdy tylko upora się z najpilniejszymi obowiązkami, wybierze się do Doliny.

***

Następny ranek powitał ją przyćmionym światłem i pluskaniem deszczu. Radhamani zjadła śniadanie, obserwując szare chmury rozsnute nad fioletowym lasem. Mgły unosiły się z parowów i strzępiły o korony drzew. Kobieta sprawdziła dane nadesłane przez AI i zatwierdziła listę bieżących zadań. Smutek wciąż nie opuścił jej całkiem, ale oprócz niego poczuła też satysfakcję. Teraz to był jej świat. Nie spełnił pokładanych w nim oczekiwań, ale ona go nie opuściła.

Ścieżka wiodąca przez wilgotny las wcale jej się nie dłużyła. Było ciepło, deszcz nie padał rzęsiście. Krople skapywały z liści i spływały po korze. Radhamani zastanawiała się, czy faktycznie tutejsze wielokomórkowe organizmy autotroficzne różnią się od ziemskich głównie kolorem, czy po prostu z czasem tak się do nich przyzwyczaiła, że wydawały jej się niemal zwykłymi roślinami. W gęstwinie coś zaszeleściło i na ścieżkę wybiegł długonogi płochacz. Jego mokre fioletowo-różowe pióra zwisały smętnie. Przez sekundę wpatrywał się w kobietę, potem skoczył z powrotem w gąszcz.

Nim dotarła do Doliny, deszcz ustał i mgły zaczęły się rozwiewać, więc gdy stanęła na skraju lasu, miała całkiem dobry widok na otoczone sadami i poletkami miasteczko. Niewielkie okrągłe domki z szarej gliny przycupnęły nad przepływającą przez środek osady rzeczką. Słońce wyjrzało zza chmur, zalśniły pokryte białą emalią dachówki zdobiące kopulaste dachy. Z oddali dobiegł Radhamani pisk – to krzyknęło hatifnackie dziecko. Za chwilę zawtórowały mu inne głosy.

Owładnęło nią wrażenie, że czas się zatrzymał – Dolina niewiele zmieniła się przez te wszystkie lata. Ot, kilka domków zostało zniszczone, zbudowano kilka nowych. Trochę zmienił się układ pól. Poza tym wszystko wyglądało niemal tak, jak wtedy, gdy widziała miasteczko po raz pierwszy. Wybrali się tu całą grupą, zabierając ze sobą dwa roboty do ewentualnej ochrony – materiały dostarczone im przez maszyny wskazywały na to, że obcy nie są zbyt agresywni, jednak lepiej było się zabezpieczyć. Naukowcy zdecydowali też, że na razie nie będą wchodzić do miasteczka, tylko zaczekają na stoku wzgórza. Gdy zostali dostrzeżeni, spomiędzy owocowych drzew wychynął pierwszy mieszkaniec osady.

„Widzisz, miałem rację, nazywając ich Hatifnatami” ekscytował się Herkko. Taichi uśmiechnął się tylko, Evelyn prychnęła. Saoirse nie zareagowała, całą swoją uwagę koncentrując na obcym. Stworzenia istotnie miały w sobie coś z bohaterów książek Tove Janson. Ich miękkie podłużne ciała pokryte były skórą wprawdzie nie białą, ale bladą, jasnofioletową od barwnika pobieranego wraz z pożywieniem. Para wielkich oczu o zielonkawych tęczówkach spoglądała na ludzi sponad wianuszka długich giętkich macek. Naukowcy wiedzieli, że z tyłu „głowy” obcy ma jeszcze troje oczu, tym razem mniejszych –wyglądało na to, że Hatifnaty prowadziły niegdyś osiadły tryb życia i wykształciły symetrię promienistą, a dopiero potem, wraz z nabyciem zdolności do szybszego poruszania się symetria ta została zaburzona. Wskazywało także na to rozmieszczenie pięciu grubszych macek, służących Hatifnatom za kończyny górne i wyrastających poniżej tych delikatniejszych a powyżej otworów gębowych i oddechowych. W dole ciało istoty wyginało się w tył i wyrastały z niego trzy pary posuwek. Obcy zatrzymał się w pewnym oddaleniu od ludzi. Wydał z siebie przeciągły piskliwy odgłos, ale nie wydawał się przestraszony. Naukowcy czekali, nie wykonując gwałtownych ruchów. Kolejne Hatifnaty nadchodziły od strony miasteczka, z sadów i pól. Wkrótce tłumek tych istot stał naprzeciwko ludzi. Nie wydawali żadnych dźwięków, tylko ich cienkie macki falowały i splatały się ze sobą. Po dłuższej chwili jeden z nich wysunął się naprzód. Taichi też postąpił o krok. Hatifnat przydreptał jeszcze bliżej. Pomału zbliżali się do siebie, wreszcie człowiek przyklęknął na jedno kolano, by jego twarz znalazła się na wysokości oczu obcego. Ten ostrożnie i jakby z wahaniem wysunął w stronę naukowca kilka macek. Taichi równie powoli wyciągnął rękę. Radhamani zaniepokoiła się nieco, bo podobnie do węgorzy elektrycznych Hatifnaty potrafiły porazić swojego wroga lub drobną ofiarę prądem. Jednak Taichi tylko zaśmiał się lekko, gdy opuszki jego palców dotknęły obcego. „Mrowi” skomentował. Hatifnat odczekał chwilę, potem cofnął macki i w ciszy wycofał się pomiędzy pobratymców. Ci dotykali go, być może chcąc się upewnić, czy wszystko w porządku. Najwyraźniej doszli do wniosku, że tak, ponieważ tłumek zaczął się rozchodzić. Ludzie także uznali, że wystarczy jak na pierwszy raz i wrócili do bazy.

Wkrótce potem okazało się, że Herkko miał rację ze swoją nazwą nawet bardziej niż sądził, lecz nie była to pomyślna wiadomość. Hatifnaty okazały się bowiem obojętne na rozmaite ludzkie próby kontaktu. W przeciwieństwie do książkowych pierwowzorów mogły wydawać dźwięki, lecz w ten sposób porozumiewały się głównie dzieci. Starsze osobniki odzywały się znacznie rzadziej. Analizy z wykorzystaniem AI wykazały, że w ten sposób obcy wymieniali się prostymi komunikatami. Hatifnaty wykazywały też zdolność do bioluminescencji, co mogło być kolejnym tropem, jednak i w tym przypadku naukowcy nie zaobserwowali czegoś, co mogło przypominać regularne rozmowy. W świetle tego wszystkiego zadziwiające było, jak istoty te osiągnęły poziom życia społecznego, nauczyły się wytwarzać narzędzia, budować domy, uprawiać rolę i rozpalać ogień. Tworzyły także sztukę, ozdabiając naczynia i swoje chatki malowidłami, zwykle przedstawiającymi stylizowane rośliny i zwierzęta. Po jakimś czasie od przybycia ludzi do przedstawianych na malunkach istot dołączyły także dwunożne i dwurękie sylwetki. To było jednak na tyle. Owszem, z początku Hatifnaty obserwowały przybyszów, potem jednak zaczęły niemal całkowicie ich ignorować. Naukowcy mogli wejść do miasteczka i spacerować pomiędzy domami, nie wywołując większego zainteresowania. Czasem podbiegało do nich kilkoro dzieci, popiskując i wyciągając macki, szybko jednak pierzchały do swoich zabaw.

Kiedyś w czasie jednego z tych spacerów Evelyn zażartowała, że czuje się jak duch. Radhamani zgodziła się z nią. Taichi stwierdził, że nie powinni nazywać Hatifnatów obcymi, bo to oni są tu obcy. Spędzili na tej planecie już kilka lat, zebrali mnóstwo danych i odwiedzili wioski tubylców setki razy, tymczasem ani trochę nie zbliżyli się do jakiegokolwiek porozumienia. Tak, jakby funkcjonowali w osobnych światach, które tylko odrobinę się na siebie nakładały. Nie byli jednak Hatifnatom całkowicie obojętni – nigdy nie pozwoliły one ludziom zobaczyć, jak tańczą.

Bo Hatifnaty tańczyły, o czym naukowcy wiedzieli z nagrań. Co jakiś czas, odpowiadający kilku ziemskim miesiącom, istoty opuszczały swoje osady, zostawiając jedynie kilku pobratymców, by opiekowali się dziećmi. Tłumnie gromadziły się na łąkach, ustawiały w regularnych formacjach, splatały mackami i kołysały się do świtu w absolutnej ciszy. Jeśli jednak zauważyły lub wyczuły obecność człowieka lub większego urządzenia (miały zmysł pozwalający im wykrywać pola elektryczne), po prostu rozchodziły się i wracały do swoich domów. Naukowcy spędzili niejeden wieczór dyskutując na temat tego zachowania. Saoirse sugerowała, że tańce mogą być rodzajem rytuałów religijnych, nie zdobyli jednak przekonujących argumentów na poparcie tej tezy, zwłaszcza, że nie zaobserwowali żadnych znanych z Ziemi przejawów kultu w rodzaju kapliczek, czy figurek.

Tym razem także jedynie dzieci wykazały jakiekolwiek zainteresowanie wizytą Radhamani. Niewielka grupka przydreptała i pokręciła się dookoła niej. Dorosłe osobniki nie przerywały swoich zajęć, gdy szła pomiędzy chatami, obserwując mieszkańców Doliny zajmujących się codziennymi czynnościami – Hatifnaty przynosiły do domów zebrane w sadach owoce, lepiły garnki, łuskały nasiona, myły w rzece i obierały jadalne bulwy, wyplatały koszyki, malowały wzory na ścianach swoich chatek. Czasem któryś z nich odrywał się od swojej roboty, by przez chwilę patrzeć na kobietę. Ich wzrok wydawał się jej podobny do tego, jakim ludzie spoglądali na zwierzęta. Ciekawe, czym dla nich jestem, pomyślała. Przynajmniej nie jakimś potworem, pocieszyła się, gdy jedno z młodych wyciągnęło macki i delikatnie obmacywało nimi wnętrze dłoni kobiety. Radhamani uśmiechnęła się do niego. Hatifnat pisnął i cofnął się kilka kroków. Na jednej ze ścian kobieta dostrzegła świeże malowidło, więc zrobiła kilka zdjęć. Pospacerowała jeszcze po osadzie, nagrała nieco materiału. Kiedyś i ona odwiedzając Dolinę czuła gorzki smak porażki. Z czasem jednak to wrażenie zbladło, Radhamani pogodziła się z losem. Doszła do wniosku, że być może to ludzie pobłądzili w swej pysze, spodziewając się, że obcy będą im podobni i przez to zrozumiali. Teraz wizyty w miasteczku przynosiły jej otuchę. Hatifnaty były pokojowym ludem, a rozmnażały się bardzo powoli. Tutejszy klimat był łagodny, w pobliżu nie występowały większe drapieżniki. Wszystko to sprawiało, że życie w osadzie płynęło spokojnie – bez gwałtownych zmian i bez większych dramatów. Czasem Radhamani wydawało się, że mieszkańcy Doliny byli szczęśliwsi od większości ludzi. Któż to wie… Czy tego rodzaju porównania były uprawnione? W każdym razie lubiła ich obserwować i wyobrażać sobie, że oto trafiła do świata, który pod pewnymi względami był doskonalszy od jej własnego. Czasami śniła o tym, że zmienia się w jednego z nich, buduje sobie własną chatkę i zostaje w Dolinie.

Opuściwszy osadę, Radhamani zatrzymała się na stoku i przez jakiś czas medytowała. Gdy słońce zaczęło czerwienieć, wyruszyła w drogę powrotną. Nie zauważyła, że jeden z Hatifnatów, ten, który wcześniej dotknął jej ręki, ostrożnie podążał za nią i zawrócił dopiero, gdy zrobiło się ciemno.

***

W następnych dniach Radhamani musiała zająć się ogrodem, a potem przyszła wiadomość, że na jednej z wysepek dron odkrył interesujące nowe gatunki, więc poleciała je badać. W takich chwilach kobieta nie mogła zrozumieć, dlaczego pozostali odeszli – przecież planeta Hatifnatów wciąż kryła w sobie tak wiele do odkrycia. Być może jej koledzy i koleżanki okazali się bardziej ambitni niż ona, albo głębiej przeżyli rozczarowanie obcymi. Radhamani sądziła, że istotą nauki jest dochodzenie do prawdy i w związku z tym każdy naukowiec powinien być gotowy stanąć z nią twarzą w twarz. Także wtedy, gdy się mu ona nie podobała.

Po powrocie z wysepki kobieta zajrzała do Doliny i przekonała się, że mieszkańcy kilku domków znieśli jaja. Zdarzało się to rzadko, więc Radhamani wracała do miasteczka, żeby zajrzeć przez okienka do wnętrza chatek i poobserwować wysiadujących obcych. Za kilka miesięcy wyklują się z nich pozbawione macek larwy. Zdarzenie było radosne, lecz z ostatnia z wizyt wprawiła Radhamani w melancholię. Zaczęła się zastanawiać, jak by to było, gdyby nie zrezygnowała z posiadania dzieci. Wtedy wydawało się to oczywiste – uważała, że powinna skupić się na karierze. Dzieci oznaczały konieczność zawieszenia pracy naukowej i to w wieku, gdy ludzki umysł był najbardziej elastyczny i zdolny do największego wysiłku. Odłożyła więc te sprawy na potem. Później jednak odkryto planetę Hatifnatów i Radhamani zgłosiła się do programu kosmicznego. Dostała się, poleciała. To miała być podróż w jedną stronę. Gdy więc się tu znaleźli, uznała, że decyzja o dziecku byłaby samolubna. Choć może po prostu przywykła już do swojego życia i nie chciała wywracać go do góry nogami. Jak to miała w zwyczaju w takich chwilach, wyszła przed stację z fletem. Wieczór okazał się piękniejszy niż zazwyczaj – z powodu zwiększonej aktywności Rubinu zielone wstęgi i kotary zorzy falowały na niebie ponad wzgórzami. Gdy Radhamani spoglądała w górę, kątem oka dostrzegła zielonkawy błysk na stoku. Spojrzała tam i zorientowała się, że było to światło odbite w czyichś oczach. Nie przestając grać, zerkała w tamtą stronę – istota podeszła bliżej i, ku zdumieniu kobiety, okazała się młodym Hatifnatem. Radhamani o mało nie zerwała się z ławki – o ile było jej wiadomo, nigdy wcześniej żaden z obcych nie przyszedł do ludzi. A teraz to się stało i nie bardzo wiedziała, jak się zachować. Obcy podszedł jeszcze bliżej, po czym przysiadł i wpatrywał się w kobietę. Luminescencyjne wzory rozbłysły na jego skórze. Nie rozumiem, wyszeptała Radhamani. Potem jednak pomyślała, że dla obdarzonego krótkimi nóżkami Hatifnata to musiała być długa i męcząca droga. Poleciła stacji włączyć słabe światło. Obcy nie poruszył się, tylko nieco przygasł. Kobieta ostrożnie weszła do środka – nie poszedł za nią. Nalała do miseczki wody i wróciła do Hatifnata, biorąc też ze sobą latarkę. Kucnęła, upiła łyk, a potem podała mu naczynie. Obcy ostrożnie wziął je w macki i także się napił. Radhamani wstała, włączyła latarkę i machnęła ręką, mając nadzieję, że jej gość zrozumie, że chciałaby, aby poszedł za nią. Najwidoczniej tak się stało, bo podreptał za kobietą do miejsca, gdzie pod jedną ze ścian bazy zasadziła swego czasu kilka owocowych drzewek. Hatifnat zerwał sobie kiść czerwonych jagód, usiadł pod drzewkami i zaczął je zjadać. Gdy skończył, pomachał mackami, pomigał i odszedł. Radhamani wróciła do bazy i wysłała małego drona, by odszukał obcego – okazało się, że ten oddalił się jedynie kawałek i właśnie szykował sobie legowisko w kępie krzewów.

Ze snu, w który kobieta zapadła niedługo przed świtem, wyrwał ją komunikat AI. Hatifnat obudził się i szedł w stronę bazy. Radhamani ucieszyła się i odrobinę zmartwiła jednocześnie. To nie był dojrzały osobnik. Pojęcia nie miała, jakie relacje panują wśród obcych – czy ktoś będzie go szukał, martwił się o niego, a może wręcz przyjdzie, chcąc go ratować. Pamiętała kontrowersje, jakie wywołało postępowanie grupy naukowców z innej bazy, którzy zdecydowali się porwać larwę Hatifnata wierząc, że zdołają nauczyć ją komunikować się z ludźmi. Tak się jednak nie stało. Choć pod względem fizycznym obcy rozwijał się poprawnie, był apatyczny. Mało się ruszał i wydawał niewiele dźwięków. Zamiast wyświetlać na ciele ruchome wzory, całymi godzinami emitował słabą, jednostajną luminescencję. W końcu przestał jeść. Naukowcy podrzucili go z powrotem do jego rodzinnej wioski. Jej mieszkańcy zaopiekowali się swoim pobratymcem, jednak jego stan poprawił się tylko odrobinę. Nie był w stanie wykonywać skomplikowanych czynności, ani zadbać o siebie. Nie dążył do kontaktu z innymi Hatifnatami, nigdy też nie wziął udziału w tańcach. Większość przebywających na planecie naukowców potępiła zachowanie kolegów, choć któregoś dnia, gdy byli sami, Taichi wyznał jej, że zdarzało mu się zastanawiać nad podjęciem tego rodzaju działań. Musi być jakiś sposób, mówił, przecież widać, że oni nie są głupi.

Nie mogła zmarnować takiej szansy. Rozesłała drony z poleceniem zebrania jadalnych dla Hatifnatów roślin, nalała świeżej wody do miski i wyszła, by zaczekać na obcego na progu. Odważył się wejść do środka. Ostrożnie wziął w macki flet, przez chwilę obracał go i oglądał. Wsunął nawet do swojego otworu oddechowego ustnik i dmuchnął, wydobywając z instrumentu przenikliwy pisk. Efekt ten chyba wystraszył, albo zniechęcił obcego, bo odłożył flet na miejsce. Radhamani gestem zachęciła Hatifnata do pójścia za nią i oprowadziła go po kilku pomieszczeniach bazy. Obcego najbardziej zainteresowały ściany – dotykał ich w miejscach, gdzie musiały biec kable, raz nawet usiłował wsadzić mackę do gniazdka. Radhamani kazała stacyjnej AI wydać odgłos oznaczający wśród obcych niebezpieczeństwo. Zanim poszli dalej, wzięła z biurka tablet – być może zdoła się dzięki niemu choć trochę porozumieć ze swoim gościem. Zabrała obcego do ogrodu, gdzie na własny użytek hodowała ziemskie rośliny. Wydało jej się, że zrobiły one na nim wrażenie – dotykał je i obwąchiwał. Gdy zerwał pomarańczę, Radhamani ostrzegła go ponownie. Kazała AI wygenerować dwa obrazki – na jednym był Hatifnat jedzący rodzime owoce, na drugim ona z pomarańczą. Pokazała na siebie i na postać na ekranie, potem na ziemskie owoce. Kazała zagrać dźwięk oznaczający „dobrze”. Powtórzyła procedurę z Hatifnatem i jego pożywieniem. Potem podmieniła owoce, czemu towarzyszył dźwięk oznaczający „niebezpieczne” i „boli”. Miała nadzieję, że zrozumie. Biochemie organizmów zamieszkujących Ziemię i planetę Hatifnatów były niekompatybilne. Z jednej strony oznaczało to, że ludzie byli odporni na tutejsze patogeny, z drugiej zaś, że pomarańcza była dla Hatifnata w najlepszym razie niestrawna. Obcy zrozumiał komunikat, albo uznał, że gospodyni nie chce się dzielić swoim jedzeniem, w każdym razie oddał jej owoc. Cienkimi mackami sięgnął po tablet i niestety uszkodził ekran. Powinna była pamiętać o jego elektryczności, nic to, wyśle urządzenie do naprawy w stacji centralnej. Poszli dalej. Na końcu ogrodu, gdzie szklarnia wysuwała się poza obręb bazy i za szybami rozpościerała się panorama wzgórz, znajdował się taras, a na nim niewielka fontanna. Hatifnat sięgnął w jej stronę jakby pytająco. „Dobre” zakomunikowała mu Radhamani, a on podszedł i się napił. Za chwilę jednak uwagę obcego przyciągnął stojący obok stolik, a konkretniej, znajdująca się na nim nieukończona jeszcze mandala. Widząc jego zainteresowanie, kobieta nabrała nieco barwnego piasku do rurki i uzupełniła kawałek wzoru. Gdy odłożyła narzędzie, obcy pisnął „jeszcze”, więc kontynuowała, a on patrzył, lekko tylko falując mackami. Po jakimś czasie przyszedł komunikat, że drony przywiozły jedzenie. Na szczęście Hatifnaty miały na nie określenie w swoim prostym języku. Gość zrozumiał i dał się zaprowadzić do kuchni.

Obcy okazał się całkiem bystry. Zrozumiał jak działa kran oraz kuchenka. Razem zjedli posiłek. Radhamani beształa się w myślach. Tyle lat czekali na coś takiego, a teraz nie bardzo wiedziała co właściwie ma robić. Gdyby Hatifnat przyszedł wcześniej, kiedy na planecie przebywali jeszcze lingwiści, psychologowie i neurolodzy, być może wspólnie by coś wymyślili. Ona była biologiem, jej główne zadanie stanowiła rekonstrukcja przebiegu ewolucji lokalnych form życia. Wysłała zapytanie do AI. Na razie postanowiła po prostu robić swoje. Hatifnaty były długowieczne i w porównaniu z ludźmi zdawały się żyć bez pośpiechu. Może więc jej gość nie będzie się szczególnie niecierpliwił.

Hatifnat obserwował Radhamani, gdy pracowała w ogródku i później, kiedy zasiadła w fotelu i zaczęła przeglądać dane (nie chciała wpuszczać go do laboratoriów, żeby czegoś nie zepsuł, ale też wolała go nie zostawiać samego). Gdy zainteresował się jej komputerem, kazała wyświetlić animację: upuszczany, rozbijający się garnek, przeładowany koszyk, w którym urywa się ucho, wreszcie Hatifnat dotykający ekranu). Kilkakrotnie puściła nagrany sygnał „niedobrze”, potem pokazała gościowi uszkodzony tablet. Wyglądało na to, że pojął i tym razem, bo trzymał macki z daleka i tylko przez jakiś czas łypał jej przez ramię. W końcu chyba się znudził, bo odsunął się i wyszedł z pomieszczenia. Kobieta posłała za nim drony, dzięki czemu dowiedziała się, że jej gość przez chwilę bawił się odkręcając i zakręcając wodę w kuchni, a potem wyszedł na zewnątrz, spacerował po okolicy i wykąpał się w pobliskim strumieniu. Wieczorem wrócił, zwinął się na kanapie i zasnął. Gdy spał, od czasu do czasu na jego skórze rozbłyskały luminescencyjne plamy, tyle że bardziej rozmyte. Czy Hatifnaty potrafiły śnić?

Następne dni wyglądały podobnie. Obcy towarzyszył kobiecie w codziennych czynnościach. Nauczył się podgrzewać sobie jedzenie i polubił kąpiele w wannie. Przysiadał na ławce obok Radhamani, kiedy grała na flecie wieczorami i wytrwale śledził jej pracę nad mandalą. Gdy skończyła wzór i rozburzyła piasek, wydawał się poruszony. Dziwne to było – po tylu latach samotności mieć kogoś obok siebie, nawet jeśli była to przeważnie milcząca, obca istota. Kobieta zorientowała się, że odwykła od towarzystwa na tyle, że czasami ją ono drażniło. Po jakimś czasie osiągnęli jednak pewien rodzaj milczącej komitywy. Dlatego, gdy pewnego dnia Radhamani obudziwszy się, nie zastała go w pokoju, gdzie sypiał, zaniepokoiła się i zmartwiła. Wywołała obraz ze śledzącego drona i zobaczyła, że jej gość wędruje ścieżką prowadzącą do Doliny. Na stole w ogrodzie znalazła niewielki okrągły fioletowo-czerwono-zielonkawy wzór wysypany piaskiem. Co chciał w ten sposób powiedzieć? Pożegnać się, podziękować, obiecać, że wróci, wyjaśnić powody, a może nic z tych rzeczy? Odejście Hatifnata zasmuciło ją, samotność, od której zdążyła odwyknąć, uderzyła ze zdwojoną siłą. By odepchnąć od siebie ponure myśli kobieta rzuciła się w wir pracy. Dzięki jednemu z rozesłanych dronów dowiedziała się, że mieszkańcy Doliny poszli tańczyć. Czy „jej” Hatifnat też tam był? Czy to dlatego opuścił stację?

***

Wrócił. Pewnego ranka po prostu zastała go, czekającego pod drzwiami. Przyniósł ze sobą koszyk pełen glinianych płytek. Kiedy wpuściła go do środka rozłożył je na jej biurku. Wyciągnął też z kosza dzbanuszek i pędzelek. Naczynie, jak się okazało, zawierało barwnik. Hatifnat zanurzył w nim pędzel i zaczął malować na płytce. Dwie łukowate linie nic jej nie mówiły, dopiero gdy dodał zgrubne zarysy chatek, Radhamani zrozumiała, że chodzi o Dolinę. Obcy dołożył kolejną płytkę, żeby narysować na niej wychodzącą z miasteczka ścieżkę, a na niej mackowatą sylwetkę. Następna płytka została położona w oddaleniu od tamtych. Hatifnat namalował kolejną linię i uproszczoną ludzką postać. U wylotu ścieżki dołożył pusty prostokąt i postukał w niego. Następnie wręczył kobiecie pędzelek. Radhamani spróbowała niezgrabnie naszkicować coś, co miało symbolizować stację. Hatifnat przyglądał się temu, a potem dołożył kolejne dwie płytki, na bliższej dorysował ścieżkę. Jak mu to wyjaśnić? Radhamani skinęła na niego i wyprowadziła go na zewnątrz żeby wskazać niebo. Potem zabrała obcego z powrotem do pomieszczenia pełniącego funkcję salonu. Na dużym ściennym ekranie kazała wyświetlić niebo usiane gwiazdami, potem lecący po nim statek. Wydała kolejne instrukcje odnośnie animacji. AI przybliżyła obraz tak, by w okienku statku pojawiła się twarz Radhamani. Później pokazała lądowanie na planecie. Hatifnat wpatrywał się w to wszystko zupełnie nieruchomy, nawet jego zwykle falujące macki zwisały bezwładnie. Gdy filmik się skończył, zastanawiał się przez chwilę, a potem wrócił do stołu, by narysować na jednej płytce więcej ludzików, a na kolejnej tylko jednego. Tak, jak to wcześniej robiła ona, tak tym razem to obcy wskazał na samotną postać i na Radhamani.

Tamten dzień pamiętała bardzo dobrze – niespodziewaną informację z orbity o nadlatującym statku z Ziemi. Jego kapitan prosił o rozmowę. Naukowcy szybko pobudzili swoich kolegów znajdujących się w bazach po nocnej stronie planety. Wieści okazały się niezwykłe – w czasie, gdy oni badali świat Hatifnatów, ludzkość odkryła napęd fazowy, pozwalający podróżować z nieosiągalnymi wcześniej prędkościami. Dzięki temu stało się możliwe wysłanie kolejnego statku z uzupełnieniem sprzętu dla naukowców i nową, lepszą AI. Kapitan miał także zgrać wszelkie dane, by zawieźć je z powrotem na Ziemię, dzięki czemu miały trafić tam szybciej, niż wysyłane w postaci elektromagnetycznej. Nie był to jednak koniec rewelacji – oto jeden z wysłanych na eksplorację fazowców niedawno natrafił na sygnały prawdopodobnie wysłane przez pozaziemską cywilizację. Wśród naukowców zapanowała ekscytacja. Zniechęceni i rozczarowani Hatifnatami ludzie dostrzegli nowe możliwości. Radhamani pamiętała liczne dyskusje i plany. I Taichiego, oznajmiającego jej pewnego wieczora, że chce wrócić do domu, by osobiście zaprezentować środowisku naukowemu ich najnowsze odkrycia, a potem polecieć dalej, w nieznane. Może tym razem znajdziemy kogoś, kto zechce z nami rozmawiać. Był tak rozentuzjazmowany, że nawet nie zauważył, iż Radhamani nie podziela jego zapału…

Hatifnat wpatrywał się w kobietę wyczekująco. Wydała kolejne polecenia AI. Ludzie wyszli ze stacji, wsiedli do swojego statku i wzlecieli w górę. Film pokazał, jak lecą, a potem lądują w świecie zielonych roślin i żółtego słońca. Zobaczywszy to, obcy zafalował mackami i raz jeszcze postukał w płytkę. Chciałbyś wiedzieć, dlaczego… wyszeptała kobieta. Jak miała mu to wytłumaczyć, zwłaszcza, że sama tego do końca nie rozumiała. Prawdą jest, że już wcześniej, zanim poleciała na planetę Hatifnatów, dopadała ją czasem myśl, że nie pasuje do swojego świata, technologii, tłumów i pośpiechu. Tęskniła za otwartymi przestrzeniami, ciszą i naturą. Tutaj je znalazła. Ale to nie była cała prawda. Radhamani, wtedy i teraz, musiała przed sobą przyznać, że po prostu się bała. Pod ich nieobecność świat na pewno bardzo się zmienił. Jej bliscy i przyjaciele pomarli, przeminęły mody, powstały nowe wynalazki. Nie miała do kogo wracać, wątpiła też, czy da radę odnaleźć się w tym wszystkim, na nowo nauczyć życia na Ziemi. Było też coś jeszcze, coś, co mogła spróbować przekazać, choć nie miała pojęcia, czy obcy rozumieją metafory. Poleciła AI pokazać ją samą na fioletowej łące, a potem dookoła niej narysować hatifnacką chatkę. I jeszcze jeden obraz, ona i obcy, opuszki wyciągniętych palców kobiety dotykają czubków macek Hatifnata. Jej gość ponownie znieruchomiał na ten obraz. Potem poskładał gliniane płytki i poszedł umyć je w zlewie.

***

Komunikacja za pomocą płytek i filmików nie była doskonała, ale powoli zaczęli robić postępy. Gdy kilka miesięcy później wyruszał wziąć udział w tańcach, był w stanie przekazać jej po co idzie, i że zamierza wrócić.

Tak się też stało, lecz Radhamani zauważyła zmianę. Hatifnat poruszał się wolniej, jego macki często zwisały smętnie, rzadko świecił. Niewiele zjadł. Nie chciał rysować na płytkach, tylko zaprowadził ją do ogrodu i wcisnął w rękę kobiety rurkę do sypania piasku. W milczeniu i bezruchu wpatrywał się w powstający wzór. W podobny sposób zachowywał się przez kilka kolejnych dni. Radhamani zabrała go do laboratorium i zmierzyła podstawowe funkcje życiowe. Sprzęt nie wykrył nieprawidłowości. W końcu, po którymś kolejnym posiłku, gdy wyłożyła płytki, a on zaczął je chować, chwyciła go za mackę. Zadrżał, ale nie kopnął jej, tyle dobrze. Kobieta odtworzyła nagranie z odgłosem oznaczającym „źle”, a potem postukała znacząco w czystą glinę. Hatifnat zamigotał, zafalował mackami i wreszcie wziął do jednej z nich pędzelek. Namalował grupkę swoich pobratymców, wskazał na jednego z nich, a potem na siebie. Na kolejnej płytce nakreślił sylwetki Hatifnata i człowieka. Sięgnął po następną. Tym razem Hatifnaty stały razem, dotykając się mackami, ale jeden z nich znalazł się poza tym tłumkiem. Obcy ponownie wskazał na rysunek i na siebie, przesunął macką od grupki do samotnika, jakby coś odpychając. Potem oplótł macki dookoła palców Radhamani i rozmigotał się na dobre.

Nie wrócił do Doliny, gdy kilka miesięcy później jej mieszkańcy wybrali się tańczyć.

***

Chcąc pocieszyć i zająć czymś Hatifnata Radhamani zabierała go w rozmaite miejsca. Poleciała z nim nad morze, w góry i na pustynię. Wydawało się, że jej gościa cieszą te wycieczki. Interesowały go nowe miejsca, lubił też samo latanie. Wspólnie spacerowali po plaży i wspinali się po skałkach. Kazała zrobić dla obcego ubranie po to, by móc zabrać go powyżej granicy śniegu. Wydrukowała sanki i pokazała mu, jak ich używać, kazała też wykonać łódkę, którą pływali po jeziorach. Hatifnat pomagał zbierać próbki, założył sobie też własny ogródek pod jedną ze ścian stacji. Razem pracowali nad czymś w rodzaju pisma obrazkowego. Radhamani domyślała się jednak, że jej gość wciąż cierpi. Zwłaszcza, gdy nadchodziły noce tańców. Siadali wtedy razem przed stacją, ona grała, a on świecił, albo spędzali wieczór w ogrodzie, gdzie usypywała dla niego kolejne piaskowe wzory, które zdawał się lubić. Proponowała mu, że zabierze go do innej hatifnackiej osady, ale nie chciał. Bał się, że i tam go odtrącą, czy podobnie jak ona, zmienił się tak bardzo, że nie wierzył, iż zdoła ponownie wpasować się w swoją społeczność?

***

Ostrzeżenie pogodowe było dosyć niespodziewane, gdyż na tej szerokości geograficznej planety gwałtowniejsze zjawiska były rzadkością. Radhamani kazała dronom wrócić do bazy. Hatifnaty były niespokojne – dzięki zainstalowanym w miasteczku kamerom, kobieta mogła obserwować, jak chowają swoje rzeczy do domków, a potem same zamykają się w środku. Jej gość wyszedł ze stacji i wpatrywał się w nadciągający od południa wał chmur, podświetlony na brzegach szkarłatnymi promieniami zachodzącego Rubinu. Radhamani stanęła obok niego – w przeciwieństwie do obcego pamiętała gwałtowne opady zwiastujące nadejście pory monsunów, więc nie była to dla niej żadna nowość. Wystawiła twarz na wiatr i kontemplowała chłoszczące ziemię warkocze deszczu. Jej towarzysz wydawał się przestraszony, pocieszająco uścisnęła jedną z jego macek. Schronili się w stacji dopiero, gdy front burzowy był tuż tuż. Radhamani kazała AI analizować dane pogodowe, sprawdziła też odczyty ze stałych kamer, lecz w deszczu i ciemności niewiele było widać. Poszła więc do ogrodu, by siedząc wygodnie w fotelu zza szyby podziwiać błyskawice.

Obudziło ją szarpnięcie. To Hatifnat ciągnął ją za ramię, co mu się wcześniej nie zdarzało. Było już jasno, najwyraźniej przespała całą noc nawałnicy. Obcy, widząc, że kobieta się zbudziła, podsunął jej pod nos tabliczkę z namalowanymi chatkami.

Część z kamer została uszkodzona, ale kilka wyżej położonych wciąż działało. Na ekranie ukazała się mozaika obrazów zalanej Doliny. Na dachach niektórych chatek siedzieli ich mieszkańcy, którym najwyraźniej udało się wydostać przez komin. Ich pobratymcy z wyżej położonych domków biegali nerwowo wzdłuż brzegu wezbranego strumienia. Towarzysz Radhamani wskazywał jeden z podtopionych budynków. Gdy powiększyła obraz, zrozumiała, że to miejsce, w którym Hatifnaty opiekowały się swoimi larwami. Na jego dachu widać było niewyraźną grupkę postaci.

Razem zapakowali na latacz łódkę. Radhamani przetrząsnęła też magazyn stacji, skąd zabrała zwoje liny, zapasowe akumulatory, sanki (były zrobione z lekkiego tworzywa), kamizelki ratunkowe i koc z ogrzewaczem. Niedługo później lądowali na stoku powyżej osady. „Jej” Hatifnat pomógł kobiecie zwodować łódeczkę, ale nie mógł wsiąść razem z nią, ponieważ w środku nie było zbyt wiele miejsca. Radhamani odbiła, modląc się, by moc silnika okazała się wystarczająca. Szczęśliwie dała radę manewrować i udało jej się podpłynąć do chatki-żłobka. Grupka postaci widziana z kamer okazała się czwórką dorosłych, tulącą i próbującą ogrzewać piątkę larw i trójkę nieco większych dzieci. Radhamani rzuciła im linę, wierząc, że zrozumieją, czego od nich oczekuje. Najwyraźniej zdawali sobie sprawę z powagi sytuacji, bo pomogli jej się zatrzymać, a potem jeden z obcych podał jej larwę. Szybko na pokładzie łódki znalazły się pozostałe młode. Starszy Hatifnat gestem dał jej znać, żeby płynęła do brzegu. Gdy tam dotarła, okazało się, że obcy uwiązali sanki na końcu liny i w ten sposób próbują dosięgnąć najbliższych z zalanych domków. Radhamani przekazała młode dorosłym, uwiązała łódkę i poszła do latacza po koc grzejny. Zostawiwszy go Hatifnatom, wróciła po kolejnych.

***

Żałowała, że jej koledzy naukowcy nie mogą tego zobaczyć. Pomieszczenie, do tej pory pełniące rolę hangaru, pełne było dzieci Hatifnatów pochodzących z Doliny i dwóch innych wiosek, również dotkniętych powodzią. Kilku dorosłych opiekowało się nimi, reszta pracowała nad usuwaniem szkód. Radhamani zaszyła się w laboratorium, skąd kierowała dronami – te wykorzystywane wcześniej do badań geologicznych pomagały usuwać szlam, inne rozesłała, aby zbierały i przywoziły jadalne owoce i bulwy. Czasem sama wyprawiała się w tym celu – roboty stworzone z myślą o pozyskiwaniu próbek nie do końca sprawdzały się jako maszyny rolnicze. Gdy kilka tygodni później sytuacja wróciła do normy, a jej goście do swoich domów, kobieta poczuła jednocześnie ulgę i smutek. Po raz pierwszy od dłuższego czasu była sama. „Jej” Hatifnat pomagał przy sprzątaniu wioski i sadzeniu nowych roślin. Wyglądało na to, że jego pobratymcy przyjęli go z powrotem. Radhamani zabrała się za analizę materiałów nagranych podczas ostatnich tygodni. Obserwowała też, jak życie w Dolinie wraca do starego trybu. Któregoś wieczoru jej mieszkańcy poszli tańczyć, tym razem zabierając „jej” Hatifnata ze sobą.

***

Powtarzała sobie, że nie odwiedza miasteczka, ponieważ nie chce przeszkadzać, ale też zdawała sobie sprawę, iż to tylko wymówka. Tak naprawdę obawiała się reakcji istoty, którą zaczęła postrzegać jako swojego przyjaciela. Czy teraz, kiedy na powrót stał się jednym z nich będzie chciał mieć z nią cokolwiek do czynienia?

To on przyszedł do niej pierwszy. AI wiedziało już, że ma go wpuszczać, dlatego zaskoczył Radhamani, pojawiając się w laboratorium. Wyciągnęła do niego dłoń, a on otulił ją mackami. Poczuła leciutki prąd. Przyniósł ze sobą płytkę z namalowanym zachodzącym słońcem i sylwetką latacza. Wskazał na siebie, ją i pojazd, popiskując „ważne”.

Lot nie był długi. Wylądowali na trawiastym stoku, z którego rozpościerał się widok na rozległą kotlinę. Radhamani dostrzegła w dole sylwetki Hatifnatów. W miarę, jak zmierzchało, przychodziło ich coraz więcej. Kobieta zrozumiała, że przybyli tutaj nie tylko mieszkańcy Doliny. Jej towarzysz migotał podekscytowany. Pokazał jej, aby wspięła się nieco wyżej i tam została, a sam powędrował w dół i wmieszał się w tłum. Było już ciemno, więc Radhamani posłała w niebo kilka dronów, w tym jeden z termowizją. Dzięki niemu mogła zobaczyć, jak gromada Hatifnatów ustawia się w koncentryczne kręgi. Splotły się mackami i zaczęły się kołysać. Próbowała wyperswadować sobie najprostszą interpretację, ale i tak nie mogła powstrzymać łez wzruszenia. Nagle w środku koła rozbłysło światło. To było coś zupełnie nowego – do tej pory Hatifnaty nie korzystały z luminescencji podczas tańca. Świetlne plamy i smugi popłynęły przez tłum i uformowały wzór, w którym Radhamani rozpoznała motyw z mandali, którą usypywała, gdy obcy przyszedł do niej po raz pierwszy. Po kilku sekundach wzór przekształcił się w inny, także znajomy, a potem w kolejny. Światła zapalały się i gasły, a Radhamani zaczynała rozumieć, na co patrzy. Istoty, a może raczej istota, stojąca teraz przed nią na chwilę zgasła, by wyświetlić gwiazdozbiory, jakie kobieta oglądała w dzieciństwie i jakie kiedyś pokazała swojemu gościowi. Jeden punkt pomiędzy nimi poruszał się, a światła zmieniły układ, by odzwierciedlić niebo nad Doliną. Punkt rozrósł się w ludzką sylwetkę z wyciągniętą ręką. Po jej prawej stronie zabłysła gruba pionowa linia a za nią sylwetka obcego. Przez kilka chwil obie postaci próbowały sięgnąć do siebie i odbijały się od bariery. Potem kreska rozpadła się na szereg pojedynczych światełek, które ułożyły się w ideogram mostu. Most zamienił się w kiełkującą siewkę, która rosła i rozkwitała. Radhamani płakała, a Hatifnaty tańczyły dalej.