Najlepsze opowiadania (recenzja, 11.07.2023)
Dzikość umysłu
R. A. Lafferty, wyd. Mag
Beatrycze Nowicka: 8,5/10
„Na świecie jest tylko jedna opowieść – powiedział – która działa na dwa sposoby. Na element rozsądku, który mówi „Cholera, to niemożliwe”, i element zachwytu, który mówi „Cholera, a może jednak?”
Pamiętam, że jako dziecko lubiłam bardziej abstrakcyjny humor. Bawiły mnie kreskówki pełne absurdalnych i niespodziewanych wydarzeń, czy zabiegów w rodzaju burzenia czwartej ściany. Cieszyły mnie zaskakujące rozwiązania fabularne. Pośród moich ulubionych książek znalazły się miniaturki Siergieja Kozłowa, w których grające na flecie zające znikały, miś jadł miód z narysowanej przez siebie beczki, a potem gonił ją, gdy po dorysowaniu nóg ta zaczęła przed nim uciekać, jeżyk wspinał się na sosnę by odkurzać gwiazdy, zaś zajęcze uszy wyrastały ponad drzewa. Pokochałam też „Dzikiego konia spod kaflowego pieca” Christopha Heine’a, gdzie bohaterowie wybierali się na poszukiwanie skarbu z własnoręcznie narysowaną mapą, oślak wędrował do Paryża, by zostać tam profesorem i otrzymać własną katedrę, w istocie będącą bujanym fotelem, a listy wpisane do pamiętnika doczekały się odpowiedzi. Miłość do wyżej wspomnianych książek przetrwała do tej pory, choć ogólnie rzecz ujmując zprzyziemniałam z czasem, a moje poczucie humoru dość mocno obniżyło loty.
Czemu od tego zaczęłam? Ponieważ proza Lafferty’ego skojarzyła mi się właśnie z wyżej wspomnianymi utworami. Po opowiadania autora „Matki Euremy” sięgnęłam po przeczytaniu artefaktowego zbiorczego wydania Michaela Swanwicka – i nie żałuję, gdyż lektura okazała się przednia. Była też dla mnie w pewien sposób powrotem do dzieciństwa, kiedy urzekały mnie historie pełne niezwykłych zwrotów akcji, dziwnych postaci i miejsc, w których może zdarzyć się cokolwiek. Choć oczywiście Lafferty pisze prozę dla dorosłych. Jego opowiadania są zaskakujące i oryginalne, nierzadko w sarkastyczny sposób komentują rzeczywistość. Bywają też cierpkie, czasem wręcz gorzkie – te ostatnie, choć snute lekkim tonem, skrywają niewesołe prawdy. W cyklu o kacie Gene’a Wolfe’a padają słowa, że paradoksy wszystko wyjaśniają, dlatego ich samych nie można wyjaśnić. Opowiadania Lafferty’ego są czystą fantastyką, jednak czytając je, nieraz pomyślałam, jak trafnie wyrażają pewne rzeczy. Przyjęta przez autora metoda nadała im uniwersalności – nie dość, że się nie zestarzały, to w przypadku kilku z nich doszłam do wniosku, że w pewien sposób stały się aktualne (np. pędzący świat, w którym przysłowiowe pięć minut sławy faktycznie trwa rzeczone pięć minut, czy ludzkość, która wymyśliła sobie maszyny, mające za nią myśleć).
Amerykański pisarz ma to, co kluczowe, a mianowicie talent do przekonującego snucia swoich historii, niezależnie od tego, jak są one dziwaczne, by nie rzec, niedorzeczne. Jeśli miałabym je do czegokolwiek porównać, byłyby to znane mi opowiadania Terry’ego Bissona, choć każdy z autorów przemawia własnym głosem. W zbiorze oprócz opowiadań znalazły się krótkie komentarze jego kolegów po fachu – wielokrotnie chwalą oni Lafferty’ego za styl, w tym wykorzystywanie rozmaitych dialektów. Jeśli chodzi o to ostatnie, to zapewne przepadło w tłumaczeniu. Z pewnością przekład nie był łatwy, choćby z uwagi na obecne w tekstach gry słowne i idiomy.
W tomiku znalazły się dwadzieścia dwa utwory. Charakterystyczny sposób narracji, humor, konstrukcja fabuły i świata przedstawionego sprawiają, że czuć, iż wyszły spod pióra tego samego człowieka. Z drugiej strony – każde opowiadanie jest inne. Zwykle w swoich recenzjach staram się omawiać kolejne teksty, w tym przypadku jednak byłoby to pozbawione sensu, a to dlatego, że ujęcie fabuły w kilku zdaniach spłaściłoby te utwory i nie oddało tego, czym one tak naprawdę są (w wielu przypadkach takie próby streszczania mogłyby wręcz wywołać wrażenie, że pomysły autora są po prostu głupie). Tutaj kluczowy jest sposób opisywania wydarzeń, dialogi i wtrącenia. Niektórzy ludzie są urodzonymi gawędziarzami – Lafferty się do nich zalicza.
Żeby jednak dać jakiś przedsmak, taki oto cytat:
„Byli na wysokości trzystu kilometrów. Wysokościomierz był poza skalą, ale pilot, Ronald Kolibri, wypisał tę wartość kredą, żeby stała się prawdą. Welkin wysiadła. Wysiedli Karl, Icarus i Joseph. Wysiadł Ronald Kolibri, ale tylko na chwilę. Zaraz przypomniał sobie, że jest pilotem i wsiadł z powrotem.”
Warto też wspomnieć o jednym z opowiadań, gdzie archeolodzy znajdują inskrypcje na kamieniach, kierowane do kobiety, których autor komplementuje adresatkę: „Jesteś swobodą dzików buszujących w szczawiu i szlachetnością borsuków. Jesteś blaskiem węży i podniebnym szybowaniem sępów (…). Jesteś błogim spokojem ropuch. Jesteś zdechłym kojotem do połowy w strumieniu, jesteś uwięzionymi w jego mózgu snami.”
W jednym z komentarzy do opowiadań Lafferty zostaje nazwany „pisarzem dla pisarzy”. Coś w tym jest – ta proza zachwyci przede wszystkim osoby, które same już sporo przeczytały i odczuły znużenie powtarzalnością oraz przewidywalnością motywów i fabuł. Z drugiej strony, ceną rozwiązań przyjętych przez amerykańskiego pisarza jest mniejsza niż zwykle możliwość współodczuwania z bohaterami opowiadań. Jeśli chodzi o moje uczucia towarzyszące lekturze, było to przede wszystkim zaskoczenie i wynikająca z niego satysfakcja, natomiast raczej nie wywoływały one we mnie głębszych wzruszeń. Sądzę, że proza amerykańskiego pisarza może wzbudzać skrajne odczucia – albo komuś taka estetyka przypadnie do gustu, albo odrzuci. Jeśli o mnie chodzi, chętnie poczytałabym więcej opowiadań Lafferty’ego.
–
PS. Jeśli ktoś byłby ciekaw – dla porównania fragmenty dwóch tłumaczeń „Matki Euremy”:
„Albert był załamany, kiedy wspaniałe maszyny go zabrały, zwłaszcza, że poprosiły, by trzymał się trzy do czterech kroków za nimi i nie wyglądał, jakby im towarzyszył. (…) – Rozwalę sobie ten zapóźniony łeb – przysiągł. – Nie potrafię znieść upokorzenia. (…) – Co robisz szefie? – spytał go Przeczuwacek. – Miałem przeczucie, że tu przyjdziesz i zaczniesz coś budować. – Buduję maszynę, która roztrzaska mi tę zakutą pałę! – wrzasnął Albert. – Mam za wielkiego pietra, żeby to zrobić własnoręcznie. – Szefie, mam przeczucie, że można zrobić coś innego. Rozerwijmy się (…). Wyobraź sobie caluteńki świat. Co to jest? – Świat zbyt piękny, żebym mógł w nim dalej żyć – powiedział Albert. – Wszystko i wszyscy są doskonali i jednakowi. Są na szczycie piramidy. Wygrali wszystko i ładnie to sobie poukładali. Na tym świecie nie ma miejsca dla takich odmieńców, jak ja. Więc wysiadam. – Szefie, mam przeczucie, że źle na to patrzysz. (…) Spójrz jeszcze raz, ale uważnie. (…) – Czy to możliwe? (…) Ciekawe, dlaczego nigdy przedtem tego nie zauważyłem. (…) Sześć miliardów jeleni, które tylko czekają, żeby je ustrzelić! Sześć miliardów jeleni bez żadnych środków obrony! Chłopaki, co chcą się zabawić, mogą – o kurczę – kosić je jak ulepszone przez Alberta zboże! – Szefie, mam przeczucie, że po to właśnie zostałem stworzony. Na tym świecie zrobiło się za ciasno. Zabierzmy się do roboty, skośmy górną warstwę. O rany, ale będą żniwa. – Ogłosimy nową erę! – napawał się Albert. – Nazwiemy ją Przemianą Robaka. Zabawimy się, Przeczuwacku. Schrupiemy je jak orzeszki. (…) Sześć miliardów jeleni!” (tłumaczenie Maciejki Mazan)
„Był załamany, kiedy te jego świetne maszyny wyprowadzały go stamtąd, a zwłaszcza, kiedy poprosiły, żeby szedł trzy albo cztery kroki za nimi, żeby nikt go razem z nimi nie widział. (…) – Rozwalę sobie ten durny łeb. – postanowił. – Nie mogę już znieść ciągłego upokarzania. (…) – Szefie, co robisz? – zapytał go Przeczuwak. – Przeczuwałem, że tu przyjdziesz i będziesz chciał coś budować. – Buduję maszynę, która rozwali mi mój ptasi móżdżek! – wykrzyknął Albert. – Sam jestem zbyt nieporadny, żeby to zrobić. – Szefie, mam przeczucie, że możemy porobić coś lepszego. Porobimy coś, rozerwiemy się (…). Popatrz na cały ten świat. Jak on wygląda? – Ten świat jest już za doskonały, żebym mógł w nim dalej żyć. Wszyscy są idealni i wszyscy są podobni. Wszyscy są śmietanką. Wszystko zdobyli i wszystko sobie elegancko poukładali. Nie ma miejsca dla takich śmieci jak ja. Więc sobie pójdę. – Szefie, mam przeczucie, że nie tak na to patrzysz. (…) Popatrz jeszcze raz. Ale uważniej. (…) – Przeczuwaku, jak to możliwe? Jak to jest, że ja tego wcześniej nie zauważałem (…). Sześć miliardów jeleni! Sześć miliardów frajerów do oskubania! Kompletnie bezbronnych. Dwóch typów, co chce się trochę zabawić, może jechać po nich jak kombajn po polu Ulepszonej Pszenicy Alberta. – Szefie, mam przeczucie, że właśnie do tego zostałem stworzony. Rzeczywiście ten świat zrobił się trochę przyciasny. Zabierzemy się za niego, ściągniemy całą śmietankę z wierzchu. I to grubo. – Rozpoczniemy nową erę! – cieszył się Albert. Nazwiemy ją Zemsta Ofermy. I będziemy się świetnie bawić. Pożremy ich wszystkich jak kurczaki (…) Sześć miliardów frajerów!” (tłumaczenie Wojciecha Próchniewicza)
Ciekawe, że i tu, i w przypadku opowiadania Swanwicka, przekłady Próchniewicza przypadły mi do gustu mniej. Zastanawiam się, czy coś w tym jest, czy po prostu przywiązuję się do tych wersji, które poznałam wcześniej.