Beatrycze Nowicka Opowiadania

Śpiew potępionych, W mocy wichru (recenzja, 09.06.2023)

A może by tak Otchłań przeszła na fotowoltaikę?

Agnieszka Hałas, wyd. Rebis

Czwarty i piąty tom cyklu „Teatr węży”

Beatrycze Nowicka: t4 6,5/10 ; t5 5,5/10

Zawiedziona miłość do Krzyczącego, który w powieściach okazał się zdecydowanie mniej mroczny, tajemniczy i męski, niż oczekiwałam po lekturze opowiadań [1], sprawiła, że przez długi czas nie sięgałam po kolejne tomy jego przygód. Niemniej, ostatnio niezaspokojony głód książkowy skłonił mnie do zakupienia „Śpiewu potępionych”. Uznałam, że mimo iż nie doczekałam się dużego, epickiego cyklu, ze zbieraniem drużyny i realizacją jakiegoś ambitnego tudzież ważnego dla losów całego uniwersum celu albo ponurej łotrzykowskiej historii, przynajmniej znajdę tu potoczyście napisane fantasy z fabułą osadzoną w interesującym uniwersum.

Operacja Żar Tropików

Tak też się stało – „Śpiew potępionych” został napisany przyzwoicie i czyta się go bardzo płynnie. Choć w opowiadaniach o Krzyczącym bardzo ceniłam duszny klimat podziemi pod Shan Vaola, pomysł, by wyprawić maga na odległe wyspy, uważam za przyjemne urozmaicenie. Z tomów poprzednich zapamiętałam głównie nacisk na warstwę nazwijmy to obyczajową, tutaj jest więcej akcji, co mnie akurat odpowiadało.

Żałuję, że pod względem fabularnym cały cykl nie zawiera jakiegoś dużego, konsekwentnie rozwijanego wątku. Zgaduję, że ma to związek ze sposobem, w jaki powstaje – szkoda, że autorzy fantasy w Polsce bardzo rzadko mogą utrzymywać się z pisania, co pozwoliłoby im konstruować fabuły z większym rozmachem [2]. Z drugiej strony istnieje zaleta takiego rozwiązania: o ile bowiem pierwsze trzy książki stanowiły pewną całość, „Śpiew potępionych” opowiada odrębną historię, którą – w moim odczuciu – spokojnie można czytać bez znajomości poprzednich powieści. Ci jednak, którzy zapoznali się z innymi utworami Agnieszki Hałas, w jakich występował pobliźniony żmij, z pewnością zauważą, niestety, powtarzalność fabularnych rozwiązań. Oto kolejna historia spod znaku „Krzyczący w Ciemności dostaje zadanie i prowadzi śledztwo, a siły Otchłani knują”. Tyle że tym razem czytelnik dostaje do ręki nie opowiadanie, a powieść, w której znalazło się także miejsce na wątek mieszkanki Wysp Śpiewu, również wplątanej w intrygę, oraz kilka pomniejszych wątków postaci drugoplanowych.

Zatem obyło się bez większych zaskoczeń, ale przynajmniej lektura dostarczyła mi przyzwoitej rozrywki, w związku z czym zdecydowałam się także przeczytać tom kolejny.

Troskliwe żmije skaczą tam i siam

Ten zaś, niestety, przypadł mi do gustu o wiele mniej. Tym, co przede wszystkim rzuciło mi się w oczy, była powtarzalność fabuły. Podobnie, jak w „Śpiewie potępionych”, także i tutaj demony planują wywołać kataklizm, celem pozyskania dusz, które wzmocnią ich Dolinę (w tym uniwersum dusze są czymś w rodzaju paliwa dla mieszkańców Otchłani), a Brune staje im na drodze.

Prawdopodobnie po to, aby trochę zamaskować te podobieństwa, Agnieszka Hałas równolegle prowadzi wątki różnych postaci, z których część wystąpiła już w poprzednich tomach. Tyle że ci bohaterowie są mało wyraziści. Jedynie Lorraine wydaje się mieć jakiś charakter. Czym się różni Śnieg od Anavri poza kolorem włosów? A czym Żałobnik od Krzyczącego poza kolorem oczu i tym, że nieco częściej wygłasza sarkastyczne uwagi? Srebrni magowie są w zasadzie bici od jednej sztancy przez cały cykl. Kilka postaci – zarówno w tej, jak i wcześniejszej części, zostało wprowadzone na arenę wydarzeń, by po niedługim czasie zostać ubitymi. Z uwagi na wspomniany wyżej brak wyrazistości, emocjonalny efekt ich zgonów jest niewielki. Sam Brune pojawia się około 250 strony (cała książka ma ich około 450). Nie uważam tego za dobre rozwiązanie. Czytanie o tym, jak postaci, które nie wywołują we mnie większych uczuć, teleportują się to tu, to tam, wykonując jakieś drobniejsze zadania, niczym questy poboczne służące zdobyciu pedeków, niespecjalnie mnie porywało.

Przy okazji nasunęły mi się pytania dotyczące spójności świata. Lorraine ma wieszcze moce – działa, ponieważ zobaczyła w wizjach nadchodzącą katastrofę. W innym miejscu jednak stwierdza, że jeśli widzi czekające kogoś nieszczęście, nie mówi mu o tym, bo nie wolno ingerować w wyroki losu. Na pytanie towarzysza, skąd wie, że on jej nie opuści, odpowiada, że przecież jest wróżbitką. To jak jest w końcu z tą przyszłością – można, czy nie można jej zmieniać? Jaki jest sens podejmowania działania? Ponadto, okazuje się, że całkiem skutecznie czarować mogą osoby pozbawione magicznego daru. Co do demonów zaś – niby takie groźne, a znając odpowiedni czar, silny mag może sobie przywołać taką istotę i ją zniszczyć, albo kazać jej odpowiadać na pytania i potem odesłać.

Na plus mogę zaliczyć opisy różnorodnych form przyjmowanych przez mieszkańców innych planów astralnych, oraz to, że „Czerń nie zapomina” czyta się gładko. Niemniej, niejako wbrew przeczeniu w tytule, jest to książka, którą ja zapomnę raczej szybko.

[1] Inna sprawa, że nie tylko mnie wydawał się mroczniejszy, skoro w umieszczonych w książkach „polecankach” bywa porównywany, bądź wymieniany jednym tchem wraz z Kanem Nieśmiertelnym, który zdecydowanie miłym facetem nie był.

[2] Choć oczywiście to także wymaga określonych umiejętności – jak się zastanowić, potrafię podać więcej przykładów cykli, których autorzy ich nie zakończyli, albo też wyzwanie ich przerosło i nie dali rady satysfakcjonująco zwieńczyć całości, niż takich, gdzie pisarze zdołali zapanować nad swoją wizją, a kolejne tomy nie wykazywały tendencji spadkowej.