Matka żelaznego smoka (recenzja, 25.04.2023)
Życie, śmierć i sny
Michael Swanwick, wyd. MAG
Trzeci tom cyklu „Córka żelaznego smoka”
Beatrycze Nowicka: 7,5/10
„Matka żelaznego smoka” to kolejny powrót Swanwicka do uniwersum, będącego wybuchową mieszanką motywów i postaci typowych dla fantasy z tymi jak najbardziej współczesnymi. Szczęśliwie, jest to powrót bardzo udany – tylko daty wskazują, że „Smoki Babel” oraz część trzecią dzieli ponad dekada, nie czuć tego wcale w tekście.
Jeśli chodzi o nastrój, to powiedziałabym, że tom pierwszy był najbardziej przesycony atmosferą zepsucia i beznadziei, drugi znacznie weselszy, a trzeci okazał się czymś pomiędzy. Świat faerie nie jest miejscem miłym ani bezpiecznym, a ufanie jego mieszkańcom zdecydowanie nie stanowi dobrego pomysłu na życie, niemniej w książce znalazło się też całkiem sporo humoru. W którejś z anglojęzycznych recenzji „Matkę żelaznego smoka” nazwano pikareską i zgadzam się, że to dobry trop.
W recenzji części poprzednich chwaliłam Swanwicka za barwne szczegóły i szalone pomysły. Także i tutaj autor sypie nimi jak z rękawa, z rozrzutnością wskazującą na to, że nie martwi się, iż zabraknie mu inspiracji. Podziwiam lekkość, z jaką zmieszany został ten literacki koktajl. Lektura przypomina jazdę kolejką górską przez swanwickową wyobraźnię. Caitlin, a czytelnik wraz z nią, asystują przy porodzie lokomotywy, odwiedzają bazar, na którym poszarpane resztki snów porozwieszano na sznurkach, kserują listy pisane przez królewnę z Ys i wręczają delegacji hopgoblinów telewizory w podzięce za ptasie piórka i żołądź. Widać, że autor świetnie zna konwencję wraz z jej rekwizytorium i doskonale się bawi, opowiadając swoją historię. Do tego należy dołożyć rozmaite nawiązania – nazwy, cytaty i inspiracje, których można znaleźć w książce całkiem sporo.
Lubię styl Swanwicka, ponieważ jest on rozpoznawalny, czuć w tym „pazur”, swadę, z jaką prowadzona jest narracja. Dzięki nim oraz wyżej wspomnianym pomysłom, „Matka żelaznego smoka” jest wyrazista, a wykreowane na potrzeby książki uniwersum tętni życiem. Akcja biegnie wartko, a przy tym meandruje tak, że trudno przewidzieć, co czeka Caitlin na kolejnych stronach. Zdecydowanie uważam to za zaletę – lubię być zaskakiwana. W całej tej feerii koncepcji i wydarzeń bohaterowie nie dostali zbyt wiele „czasu antenowego”, niemniej zostali nakreśleni wystarczająco, by stać się czymś więcej niż pionkami. Charakteru przydają im też zgrabnie napisane dialogi.
Pozwolę sobie na dłuższy cytat, dość charakterystyczny dla całości: „– Szkoda, że nie pójdziesz ze mną. (…) – Nie da rady, kochana. Każdy ma swoją historię, prawda? I w twojej ja jestem sprytnym i dowcipnym pomocnikiem. Wiem, co się z takimi dzieje. Musisz sama z siebie wykrzesać własną motywację, nie będzie to ronienie szlachetnych łez i przysięganie zemsty nad moim żałosnym truchłem, nie ma mowy, bardzo dziękuję. Maks mogę ci zaproponować parę użytecznych rad: wchodzisz na teren Przeznaczenia. Miej oczy szeroko otwarte. Uważaj, gdzie stawiasz nogi. Staraj się nie spełniać żadnych proroctw. Widzisz miecz w kamieniu czy koronę w otwartej paszczy krokodyla z nefrytu, to nie ruszaj. Tak się u nich werbuje ludzi do pracy.”
Jedynie zakończenie nie do końca mnie usatysfakcjonowało. Tak też było w częściach poprzednich – po wszystkich fajerwerkach serwowanych przez autora, chciałoby się, żeby książki wieńczyła jeszcze bardziej widowiskowa kulminacja.
Jeśli chodzi o polskie wydanie – dobrze brzmi przekład, bardzo podoba mi się ilustracja okładkowa, oddająca ducha całości. Gorzej wypadła korekta, w tekście nierzadko pojawiają się błędy. Moją uwagę zwróciły zwłaszcza brakujące ostatnie litery wyrazów.
Jeśli ktoś z czytelników, którym podobała się „Córka…” i „Smoki Babel” jeszcze nie sięgnął po część trzecią, zachęcam do nadrobienia zaległości. Ponieważ każdy tom opowiada historię innego bohatera, po „Matkę…” mogą sięgnąć także ci, którzy nie znają dwóch poprzednich powieści z tego uniwersum.