Beatrycze Nowicka Opowiadania

Kirke (recenzja, 26.03.2023)

Czekając aż morze przyniesie mężczyznę

Madeline Miller, wyd. Albatros

Beatrycze Nowicka: 5/10

Kiedy byłam dzieckiem, marzyłam o tym, aby być chłopcem, ponieważ na podstawie przeczytanych książek doszłam do wniosku, że mężczyźni mają ciekawsze życie. Gdyby wtedy w moje ręce trafiła „Kirke”, raczej nie zmieniłabym zdania. Mitologie różnych ludów stanowią barwne źródło inspiracji, tymczasem Miller napisała powieść, która nieraz wydała mi się zwyczajnie nudna.

Pod pewnymi względami książka wzbudziła we mnie skojarzenia z czytanym jakiś czas temu „Sercem wiedźmy” Genevieve Gornichec. W obu przypadkach autorki sięgnęły po mitologiczne motywy i zdecydowały się uczynić narratorkami postaci spoza głównego panteonu. Bohaterki ich powieści sporo łączy – pochodzenie z rasy starszych bóstw, nieufność i obawa przed mieszkańcami odpowiednio Asgardu i Olimpu, wiedźmie moce, mieszkanie na uboczu, związek z żonatym mężczyzną, istotna rola macierzyństwa w ich życiu oraz gotowość zrobienia absolutnie wszystkiego, aby zapewnić bezpieczeństwo swoim dzieciom. Odyseusz z Lokim współdzielą zamiłowanie do forteli, choć już charaktery mają różne. Zarówno Angerboda, jak i Kirke początkowo idealizują obiekty swoich uczuć, co prowadzi do nieuchronnego rozczarowania. Obie też pod koniec spotykają mityczne „wierne żony” – Sygin i Penelopę. Finały powieści okazują się swego rodzaju pochwałą zwykłego, śmiertelnego życia.

Wydaje się, że także Gornichec i Miller coś łączy: napisały swoje książki z miłości do mitycznych motywów, ale – idę o zakład, że żadna nie jest zagorzałą czytelniczką fantasy. Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że sięgnąwszy po tak barwne inspiracje i postaci napisały opowieści z ducha obyczajowe? Sądzę, że jako czytelniczka więcej wspólnego mam z dawnymi słuchaczami historii o bogach i bohaterach – jak oni pragnę opowieści o cudach, potworach, magii, zmaganiach z przeciwnościami losu, wędrówkach i przygodach. Tymczasem Kirke i Angerboda większość fabuły spędzają w odludnym zakątku, czekając na odwiedziny gości. W jednym i drugim przypadku odbiorca zostaje uraczony opisami codziennego życia – urządzania domu, przygotowywania posiłków, dbania o ogródek oraz domowy inwentarz, trudów macierzyństwa. W tej sytuacji nie bardzo rozumiem, po co było pisać fantastykę. Czemu Kirke-boginka, a nie po prostu Caroline, która wyjechała z dużego miasta, by osiąść na niewielkiej wyspie, z dala od apodyktycznego ojca i matki marzącej o karierze celebrytki, na której to wyspie spotkała żołnierza, weterana z Afganistanu, leczącego PTSD i marzącego o odbudowie relacji z żoną?

Osoba nie czytująca dużo fantastyki prawdopodobnie uzna, że w książce Miller jest dużo cudowności i magii, a także odniesień do greckiej mitologii oraz niektórych dzieł nią inspirowanych. Jeśli jednak o mnie chodzi – uważam, że w historii Kirke dzieje się zbyt mało. Doceniłabym, gdyby autorka wykorzystała inspiracje w jakiś nietuzinkowy sposób, pokazała nowe oblicza mitycznych bohaterów, jakieś świeże ujęcie znanych motywów. Nie odniosłam jednak takiego wrażenia.

Mityczna Kirke jawiła mi się jako kapryśna czarodziejka. Miller uczyniła swoją postać istną ofiarą losu. Czytelnik dostaje całą litanię na temat złego traktowania bohaterki przez otoczenie: egocentryczni rodzice, z czego ojciec apodyktyczny, a matka oziębła, złośliwe rodzeństwo, niewdzięczny obiekt pierwszej miłości, niegodziwi żeglarze itp. itd. Po takim początku spodziewałam się, że będzie to kolejna opowieść o znajdowaniu własnej drogi i kobiecej siły. Niestety, nawet to nie zostało mi dane, gdyż przez większość czasu Kirke siedzi na wyspie, zadręcza się poczuciem winy, narzeka na swą samotność i czeka, co jej los przyniesie (ze wskazaniem na mężczyzn). Odniosłam wrażenie, jakby bohaterka zamiast mieć swoje życie oplatała się dookoła innych – na bardziej zdecydowane działanie czarodziejka zdobywa się dopiero wtedy, gdy martwi się o bezpieczeństwo syna. Być może celem Miller było uczynienie mitycznej postaci bardziej ludzką, zwyczajną. Po prostu ja nie tego szukam w literaturze fantastycznej, chyba, że ktoś potrafi tę zwyczajność życia ciekawiej opisać (np. „Lawinia” Le Guin mi się podobała mimo kameralności opowiadanej historii).

Stylistycznie jest całkiem przyzwoicie, od czasu do czasu zdarzają się ładniejsze frazy („np. „gałęzie poruszyły się nad naszymi głowami, tnąc księżyc na płatki”), czy zwracające uwagę spostrzeżenia („może żaden rodzic nie potrafi ocenić charakteru swojego dziecka. Patrząc na nie, widzi tylko własne błędy”). Tych ostatnich nie ma jednak na tyle dużo, by czytać „Kirke” jako zbiór mądrych refleksji o życiu (co mogłoby trochę osłodzić niedostatek istotnych wydarzeń). Ze zdań-porażek wynotowałam sobie: „jego ciało pachniało ciężką pracą i morzem. (…) Poczułam się chętna i głodna jak niedźwiedź na wiosnę”.

Informacja na drugiej stronie głosi, że „Kirke” ukazała się w „serii butikowej”, zatem domniemywam, iż za docelowego czytelnika uznano wielbicielki stereotypowej „literatury kobiecej”. Sądząc z tego, że w moje ręce trafiło wydanie V, książka się spodobała. Mnie samej trudno ją jednak szczególnie polecać. Notka na okładce obiecuje historię „odważną i wywrotową” – naprawdę nie mam pojęcia, na czym owa odwaga i wywrotowość miały polegać.