Listowieść (recenzja, 12.03.2023)
Nic piękniejszego nad wysokie drzewa
Richard Powers, wyd. WAB
Beatrycze Nowicka: 7/10
Prozę obyczajową czytuję dość rzadko – „Listowieść” była prezentem urodzinowym od matki, która wie o mojej sympatii do roślin. Z tego jednak powodu lektura książki zajęła mi prawie pół roku – sugestywne opisy bezsilnej wściekłości bohaterów, przyglądających się niszczeniu przyrody, a także prześladowań ludzi, którzy próbują ją ratować, sprawiały, że musiałam sobie robić przerwy. Sam autor usiłuje pod koniec powieści wprowadzić na jej karty odrobinkę nadziei. Wypada to jednak blado i nieprzekonująco w świetle opisywanych wcześniej wypadków.
Wydaje się, że Powersowi podczas pisania przyświecały szlachetne intencje – chciał zainteresować czytelników roślinami i potrzebą ochrony życia na Ziemi. Jeden z bohaterów, artysta, wygłasza w pewnym momencie myśl, że może sztuka przemówi do ludzi, zmieni ich uczucia. Nie tak dawno miałam okazję czytać „21 lekcji na XXI wiek” Harariego, gdzie między innymi znalazłam myśl, że należąc do danej grupy dzielimy pewne przekonania – w związku z tym naukowcy z racji uprawianego zawodu uważają, że jeśli przedstawią ogółowi społeczeństwa wystarczającą ilość faktów dotyczących antropogenicznych zmian klimatu, to społeczeństwo wreszcie dostrzeże prawdę i zacznie coś robić, by problemowi zaradzić. A tak niestety nie będzie – ludzie raczej kierują się emocjami, niż podejściem racjonalnym. Zatem warto odwołać się do uczuć.
To właśnie autor „Listowieści” stara się robić, co bardzo doceniam. Cel był ambitny – Powers pragnie poszerzyć perspektywę tym spośród czytelników, którzy są skoncentrowani na „ludzkim” świecie i wszelkie inne żywe istoty postrzegają jako coś mniej istotnego, a w skrajnych przypadkach jedynie jako potencjalne źródło korzyści bądź zagrożeń dla człowieka. Jeśli o mnie chodzi, to odkąd sięgam pamięcią, nie uważałam naszego gatunku za szczególnie uprzywilejowany i lepszy od reszty świata, co zresztą zadecydowało o moim wyborze ścieżki życiowej. Trudno mi więc orzec, czy autorowi faktycznie udało się zrealizować to zamierzenie – z lektury internetowych opinii wynika, że przynajmniej w niektórych przypadkach tak się stało.
Cieszy, że przed przystąpieniem do pisania autor zapoznał się co najmniej z pozycjami popularnonaukowymi na temat roślin. Dzięki wątkowi pani naukowiec czytelnik ma okazję poznać całkiem sporo interesujących faktów dotyczących drzew i ogólnie funkcjonowania lasu. Czasami zdarza się Powersowi nieco koloryzować i antropomorfizować, wkradają się także drobne nieścisłości, jednak nie natrafiłam na momenty, w których lektura rozdziałów poświęconych Patricii i jej pracy zirytowałaby mnie jakimiś całkowitymi bzdurami. I znów – nie jestem tutaj reprezentatywnym czytelnikiem, gdyż mnie np. kwestia międzyosobniczej komunikacji chemicznej między roślinami jest znana. Faktycznie, przez dekady badania dotyczące sygnalizacji u tych organizmów (na przykład roli potencjałów czynnościowych, analogicznych do tych, jakie wytwarzane są w naszym układzie nerwowym) były uważane za niepoważne i realizowane niejako na uboczu. Dopiero stosunkowo niedawno sytuacja się zmieniła, dziś wydawane są książki naukowe o takich tytułach, jak np. „Neurofizjologia roślin”. Tutaj znów mogę się tylko cieszyć, że Powers popularyzuje tę wiedzę w sposób, który ma szansę zaintrygować czytelnika. Pojawia się także wątek sporu o leśnictwo, który jest ważny także w Polsce. Kwestia generalnie dotyczy „starej szkoły” traktującej las jako plantację drzew, nastawioną na maksymalizację produkcji drewna oraz podejścia, które zalecałoby raczej chronić cały ekosystem. Z rozmowy, jaką odbyłam kilka lat temu z kolegą-naukowcem, absolwentem leśnictwa, dowiedziałam się, że w naszym kraju wciąż dobrze się ma starsze podejście (z niego zresztą wynikła kwestia wycinki w Puszczy Białowieskiej), a ci spośród młodszych leśników, którzy się z nim nie zgadzają, muszą siedzieć cicho, jeśli nie chcą stracić pracy.
Jednak poza walorami, że tak to ujmę, edukacyjnymi, nie można zapominać o kwestiach literackich. Tutaj niestety nie będę aż tak pochlebna. Odniosłam wrażenie, że utwór Powersa wręcz ugina się pod ciężarem ambicji autora, który chciał napisać Wielką Amerykańską Powieść. Osobiście preferuję pisarzy, którzy o rzeczach ważnych potrafią pisać w sposób prosty, acz trafny. Tutaj tak nie jest. „Listowieść” aż kipi obfitością, począwszy od stylu, przez konstrukcję, po wielość postaci i wątków. Być może forma miała niejako odzwierciedlać bogactwo życia. Zresztą, sama struktura powieści została tak pomyślana, aby korespondować z budową drzewa – książkę podzielono na części zatytułowane np. korzenie (gdzie przedstawiona została historia bohaterów), pień (gdzie wątki większości z nich się splatają), korona (opowieść o ich dalszych losach), nasiona (uwagi na przyszłość). Ciekawe, lecz w moim odczuciu książka Powersa cierpi z powodu nadmiaru zastosowanych środków.
Czytając „Listowieść”, wynotowałam sobie: „jak opisać zachwyt? Zachwyt z samej swej natury jest rozbuchany, jednak rozbuchane pisarstwo rzadko bywa udane”. Styl Powersa niekiedy zwraca uwagę ciekawym sformułowaniem, czy myślą („On macha ręką (…). Mimo dziesięciu lat małżeństwa i innych amatorskich teatrów Dorothy nie umie wyczuć, co znaczy jego gest”), jednak balansuje na krawędzi kiczu i bywa, że ją przekracza („wróżebne liście sprawiają, że słychać wiatr. Filtrują suche światło, napawając je oczekiwaniem (…). Patricia stoi w tej białoszarej komnacie – kolumnowym przedsionku zaświatów”, „rzekotki nieustannie śpiewają pieśń o wieczności”, „każda jego gałąź pachnie zbawieniem”, „to nie ogrom go powala, a w każdym razie nie tylko on, lecz ta żłobkowana dorycka doskonałość czerwonobrunatnych kolumn, które spomiędzy paproci sięgających ludzkiego ramienia, z mszystego dna lasu strzelają prosto w górę (…), niby rdzawa skórzasta apoteoza”, „wolno rosnące głogi wioną upiornymi proroctwami pod bliskim pełni księżycem”). W efekcie proza Powersa jest przyciężka i czyta się ją niezbyt dobrze. Nie opuszczało mnie też wyobrażenie autora zasiadającego do pisania z myślą „a teraz napiszę arcydzieło, zobaczycie wszyscy, jakie to będzie wielkie, ważne, wzniosłe oraz mądre”. Nie można mu odmówić, że dużo pracy i zapewne serca w to włożył, do mnie jednak przemawia bardziej oszczędna forma.
Pierwsza część „Listowieści” podobała mi się najbardziej – mogłaby stanowić w zasadzie osobną całość – zbiór opowiadań, w których losy ludzi splatają się z losami drzew. Powers łączy je także z historią Ameryki, być może pragnąc, by stały się dla jego rodaków-czytelników elementem tożsamości narodowej. Jeśli takie podejście mogłoby sprawić, że życie roślin nabrałoby dla niektórych odbiorców dodatkowej wartości, zawsze warto próbować. Swoją drogą, dziwi mnie obecna niechęć środowisk konserwatywnych do ochrony przyrody. W utworach rozmaitych pisarzy i poetów z przeszłości miłość do ojczyzny oznaczała także miłość do rodzimego krajobrazu, flory i fauny. Dęby, brzozy, wierzby, lipy i grusze cicho siedzące na miedzach były ważne, jako nieodłączna część ukochanej ziemi, obiekty tęsknot, symbole. Dziś ludzie, którzy głośno krzyczą o tym, co jest „zgodne z naturą”, gdy np. przychodzi do kwestii homoseksualizmu (który akurat wśród zwierząt się zdarza, więc to argument chybiony), sprzeciwiają się korzystaniu z odnawialnych źródeł energii, czy rozmaitym pomysłom na to, by rozsądniej gospodarować zasobami.
W części kolejnej większość z wprowadzonych bohaterów spotyka się ze sobą i angażuje w akcje na rzecz przeciwdziałania rabunkowej wycince lasów. Trzeba przyznać, że Powers zdecydował się na krok ryzykowny, obsadzając w swojej gromadce m.in. dziewczynę twierdzącą, że kontaktują się z nią „świetliste istoty”. Stwarza to pewne ryzyko zdyskredytowania głównej idei książki – działalność eko-aktywistów w wielu ludziach wzbudza silną niechęć pomieszaną z pogardą (owi aktywiści i ich działania są przecież bardzo różne, wygląda jednak na to, że najchętniej przytaczane i pamiętane są niechlubne przypadki). Być może autor uznał, że jeśli zdoła sprawić, by czytelnik choć na chwilę podzielił taki punkt widzenia, tym łatwiej będzie zrozumieć mniej dramatyczne kroki i przedsięwzięcia.
Tutaj, mam wrażenie, całość zaczyna cierpieć od wspomnianego wyżej przeze mnie nadmiaru, wszystko rozlewa się, a może lepiej – rozkrzewia, co paradoksalnie prowadzi do osłabienia wyrazistości. Czegoś mi zabrakło w kreacji bohaterów. Dowiadujemy się o nich dużo i teoretycznie wszystko powinno być w porządku, a jednak nie miałam wrażenia, że ich „czuję”, poza momentami, w których cierpią z powodu wycinki drzew. A chyba miało być odwrotnie – czytelnik miał się z którymś z nich zidentyfikować, dzięki czemu w dalszej części książki przejąłby się wraz z nimi losem niszczonych lasów.
Uważam, że „Listowieść” to ważna książka, ambitna, jednak pod względem literackim nie do końca udana. Na koniec wspomnę jeszcze o ostatniej kwestii, jaka mnie uderzyła, czyli twardookładkowym wydaniu. W świetle całej spisanej na jej kartach miłości do drzew, papierowe wydanie tej książki jawi mi się gorzkim szyderstwem.