Beatrycze Nowicka Opowiadania

Bezlitośni bogowie (recenzja, 07.10.2022)

Czemu ja to czytam, nie wiem…

Emily A. Duncan, wyd. Zysk i S-ka

Drugi tom trylogii „Coś mrocznego i świętego”

Beatrycze Nowicka: 3/10

Dzisiejszą recenzję sponsorują (słusznie) zapomniany już zapewne przebój zespołu The Rasmus pt. „In the shadows”, a także krew, mrok oraz cierpienie.

Wciąż nie umiem w pełni wyjaśnić samej sobie, co sprawiło, że sięgnęłam po niedawno wydaną powieść Emily Duncan. Argument o niewiedzy oraz naiwnej wierze w znalezienie czegoś ciekawego tym razem odpada, ponieważ „Bezlitośni bogowie” są tomem drugim. Czasem tłumaczę swoje wątpliwej jakości zakupy posuchą wydawniczą na fantastycznym poletku, lecz i takie uzasadnienie wydało mi się niewystarczające. Po kilkudniowym namyśle doszłam do wniosku, że głównym powodem była chyba sympatia, jaką żywiłam do Malachiasza. Ponieważ w prawdziwym życiu umiar jest ważny i zalecany, jego pochwałę można znaleźć także w wielu książkach, piętnujących nadmierną ambicję bohaterów. I owszem, słuszne to, ale stęskniłam się za postacią, która przekracza kolejne granice i nie jest za to karana – młody mag krwi, nieustannie pragnący zdobyć więcej mocy, wydał mi się taką właśnie osobą. Byłam ciekawa, jak Duncan pokieruje jego dalszym losem. „Niegodziwi święci” mieli wiele wad, jednak dostrzegłam w nich także potencjał – pojawił się zalążek politycznej intrygi, pewne nadzieje budził także wątek związany z knowaniami bogów, świat zaś, gdyby tylko autorka zechciała go przemyśleć i dopracować, mógł stać się klimatycznym miejscem.

Wychodzi jednak na to, że Duncan nie miała pomysłu na ciekawą fabułę, nie chciało jej się także przysiąść nad swoją wizją i uczynić powieściowe uniwersum czymś więcej niż tylko szkicowo nakreślonym tłem. Kwestie polityczne zostają zarzucone, a bogowie wprawdzie mają swoje plany, jednak nie prezentują się one interesująco. Choć „Bezlitośni bogowie” liczą sobie niemal pięćset pięćdziesiąt stron, niewiele się tutaj dzieje. Przez pierwsze kilka rozdziałów bohaterowie siedzą w pałacu, a potem (z przystankiem na zebranie drużyny) wyruszają w podróż do miejsca znajdującego się na skraju mapy. Nieważne, że podobno trwa wyniszczająca wojna, do której „dokłada się” także klęska w postaci przedłużającej się zimy. Nie należy także zbytnio przejmować się tym, że dwoje spośród głównych bohaterów pod koniec tomu poprzedniego zdobyło władzę, na jakiej przynajmniej jednemu z nich zależało.

Autorka wyraźnie miała ochotę pisać jedynie o rozterkach sercowych oraz psychicznej udręce swoich postaci, w wyniku czego książę, dwie księżniczki, wybranka przeznaczenia oraz półbóg snują się gdzieś po opłotkach, a zamiast akcji czytelnik dostaje monologi wewnętrzne Nadii, w których dziewczyna na przemian użala się nad sobą i zachwyca Malachiaszem. Oczywiście cierpi nie ona jedna – całkiem sporo rozdziałów napisano z perspektywy Serefina, którego opętał złowrogi (przynajmniej w zamierzeniu autorki) bóg. Na podstawie pojawiających się w tomie pierwszym wzmianek o tym, jak to książę wydał się Nadii uroczy, sądziłam, że w „Bezlitosnych bogach” odbiorca zostanie uraczony klasycznym miłosnym trójkątem. Duncan jednak chyba zmieniła zdanie, bo okazało się, że młodzieniec jest obiektem westchnień swojego… służącego. O ile w pierwszym tomie interakcje pomiędzy bohaterami przynajmniej od czasu do czasu były ciekawe, tak teraz cała dynamika gdzieś przepadła, zaś Malachiasz stał się karykaturą samego siebie, zarówno jeśli chodzi o wygląd (w swej prawdziwej postaci po przemianie wygląda, jakby urwał się z ilustracji zdobiącej album heavy metalowego zespołu, wymieniony w esensyjnym corocznym zestawieniu pięćdziesięciu najgorszych okładek płyt), jak i charakter oraz zachowanie.

Logika, konsekwencje opisywanych wydarzeń, nakreślenie przekonującego świata przedstawionego – kto by się tym przejmował? Najbardziej kuriozalną dla mnie kwestią była względnie bezproblemowa (wyjąwszy udział w jednej, pośpiesznie opisanej bitwie) wędrówka emo drużyny przez dwa kraje. Trwa wojna, Tranawia właśnie straciła króla, część bohaterów jest ścigana, z lasów i jezior wyłażą potwory, ale przede wszystkim – co z wspomnianą wcześniej nieustępującą zimą? Duncan w pewnym momencie pisze, że powinno już nadejść lato, a tymczasem wciąż panuje mróz i pada śnieg. Pamiętając, jakie problemy mieli ludzie sprzed epoki przemysłowej na przednówku, mogę założyć, że w powieściowym uniwersum powinien nastać głód. Tymczasem, poza jedną wzmianką o polowaniu (zwierzęta nie żywią się powietrzem, ale o tym chyba autorka także zapomniała), nie wiadomo właściwie, co bohaterowie jedzą podczas swojej wielomiesięcznej podróży, a jeśli zatrzymują się gdzieś – czy to w gospodzie, czy w klasztorze, nie zostaje wspomniane o żadnych problemach z aprowizacją.

Chciałam w tym momencie napisać, że wisienką na torcie – ale bardziej adekwatnie byłoby nazwać to polewą – jest boleśnie kiczowaty styl używany głównie w celu opisywania równie kiczowatych scen. Już wcześniej wspominałam o tym, jak kuriozalnie brzmi nagminne stosowanie słowa „chłopiec” (czasem pojawia się nawet i po trzy razy na stronę) w odniesieniu do wielce mhhhrocznego maga, w tym tomie spożywającego ludzkie serca na surowo, oraz księcia, który podobno co najmniej parę lat odsłużył na froncie, a teraz zmaga się z panoszącym się w jego umyśle mściwym bóstwem. Nie jest to zresztą jedyny wyraz zdecydowanie nadużywany. Duncan ma cały zestaw ulubionych, w jej mniemaniu zapewne efektownych, słów, bez których powtarzania najwidoczniej nie potrafi się obejść.

Pozwoliłam sobie wybrać szczególnie smakowite fragmenty: „był ciemnością, zgrozą i szaleństwem, a ona, z popękaną i gorzką aureolą boskości splamioną oceanem horroru, ostatecznie była taka sama”, „skosztowała pustki i boskości, i przeżyła. Była kleryczką bogów zrodzoną z ciemności”, „wtuliła twarz w kołnierz. Wciąż pachniał nim, żelazem, ziemią i chłopcem, kojąco i boleśnie, i ostry sztylet przeszył jej pierś”, „tu i teraz, ten piękny chłopiec i jego potworna moc, i jego kłamstwa, i świadomość, że bez względu na wszystko i tak w końcu zdradzą się nawzajem. Nie wiedziała, jak w sobie pomieści dziką plątaninę emocji. Pożądanie i odrazę, nienawiść i ból. I, bogowie, przytłaczające poczucie winy. Straciła tak wiele (…), lecz wciąż uparcie trzymała się tego chłopca, który przysporzył jej tyle cierpień”, „a jeśli jedynym rozwiązaniem jest zabicie (…) tych dwóch dziwnie fascynujących chłopców”, „świętość i herezja łączą się, żeby wykrzywić chłopca na podobieństwo boga”, „w jej wnętrzu była studnia mocy, upiornej, mrocznej, szalonej (…). Może tylko tego potrzebowała. Koniec z ufaniem pięknym tranawiańskim chłopcom o udręczonych uśmiechach.”

Chyba nikogo nie zdziwi, że zakończę tę recenzję, nie polecając tej książki.

PS. Gdy swego czasu zajrzałam na goodreads, zdziwiły mnie wpisy na temat antysemickich wątków w trylogii. Ponieważ w pierwszym tomie niczego takiego nie zauważyłam, pomyślałam, że może w drugim coś się znalazło. Też nie. Ale – poszperawszy nieco więcej – dowiedziałam się, jakież to przesłanki za tym stoją. Na przykład imię – Malachiasz. Co więcej, jak oznajmia komentator – na zaaprobowanych przez autorkę ilustracjach, bohater ten ma… nos większy, niż te należące do innych postaci. Hmmm… Jak się okazuje, kasta magów krwi zwana Sępami, miała kojarzyć się z Żydami (spotkałam się z uwagą, że sama autorka gdzieś tak wspominała na temat swoich inspiracji, jednak nie dotarłam do takiego wpisu). Chcący, czy niechcący… Podsumujmy: mówimy o mieszkających w kopalni czarnoksiężnikach, odrzucających religię, za to uwielbiających się paprać we krwi. Malachiasz lubi paradować z kośćmi we włosach, a jego przyboczna o imieniu Żywia ma tatuaże na twarzy i żelazne szpony. No wypisz, wymaluj, Żydzi! Przy okazji dowiedziałam się także, że Tranawia to miała być taka quasi-Polska. Wcześniej oczywiście zauważyłam nazwiska niektórych postaci oraz pojawiające się od czasu do czasu niektóre nasze znaki diakrytyczne, jednak uznałam, że to byle jak wymieszane wszystko, co się autorce wydało „słowiańskie”. Poza nimi nie znalazłam nic, co by mi się kojarzyło z polską kulturą i tożsamością narodową, może poza orłem namalowanym na suficie w jednej z pałacowych sal. A już pocieszno-żałosne są wstawki w języku tranawiańskim: ksęszi, cząrnisz swotep, kowesz tawość, kowej eczkanję. Albo miejscowość o nazwie Kyętri – jakże to swojskie (po prawdzie na mapce widnieje kilka nazw nie aż tak bezsensownych).

Na marginesie – nasunęła mi się myśl, że obywatele krajów skandynawskich oraz Mongołowie powinni wystosować przeciw pisarzom fantasy pozew zbiorowy za notoryczne ich oczernianie. Marnie widzę przyszłość ukochanej przeze mnie konwencji. Jeśli autorzy zaczną bać się oskarżeń o dyskryminację, tworzone przez nich światy i postaci staną się zupełnie bezbarwne. Nie można przecież ryzykować, że coś się komuś skojarzy i poczuje się obrażony.

A wracając do książki Duncan, która zalicza się do YA (czyli pozycji dla młodzieży), uważam za zdecydowanie bardziej problematyczne to, że zadurzenie głównej bohaterki w mężczyźnie, który ją notorycznie okłamuje, wykorzystuje do swoich celów i rani, jest pokazane jako coś pozytywnego, a jedyne w zasadzie argumenty za tkwieniem w tej relacji to pożądanie i litość. Dodam do tego jeszcze dziwne zamiłowanie, jakie autorka zdaje się żywić do opisów tego, jak bohaterowie się tną i kaleczą.

W oryginale ukazała się już całość. Jeśli tom ostatni ukaże się także u nas, nie zamierzam go czytać.