Beatrycze Nowicka Opowiadania

Ptaki, które zniknęły (recenzja, 30.09.2022)

Nawet nadświetlnym statkiem nie uciekniesz przed drapieżnym kapitalizmem

Simon Jimenez, wyd. MAG

Beatrycze Nowicka 7,5/10

„Ptaki, które zniknęły” są powieścią interesującą. Uwagę zwraca starannie budowany klimat oraz styl autora. Z drugiej strony, fabuła została skonstruowana dosyć chaotycznie.

Debiutancką powieść Jimeneza należałoby zaliczyć do SF, choć – przyznam szczerze – z SF kojarzy mi się nie tylko sam kosmiczny sztafaż, ale też określone podejście do nauki i technologii, często spotykane w utworach pisanych w tej konwencji. Tymczasem u autora „Ptaków…” mechanika lotów kosmicznych bardziej przywodzi na myśl magię, a relacje międzyludzkie okazują się ważniejsze niż kreacja świata przedstawionego. Jest w tej powieści pewna płynność i mglistość. Owszem, widać, że Jimenez miał do opowiedzenia historię, bardziej jednak skupił się na kreowaniu atmosfery, niż na konsekwentnym relacjonowaniu akcji.

Pierwszy rozdział, który w zasadzie mógłby być osobnym opowiadaniem, dość dobrze zapowiada nastrój całości. Skojarzył mi się z opowieścią Konsula z „Hyperiona”. Także tutaj mamy relację dwojga osób, z których jedno podróżuje po wszechświecie, a drugie pozostaje na planecie, przeżywając o wiele dłuższe okresy rozłąki z powodu dylatacji czasu. Wymowa całych „Ptaków…” jest też zbliżona do wniosków, do jakich doszedł bohater Simmonsa – dotyczy niszczącej działalności instytucji, włączających kolejne światy do swojej sieci wpływów po to tylko, by przemienić je w bezwzględnie eksploatowane źródło zysku. Różnica w zasadzie ogranicza się do tego, że autor „Hyperiona” bardziej skupił się na dewastacji środowiska naturalnego, podczas gdy Jimenez raczej pisze o upadku tożsamości kulturowej i zniewoleniu lokalnej ludności. Choć wątek zniszczenia przyrody też się pojawia, odnosi się do tego zresztą sam tytuł – ptaki naprawdę zniknęły, wymarły, a zdewastowana Ziemia przestała nadawać się do życia.

W przypadku mojego odbioru powieści zaważyły na nim do pewnego stopnia zawiedzione oczekiwania. Na podstawie przeczytanych recenzji spodziewałam się znaleźć na kartach „Ptaków…” historię zżywania się ze sobą załogi statku dowodzonego przez Nię Imani. Opowieść o tym, że nawet grupka nieznajomych może – jeśli tylko zechcą – stworzyć rodzinę. Faktycznie, taki wątek pojawił się w książce i przez pewien czas miałam nadzieję, że oto trafił w moje ręce literacki odpowiednik lubianego przeze mnie serialu „Firefly”. Tu i tu mamy kosmos bardziej w stylu retro niż high-tech, przez który wędruje barwna gromadka załogantów statku, realizując drobne zlecenia gdzieś na obrzeżach zamieszkanego przez ludzkość rejonu galaktyki i opiekując się skrytym dzieckiem, posiadającym niezwykłe zdolności i poszukiwanym przez potężną, niebezpieczną organizację. Okazało się jednak, że w powieści przedstawiono to krótko i pobieżnie – zamiast opisywać, jak bohaterowie zaczynają sobie ufać i zaprzyjaźniają się ze sobą, Jimenez pokazał jedynie początek ich wspólnej podróży, a następnie przeskoczył lata w przód. Ponadto, wątek wspólnego latania „Debby” wcale nie zajmuje większości książki.

Konstrukcja powieści sprawia wrażenie, jakby Jimenez miał pomysły jedynie na pewne „punkty węzłowe”, wyobraził sobie historie postaci, czy rozmaite sceny, ale brakło mu ochoty, by pieczołowicie opisywać to, co pomiędzy nimi się wydarzyło. Ta skacząca narracja nie jest aż tak chaotyczna, aby nie móc zrekonstruować przebiegu wydarzeń, jednak sprawia wrażenie niechlujnej. Trudno też przywiązać się do bohaterów, których poznaje się głównie w przebłyskach. W dodatku zdarza się, że Jimenez poświęca miejsce na kreację danej postaci, by po chwili całkowicie ją porzucić. Zapewne są czytelnicy, którym takie rozwiązania nie przeszkadzają, ja jednak wolę bardziej konsekwentną narrację.

Do gustu przypadł mi natomiast wyrazisty styl, budujący klimat całości. Nie jest on ani lakoniczny, ani przesadnie kwiecisty, nierzadko też zdarzają się celne obserwacje: „dopiero po skończeniu pracy na polu, po powrocie do domu, w cztery oczy z synem, pozwalała sobie na uwolnienie smutku. Krzyczała, szlochała w ramionach Kaedy, do tego stopnia wypełniała dom żałobą, że syn już nie miał miejsca na własny smutek – ubijał go więc jak osady na dnie serca, zajmując się łzami matki. W nocy zwijał się w kłębek pod kocem i wycofywał we wspomnienia”, „śmiertelnikom zdumiewająco łatwo przychodzi okrucieństwo, kiedy się boją”. „Ptaki, które zniknęły” przepaja melancholia, która udziela się czytelnikowi. Ktoś gdzieś napisał, że to powieść o stracie, z czym się zgadzam. Wolę, kiedy literatura zostawia czytelnikowi nadzieję, potrzebuję jej w świecie, który umiera na moich oczach. Choć może właśnie trzeba tak pisać, żeby ludzie ocknęli się, zanim nasze ptaki znikną.

PS. Pisząc recenzje dla Esensji zwykle nie poruszałam w ogóle tego rodzaju kwestii, ale ponieważ naprawdę czuję się już zmęczona tęczową nadreprezentacją w literaturze fantastycznej, wspomnę, że w „Ptakach…” osoby homoseksualne przewyższają liczebnie heteroseksualne (biorąc pod uwagę tych bohaterów, których orientację poznajemy).