Beatrycze Nowicka Opowiadania

Inne nieba (recenzja, 30.09.2022)

Mają tę moc niemal do znudzenia

Antologia polskich autorów, wyd. SQN

Beatrycze Nowicka: 6/10

„Inne nieba” nie są zbiorem złym, ale też niczym specjalnie się nie wyróżniają. Można przeczytać, zwłaszcza, jeśli ktoś lubi antologie tematyczne.

„Inne światy”, czyli zbiór opowiadań inspirowanych pracami Jakuba Różalskiego, musiały odnieść sukces komercyjny, skoro kilka lat później wydawnictwo zdecydowało się wydać kolejną taką antologię. Tym razem teksty do niej napisały autorki spod egidy Hardej Hordy [1]. Podobnie jak wcześniej, do rąk czytelnika trafia dość opasła książka w twardej oprawie, w której oprócz literatury można także znaleźć kilkanaście reprodukcji prac Różalskiego, wydrukowanych na lepszym niż poprzednio papierze. Choć, jeśli przyjrzeć się bliżej – uwagę zwraca duża czcionka i spore odstępy między wierszami, ewidentnie „nabijające” objętość (nie przepadam za tego rodzaju rozwiązaniami, oczywiście nie chodzi mi o to, by drukować drobnym maczkiem, jednak umiar uważam za wskazany – a to, co zaprezentowało SQN przebija nawet praktyki Fabryki Słów).

Ponieważ ani „Inne światy”, ani „Harda horda” nie porwały mnie jakoś szczególnie, sięgając po recenzowaną tutaj antologię nie miałam wygórowanych oczekiwań. Dzięki temu nie zawiodłam się – w moje ręce trafił zbiór poprawny, ani nie zniechęcający, ani też nie zapadający w pamięć. Taki, który można przeczytać w wolnym czasie, ale którego nieznajomość nie jest żadną stratą. Gdy porównuję go z „Innymi światami”, dochodzę do wniosku, że średni poziom opowiadań w obydwu tomach jest zbliżony, różni się jednak amplituda jakości. W antologii pierwszej znalazło się kilka utworów słabych, ale także kilka takich, które zapadały w pamięć (teksty Dukaja oraz Małeckiego), podczas gdy w „Innych niebach” poziom zaprezentowanych krótkich form jest bardzo zbliżony. Zbiór wcześniejszy był zdecydowanie bardziej różnorodny pod względem tematyki oraz stylu, zwykle czuło się autorskie piętno, tymczasem tutaj, gdyby podmienić w spisie treści autorki poszczególnych opowiadań, w większości przypadków nawet bym tego nie zauważyła.

Teksty zamieszczone w najnowszej antologii są dość podobne do siebie, wiele z nich łączą zbliżone motywy i nastrój. We wszystkich głównymi bohaterkami są kobiety i dziewczyny. Albo odkrywają one swoje szczególne, zazwyczaj nadprzyrodzone umiejętności, albo są ich świadome i wykorzystują je, aby zmieniać świat. W kilku opowiadaniach pojawiają się inspiracje pracami Różalskiego przedstawiającymi wilkołaki, parę razy znalazło się miejsce na motywy około rosyjskie (jeśli o mnie chodzi, sentyment do tej kultury przeszedł mi w ostatnich miesiącach, stąd zupełnie nie rozumiem takiego wyboru). W dwóch tekstach znalazło się miejsce dla społeczności żyjącej w surowym klimacie, akcja toczy się zimą, a bohaterki rozwijają szamańskie umiejętności. Co mnie zdziwiło, na sztafaż SF zdecydowały się tylko dwie osoby, podobnie realia zbliżone do steampunku nie doczekały się szerszej reprezentacji – podczas gdy te motywy wydały mi się bardziej charakterystyczne dla prac Różalskiego, niż tematyka wilkołacza.

Antologię otwiera „Córka lasu” Anety Jadowskiej. Miejsce to zawdzięcza, jak rozumiem, popularności autorki cyklu o Dorze Wilk. Podtytuł głosi „Druga część Tryptyku tatarskiego”. O ile jednak opowiadanie pierwsze (opublikowane w „Innych światach”) zrobiło na mnie dość dobre wrażenie i zdawało się zapowiadać interesującą historię, tekst drugi ogranicza się do wiedźmio-wilkołaczego wątku romansowego oraz rozterek bohaterki pt. „czemu zostawił mnie przed ślubem?” zakończonych afirmacją „girl’s power”. Powtórka motywów z książek Marty Krajewskiej nie wydała mi się interesująca.

„Współlokatora” Anny Kańtoch trawi bolączka typowa dla tego rodzaju tekstów. Historia z pogranicza kryminału i horroru z początku wciąga dzięki zręcznie budowanej klaustrofobicznej atmosferze. Osadzenie akcji w czasie pandemii uważam za dobrą decyzję – jeszcze bardziej podkreśla to osamotnienie głównej bohaterki i tłumaczy jej rozchwianą psychikę. Wszystko rozwija się intrygująco do czasu, gdy dochodzi do wyjaśnienia zagadki, które rozczarowuje i sprawia, że cały, starannie kreowany nastrój „siada”. Choć przyznam, sama nie umiałabym wymyślić naprawdę frapującego finału dla tej historii.

Pomysł przedstawiony w „Vintagiance w kosmosie” Anny Hrycyszyn widywałam już w co najmniej kilku innych opowiadaniach, gdzie został on zrealizowany o wiele zgrabniej. Obca forma życia – tym razem w postaci grzybka z obcej planety – mnie nie przekonała. Mały plusik w związku z drobnym zaskoczeniem odnośnie tożsamości jednego z bohaterów. Korekta za to zaspała – „rządza posiadania” (str. 118) – serio?

W krótkiej „Stopie słonia” Aleksandra Zielińska opowiada historię dziewczyny żyjącej w zonie, powstałej po katastrofie i zamieszkanej przez dziwaczne mutanty (niewiele mające wspólnego z rzeczywistymi mutantami, za to kojarzące mi się z symbiontami z systemu RPG Gasnące Słońca). Liczne nawiązania do „Księżniczki Mononoke” wydały mi się mało finezyjne.

„Serce Katieńki” Anny Nieznaj to z kolei powrót do tematyki, nazwijmy to, wilkołaczo-wiedźmiej. Ambitny wynalazca odwiedza narzeczoną swojego zmarłego współpracownika. Świat przedstawiony został nakreślony ładnie i przekonująco, choć nietrudno domyślić się, co było przyczyną śmierci Pietii, łatwo też przewidzieć zakończenie.

Wiedźmy i wilkołaki pojawiają się także w „Ulince” Mileny Wójtowicz, opowiadającej o losach córki czarownicy spalonej na stosie przez złych mężczyzn. Czyta się, acz bez większych zaskoczeń. Zwłaszcza, że w finale opisano scenę przedstawioną na grafice-inspiracji.

„Dezerterka” Aleksandry Janusz zniechęciła mnie łopatologicznym przesłaniem i ogólnie lejącą się z kart słodyczą. Oto zbuntowany rosyjski android bojowy, identyfikujący się płciowo jako dziewczyna imieniem Lena, trafia do ukraińskiej wioski, gdzie z powodzeniem integruje się z większością jej mieszkańców.

Po Agnieszce Hałas spodziewałam się bardziej odróżniającego się stylu i klimatu (choć, trzeba przyznać, jest ponuro, jak to zwykle u niej). Przynajmniej „Potwór i nić” oparty został na odmiennej inspiracji graficznej. Agnieszka Hałas wzięła na warsztat minotaura i jego labirynt, tyle że przeniosła akcję na planetę zamieszkaną przez potomków Rosjan, później podbitych i ciemiężonych przez Lud Gwiazd (imiona i nazwiska jego przedstawicieli kojarzą się z Hiszpanią). Zgrabnie napisane, choć nie należy do tekstów, które zapamiętam na dłużej.

„Na skrzydłach sztormu” Martyny Raduchowskiej to dla odmiany opowiadanie o syrenach. Te zasadniczo swoim śpiewem sprowadzają statki na skały, jednak ich przedstawicielka sprzymierza się z dziewczyną, która straciła w ten sposób bliskich, aby pokonać zagrażającego obu ich ludom Złego a Ambitnego Mężczyznę™. Miejscami ładne, miejscami sztampowe, nie wiem, po co były te inspiracje filmem Disneya – raczej przeszkadzają one w budowaniu klimatu.

Akcja opowiadania Krystyny Chodorowskiej toczy się w czasie epoki lodowcowej. Bohaterką jest samotna matka, z trudem sobie radząca i nękana przez chutliwego złego ojca swojego dziecka. Aby odmienić swój los, zdesperowana kobieta sięga po szamańską magię, która pozwala jej wstępować w ciało wilczycy.

Pomysł, na którym oparto „Mówczynię metalu” Magdaleny Kubasiewicz, choć nie wydaje mi się zupełnie oryginalny, nie jest też zły. Quasi-dziewiętnastowieczny świat, władający metalem magowie oraz latające statki uważam za barwną mieszankę. Niestety, całość w dół ciągnie realizacja – dość toporny styl i niepotrzebne powtarzanie informacji. Oto kilka przykładów: „w przyszłości latające statki miały wyruszać stąd we wszystkie strony świata, ku rozsianym po górzystym kontynencie, rozdzielonym przez góry, rzeki i wąwozy miastom-państwom. Miały rozwozić po całym kontynencie sól z kopalń Yorku, a w zamian transportować drewno z lesistego Agmaru”, „łańcuchy górskie i kaniony przecinające kontynent utrudniały transport dóbr pomiędzy miastami-państwami”, „metropolia Yorku potrzebowała cennych minerałów z Vronii, drewna z Agmaru”, „urodziła się w Yorku, największym i najlepiej rozwiniętym z miast-państw całego kontynentu”, Anya udała się z rodziną na piknik na jedno z [2] wzgórz otaczających York (…) ze wzgórza widziała całe miasto, największe pośród miast-państw Alhayi”, „blisko osiemdziesiąt procent kontynentu zwanego Alhayą pokrywały góry, jeziora i rzeki. Podróż do wielu miast wymagała nadkładania kilku dni drogi, nawet jeśli odległość dzieląca cel od Yorku nie była duża”, „Vronia rozpaczliwie potrzebowała możliwości szybkiego transportowania towarów do Yorku, gdzie chętnie skupowano od niej minerały”. Doprawdy, czyżby autorka zakładała, że czytelnik ma problemy z pamięcią albo miała go za niepełnosprawnego intelektualnie? Swoją drogą, redakcja powinna to wychwycić i zażądać wyczyszczenia tekstu. Zdecydowanie lepiej byłoby zamiast tego więcej miejsca poświęcić tytułowej bohaterce, bo te wspominki z jej dzieciństwa są po prostu mizerne i nie angażują emocjonalnie.

Ostatni w tomie jest „Joik” Ewy Białołęckiej. To zaledwie epizod, ale zgrabnie napisany – krótka historyjka o odkrywającej swoją moc wnuczce szamana z Laponii. Spodobało mi się w niej wdzięczne przetworzenie inspiracji – mniej oczywiste niż w innych przypadkach. Z drugiej strony, pod względem sztafażu i niektórych motywów tekst wydał mi się dość podobny do opowiadania Chodorowskiej.

Tak, jak napisałam wcześniej – ani nie zniechęcam, ani szczególnie nie zachęcam do lektury tego zbioru.

[1] „Tym razem” może nie do końca pasuje, gdyż utwory Anny Kańtoch i Anety Jadowskiej znalazły się w obydwu tomach.

[2] A nie „ze” powinno być? W oczy rzuciła mi się także literówka w spisie treści: „stormu” zamiast „sztormu”.