Beatrycze Nowicka Opowiadania

Boży ślepiec (recenzja, 19.06.2022)

Bardzo chciała mroczną być, a wyszło tandetnie

Anna Stephens, wyd. Papierowy Księżyc

Pierwszy tom cyklu „Boży ślepiec”

Beatrycze Nowicka: 2,5/10

Choć należałoby raczej napisać „mhhhroczną”, bo tak to niestety wygląda. Sama nie wiem, dlaczego od czasu do czasu daję się skusić na takie książki. Ostatnio w dużej mierze z braku większej ilości ciekawych premier fantasy (choć i tak jest nieco lepiej niż jesienią). Może po trosze z resztek wiary w wydawnictwo Papierowy Księżyc, bo choć tłumaczenie i redakcję zwykle mają słabe, to przynajmniej od czasu do czasu decydują się na wydanie ciekawych pozycji. „Boży ślepiec” jednak do nich nie należy.

Oczywiście, po zapoznaniu się z opisem okładkowym, w którym pojawiają się Czerwoni Bogowie (dwoje ich, a jedno to Mroczna Pani), szykujący się do powrotu zza, jakżeby inaczej – słabnącej zasłony, za którą dawno temu zostali wypędzeni, nie spodziewałam się cudów. Liczyłam jednak na znośną, rozrywkową fantasy, czytadło na dwa wieczory. Niestety, powieść Anny Stephens nie spełnia nawet niezbyt wygórowanych oczekiwań.

Tego typu boleśnie wtórne fabuły może nieco ratować wizja świata, zawierająca autorskie pomysły na ludy, kultury czy magię; choćby garść szczegółów odróżniających dane uniwersum od tego, co na swój użytek nazywam domyślnym sztafażem fantasy. Tutaj niestety tego nie ma – miejsce akcji zostało opisane jedynie szkicowo, zabrakło mu też nawet krztyny oryginalności. Swego czasu, gdy jeszcze kupowałam książki w zwykłej księgarni, a nie przez Internet, miałam w zwyczaju przyglądać się mapie (jeśli oczywiście takowa była) – nazwy tam widniejące pozwalały wyciągnąć wnioski na temat przypuszczalnej jakości reszty książki. „Boży ślepiec” w „teście mapy” wypada marnie – mamy oto „Dolinę Krwawej Przełęczy”, „Bór Czarnobramny”, czy jezioro „Cichą Wodę” w środku „Głębokiej Kniei”.

Czasami, gdy zarówno fabuła, jak i kreacja uniwersum nie oferują niczego nowego, sytuację ratują sztampowi, ale przynajmniej budzący sympatię bohaterowie (tak było w przypadku „Maga bitewnego” Petera Flannery’ego). Stephens zawiodła także i w tym przypadku – postaci w jej powieści są kompletnie nijakie i nie budzą żywszych emocji. Nie znalazłam w „Bożym ślepcu” ani jednego protagonisty, który choć trochę przykuwałby uwagę.

W pochwalnej notce na skrzydełku okładki można przeczytać, jak to w książce „zabrzmi brzdęk stali”. Coś jest na rzeczy z tym brzdękiem… A konkretnie kojarzą mi się z nim babole w tłumaczeniu oraz brak realizmu. Jedna z bohaterek zalicza dosyć tradycyjną już ucieczkę rwącą rzeką, upadek z wodospadu i tak dalej. Oczywiście nic się jej poważnego nie dzieje. Ponadto, mimo tego, że sytuacja ma miejsce w górach na początku zimy, kobieta po wyjściu z wody, uwaga – zdjąwszy mokrą sukienkę, wykopuje sobie dołek w ziemi, przysypuje się igliwiem i tak przesypia noc. Jakiś czas później dzielna niewiasta sporządza sobie „miski z kory sosnowej i żywicy”. Aż mi się przypomniała przygłupia skrytobójczyni ze „Szklanego tronu” i broń zrobiona przez nią z drutów i mydła… Na opisy bitew, wojska oraz decyzji dowódców spuszczam zasłonę milczenia, tak jest to żałosne – na szczególną uwagę zasługuje tu decyzja pewnego generała o zejściu do podziemi (swoją drogą ciekawe też, jak miałoby do tych podziemi szybko i sprawnie zejść kilka tysięcy ludzi…).

Jeśli natomiast chodzi o tłumaczenie, pozwolę sobie na kilka przykładów: „spojrzała na jego twarz, luźną w nieprzytomności”, „byli bogato odziani, ociekali władztwem i arogancją”, „jego uśmiech pocałował jej uśmiech”, „przed oczyma tańczyły jej różnokolorowe, szumiące plamki”, „znów go pocałowała, jej język zaszemrał o jego”. Uwagę moją zwróciły także nazwiska bohaterów: Tkacson, Garncson, Świątynson… nie, to nie żart, niestety. Inna sprawa, że na tę powieść szkoda by było czasu dobrego tłumacza i redaktora.

Powieść Stephens została szumnie określona jako „grimdark” oraz „dark fantasy”. To zabrzmi może nieco jak oksymoron – ale mrok i brutalność są tutaj po prostu infantylne. Tak to wygląda, jakby Stephens napisała sztampową fantasy, a potem okrasiła ją opisami chlustającej krwi, tortur oraz wszelkiej maści wydzielin, ze szczególnym uwzględnieniem moczu i wymiocin. Do tego przygarść przekleństw i bohaterowie klepiący karczmarki po tyłkach lub ogryzający własne ręce w ataku szaleństwa. Strasznie to nędzne, wysilone i wcale nie buduje ponurej atmosfery. Myślę, że aby dopełnić obrazu, w tym miejscu warto zacytować jeszcze wyrywki z kilku scenek: „Mroczna Pani była głosem w głowie Lanty, głosem lęku, krwi i orgazmu”, „jej dotyk był jak wąż pełznący po nagiej skórze, jednocześnie odrażający i ponętny (…) I wtedy natarła, jej wargi wysłały błyskawicę przez jego ciało, scalając ich usta w pocałunku, który smakował ozonem i krwią i rozesłał skwierczące uczucie po całym jego ciele.”

Jakby całej tej nędzy było mało, „Boży ślepiec” sprawia wrażenie urwanego w losowym momencie. Nie ma żadnego punktu kulminacyjnego – ot, bohaterowie gdzieś jadą, coś mają zrobić, nagle koniec, czekajcie na tom drugi. Zdecydowanie odradzam.