Beatrycze Nowicka Opowiadania

Moja własna lista godnych uwagi książek fantasy (artykuł, E uzupełniony)

Beatrycze Nowicka

Nie nazywam jej kanonem, gdyż nie poczuwam się do bycia wielkim autorytetem w dziedzinie. Wydaje mi się jednak, że przeczytałam już na tyle dużo, że mogę pokusić się o wybór utworów, jakie uważam za warte poznania. Przyczyny, dla których za takie je uznałam, są różne. Są to nade wszystko książki, które najzwyczajniej w świecie mi się spodobały i zapadły w pamięć. Są też takie, które uważam za ważne dla fantasy, a które przy tym prezentują pewien poziom. Wreszcie, są pozycje interesujące i oryginalne na tle innych. Część posiada wszystkie wymienione wyżej zalety.

Podobnie jak Sapkowski, ograniczam się tylko do fantasy anglosaskiej, gdyż słowiańskiej do tej pory przeczytałam za mało (nie mówiąc już o innych kręgach kulturowych). Zależało mi też na tym, żeby lista była różnorodna – by była swego rodzaju wachlarzem propozycji, pokazującym do czego zdolni są pisarze tworzący w konwencji fantasy. Dlatego też dla każdego z autorów wybrałam jedną powieść, bądź cykl. W żadnym wypadku nie uważam też listy za zamkniętą – przenosząc artykuł na swoją stronę zdecydowałam się dodać dwie kolejne pozycje.

Przez kilkadziesiąt lat rozwoju fantasy światło dzienne ujrzały tysiące tytułów. Owszem, jest sporo produkowanej masowo pulpy, pisanej pod spodziewaną grupę docelową, jest też ogromna rzesza książek, które choć nie są złe, nie wyróżniają się niczym szczególnym – czyta się je całkiem nieźle i nie żałując czasu poświęconego lekturze, jednak krótko po odłożeniu na półkę ich treść pogrąża się w mgle niepamięci. Na szczęście są też utwory, które wzbudzają emocje i poruszają, takie, które wspomina się po latach z sentymentem. Wreszcie są dzieła wybitne. Najważniejsze natomiast jest to, że fantasy jako konwencja żyje – wciąż są autorzy, którzy chcą i potrafią wymyślać coś nowego i tacy, którzy może nie starają się być bardzo oryginalni, za to umieją tchnąć nieco świeżości w wykorzystywane już wcześniej rozwiązania. Dzięki nim ta gałąź literatury może się rozwijać a my, czytelnicy możemy znajdować wciąż coś nowego. Zapraszam do lektury!

Źródła

Czyli te książki bądź cykle, które wpłynęły na kształt fantasy. Z oczywistych względów większość pozycji została napisana wcześnie. Choć są wśród nich też takie, które zapoczątkowały trendy modne w ostatnich latach.

Pierwsze opowiadanie ukazało się drukiem w 1939, ostatni zbiorek w 1988

W porównaniu z pozostałymi pozycjami wymienionymi w „Źródłach” utwory Leibera wypadają gorzej. Trzeba też powiedzieć, że obecnie nieco trącą myszką. Na pewno jednak w kategorii lekkie, przygodowe opowiadania rozrywkowe zostały lepiej napisane niż teksty Howarda o Conanie. Tych ostatnich na mojej liście nie ma, choć zdaję sobie sprawę z ich znaczenia dla fantasy, możliwe też, że w czytelnikach płci męskiej oprócz rozbawienia budzą również swego rodzaju nostalgię. Podobnie, jak niedawno miało to miejsce w przypadku „Zmierzchu” Meyer, sukces Howarda opierał się na tym, że jego opowiadania odwoływały się do pewnej uniwersalnej puli fantazji, wyobrażeń, oczekiwań. Wracając jednak do Leibera – tym, co zwraca uwagę w jego utworach, jest entuzjazm, z jakim opisuje on przygody swoich bohaterów, a także pomysły, niektóre z nich nadal dosyć oryginalne i świeże. W czasach, gdy powstały pierwsze teksty o Fafrydzie i jego przyjacielu, fantasy stanowiła jeszcze dziewiczy ląd, który amerykański pisarz odkrywał z zapałem i zaangażowaniem. Wkładem Leibera okazała się przede wszystkim sama konwencja łotrzykowska oraz para głównych bohaterów, przyjaciół, z których jeden jest rosłym wojownikiem, drugi zaś niedostatki postury nadrabia sprytem. Kolejne inkarnacje Fafryda i Szarego Kocura w ostatnich latach zaczęły pojawiać się często wraz z modą na łotrzykowskie fantasy.

Pierwsze wydanie: 1954-1955

Obecność opus magnum Tolkiena na tej liście zapewne nikogo nie zdziwi. Tolkien jest ojcem fantasy a o wpływie „Władcy…” na tę konwencję napisano już niejedną pracę naukową. Zresztą, wyobraźnia angielskiego pisarza kształtowała nie tylko literaturę, ale też wpłynęła na całą kulturę – od rozmaitych innych obszarów artystycznej działalności, po fakt, że elfy i krasnoludy już na dobre zadomowiły się w powszechnej świadomości. Wracając zaś do rozważań okołoliterackich; schemat fabularny, na którym zbudowana została trylogia tak dogłębnie zapadł w powszechne rozumienie tego, czym jest fantasy, że pamiętam, jak swego czasu przeczytawszy „Tehanu”, byłam niepomiernie zdumiona, iż nie jest to książka o ratowaniu świata przed jakimiś złymi siłami. Pamiętam też własne zdziwienie, gdy na konwentowej prelekcji uświadomiono mi, że to Tolkien właśnie wynalazł ten motyw, łącząc nordyckie mity o Ragnaroku z chrześcijańskim, dualistycznym podejściem. Przedtem uważałam to za coś oczywistego. Myślę, że nie ja jedna i to świadczy o tym, że angielskiemu pisarzowi naprawdę udało się stworzyć własną mitologię.

Pierwsza trylogia: 1968-1972, „Tehanu” 1990, „Opowieści z Ziemiomorza” i „Inny wiatr” – 2001

Napisany znacznie oszczędniej niż trylogia Tolkiena, cykl Le Guin nie doczekał się fali mniej lub bardziej zdolnych naśladowców. Mimo to pozostaje w świadomości autorów i fanów fantastyki. Obecność ta jest mniej ostentacyjna, nie aż tak oczywista. Wizja Tolkiena to przede wszystkim rozmach, drobiazgowość przedstawionego świata, epickie bitwy i bohaterowie. Wizja Le Guin jest spokojniejsza, kreślona delikatniej, oddana w mniejszej skali. Jednak także pobudza wyobraźnię i ma tę szczególną właściwość zapadania w świadomość czytelnika. Amerykańska pisarka zawarła w swoich powieściach uniwersalne, humanistyczne przesłania, które udało jej się oblec w sugestywne pomysły i sceny – spośród nich za najważniejszą uważam konfrontację Geda z Cieniem. Kolejne tomy „Ziemiomorza” można czytać zarówno po to, by z radością zagłębiać się w wykreowany na ich potrzeby świat i śledzić losy lubianych bohaterów, jak też traktować jako przypowieści. W moim odczuciu cykl Le Guin zestarzał się mniej niż „Władca pierścieni”, choć nigdy nie ukrywałam, że książki amerykańskiej pisarki zajmują szczególne miejsce w moim życiu. Były jednymi z pierwszych powieści fantastycznych, jakie poznałam, i wywarły na mnie duży wpływ. By zaś zakończyć bardziej obiektywnie, odwołam się do tego, co na temat wkładu „Ziemiomorza” swego czasu napisał Jacek Dukaj – że cykl ten wniósł do fantasy wschodnią ideę równowagi oraz koncepcję magii imion.

Powieści: 1970-1991, ukazało się także kilka opowiadań, ostatnie napisane przez Zelaznego samodzielnie w 1996

Zastanawiałam się nad umieszczeniem cyklu Zelaznego akurat w tym podrozdziale, gdyż pozostaje on rzeczą oryginalną i osobną. Pomysłem, który się upowszechnił, było nakreślone z rozmachem multiversum, stanowiące arenę zmagań pomiędzy siłami Ładu i Chaosu. W później powstałych książkach spotykałam się z koncepcją pierwszego świata i zależnych od niego światów pochodnych. Na bardziej dokładne kalki inni pisarze się nie poważyli. Być może czuli, że nie wystarczyłoby im polotu, tym zaś, którzy go mieli w stopniu wystarczającym, talent pozwolił na stworzenie czegoś własnego. Wizja Zelaznego jest oszałamiająco barwna, jego postaci intrygują, fabuła jest skomplikowana a przy tym logiczna. Pisarz lekko przeskakuje pomiędzy niesamowitymi fantastyczno-magicznymi światami a „naszą” rzeczywistością. Uwagę zwraca też niejednoznaczność moralna postaci. Napisałam o konflikcie pomiędzy Ładem a Chaosem, jednak inaczej niż u wielu innych autorów wykorzystujących ten motyw, nie można powiedzieć, że jedna z tych sił jest dobra a druga zła. Na tle masowej produkcji fantastycznej Amber błyszczy z daleka. To klasa sama w sobie, książki, które pokazują możliwości fantasy jako konwencji.

Powieści: 1984-2000, opowiadania ze świata Czarnej Kompanii pojawiają się nadal

Podczas gdy wielu innych pisarzy z radością (i odnosząc sukcesy) powielało tolkienowski schemat, Glen Cook go przenicował, czyniąc z Czarnej Kompanii bandę najemników spod ciemnej gwiazdy, którzy wstępują na służbę Zła, zdradzają i mordują niewinnych. Mają jednak swój kodeks honorowy, poza tym zostali tak opisani, że chcąc nie chcąc czytelnik zaczyna żywić pozytywne uczucia przynajmniej do części z nich. Cook nakreślił świat, który jest szaro-czarny, odmalował wojnę jako czas, kiedy na wierzch wypływają najgorsze ludzkie instynkty. W latach, w których powstała „Czarna kompania”, taka wizja wyróżniała się na tle innych książek fantasy. Była też odważna i świeża. Zresztą, sama gra z konwencją nie wystarczy – ważne, że Cook uczynił to inteligentnie, że udało mu się nakreślić wiarygodne postaci bohaterów, a zarazem przemycić całkiem sporo ogólnych i niewesołych refleksji na temat natury ludzkiej, historii czy religii. Zdecydowanie Czarna Kompania nie krzepi serc – w zamian jednak wciąga, fascynuje, odsłania mechanizmy i motywacje. W XXI wieku nurt fantasy, biorący swój początek właśnie od Cooka jest jednym z najpopularniejszych.

W dół rzeki

Wszystko po to, by nie napisać „główny nurt” – który przecież niewątpliwie w fantasy istnieje.

1950-1984

Choć upływ czasu daje o sobie znać, utwory Vance’a osadzone w uniwersum Umierającej Ziemi wciąż robią bardzo dobre wrażenie. Przede wszystkim można je zaliczyć w chlubny poczet tekstów, które porywają autorską, bogatą i barwną wizją świata. Vance pokazuje nimi, co znaczy nieskrępowana wyobraźnia – wyróżniają się one nawet teraz, kilkadziesiąt lat od powstania. Styl amerykańskiego pisarza jest bardzo charakterystyczny, opisy mienią się od kolorów, pomysły na miejsca, postaci, sytuacje wydają się wręcz niewyczerpane. Do tego należy dodać specyficzny, dość cyniczny humor. Wszyscy ci, którzy uważają odejście fantasy od czarno-białej moralności za wynalazek stosunkowo nowy, powinni sięgnąć po „Umierającą Ziemię” i przekonać się, że istniał on już od zarania konwencji. Warto też zauważyć, że Vance był najprawdopodobniej pierwszym autorem, który umieścił akcję swoich utworów w odległej przyszłości, która jednak nie okazała się czasem rozkwitu technologii i ludzkiej myśli, a okresem dekadenckim, gdzie ludzie żyją w ruinach upadłych cywilizacji. Pozostałości dawnych urządzeń i budowli przydają utworom Vance’a dodatkowego smaczku. Niejeden autor sięgnął później po ten pomysł.

1954

Książka tak dobra, że wciąż mnie dziwi to, iż powstała, kiedy konwencja dopiero się kształtowała, a w amerykańskiej fantasy dominowały kontynuacje i klony Conanów. Niezwykła jest także wyrazistość wizji zamkniętej w bardzo krótkim jak na obecne standardy utworze. Dwa główne atuty powieści Andersona to umiejętne wykorzystanie motywów mitologicznych oraz świetny styl. Na kartach „Zaklętego miecza” bogowie i postaci zaczerpnięte z nordyckich (i nie tylko, choć pozostali odgrywają znacznie mniejszą rolę) mitów naprawdę ożywają. Opowieść amerykańskiego pisarza odwołuje się do tradycyjnych toposów i wątków, jednocześnie zaś nosi wyraźne autorskie piętno. Główną oś fabularną stanowią dzieje bohatera wplątanego w rozgrywki sił nadprzyrodzonych. Upodabniają go one do postaci mitycznych – tu skojarzył mi się przede wszystkim Edyp. Anderson przedstawia zmaganie się wojownika z losem. Ostatecznie każdy musi ulec, może jednak uczynić to z honorem, wyszarpując sobie z życia chwile zwycięstwa i szczęścia. Jest w historii Skafloka heroizm, coś, co porusza jakieś głębsze struny. Jest też głód życia, intensywność emocji. Do tego należy dodać niezwykle malowniczo opisany świat i klimat całej opowieści. Zdecydowanie jest to książka, o której warto pamiętać.

1976-1979

Patricia McKillip sięgnęła po sprawdzoną scenografię i wątki, zdołała je wszakże przekształcić w sposób intrygujący i twórczy. Historia Morgona i Readerle częściowo przebiega zgodnie z tym, do czego czytelnik zdążył się już przyzwyczaić, częściowo jednak zastosowane przez autorkę rozwiązania zaskakują i odbiegają od najczęściej stosowanych. McKillip rozumie konwencję, na której się oparła – potrafi wykorzystać jej zalety, umie też wykraczać poza nią. Spośród znanych mi utworów, trylogia Mistrza Zagadek chyba najbardziej przypomina „Ziemiomorze” o tyle, że najważniejsze wydaje się dochodzenie bohaterów do zrozumienia samych siebie i odnalezienia swojego miejsca w świecie. Podobny jest także sposób opisywania świata – nie jest on rozbuchany, ale wystarczający, by czytelnik umiał go sobie wyobrazić. Pojawiają się ciekawe pomysły – jak ten na sztukę rozwiązywania zagadek, czy moce ziemwładców. Urzekł mnie styl McKillip – obrazowy, bogaty, żywy, obfitujący w ciekawe skojarzenia. To on w dużej mierze stwarza klimat tych powieści, obdarza wykreowany na jego potrzeby świat niezwykłym urokiem. Pierwszy tom cyklu uważam za najlepszy, w kolejnych niestety dużą wadą okazuje się fabularny chaos. Tym niemniej uważam książki o Morgonie za jedne z ciekawszych pozycji fantasy.

1979, aczkolwiek pojawiały się też inne powieści z tego świata, ostatnia w 2009

Com ja się wynudziła nad tą sążnistą księgą… Ale trzeba oddać Bradley sprawiedliwość – zaprezentowała własną, autorską wizję wielokrotnie przecież przetwarzanego przez kulturę mitu arturiańskiego. Widać, że amerykańska pisarka zapoznała się z wieloma wersjami legendy, świadomie wybrała z nich rozmaite elementy, w przemyślany sposób splotła je ze sobą a także dodała własne interpretacje. Pomysł, by opowiedzieć historię Artura głosami kobiet zasługuje na uznanie (choć, niestety kobiety te dzielą stereotypowe wady płci pięknej w rodzaju popadania w niekończące się dywagacje, przeważnie na tematy związane z mężczyznami). „Mgły Avalonu” są dziełem przemyślanym, zdecydowanie niekomercyjnym, posiadającym własny charakter. Stanowią twórczą interpretację mitu i pozytywnie wyróżniają się pośród utworów opartych na reinterpretacji legend, baśni, historii i dawnych wierzeń.

1987, kontynuacje w 2008 i 2009, od czasu do czasu Resnick pisze też osadzone w tym uniwersum opowiadania

Spośród utworów wymienionych w tym podrozdziale to najlżejsza, najbardziej rozrywkowa pozycja. Długo się nad nią zastanawiałam, chciałam jednak zamieścić przykład urban fantasy, podgatunku, który uważam za bardzo przyjemny w odbiorze i potencjalnie malowniczy. Powieść Resnicka uznałam za reprezentatywną dla tego nurtu, choć przyznam, że wciąż przeczytałam stosunkowo mało zaliczających się do niego książek i oczekuję, że jeszcze zaskoczy mnie on pozytywnie. Uważam, że urban fantasy ma spory potencjał i naprawdę zasługuje na więcej, niż zostanie zdominowanym przez kolejne powieści o wszelkiej maści detektywach. W tej podkonwencji najbardziej cieszy zderzenie świata, jaki znamy, z magią. Sądzę, że dodatkowy walor zyskuje w oczach czytelników, którzy znają opisane na kartach książki miejsca – oglądanie ich w odmienionej przez nadnaturalne moce formie musi sprawiać wielką frajdę. Ale i bez tych konkretnych przykładów efekt zderzenia działa – magiczne istoty pojawiające się w zupełnie zwyczajnych miejscach, czy nowe twarze budynków użyteczności publicznej robią przyjemne wrażenie i pobudzają wyobraźnię. Nagle okazuje się, że przysłowiowa „szara rzeczywistość” nie jest wcale taka szara, można w niej znaleźć dysonanse, szczeliny. Garniec złota na skraju tęczy. Magiczny Nowy Jork z powieści Resnicka stanowi intrygujące miejsce, fabuła jest inteligentnie prowadzona, akcja biegnie wartko. „Na tropach jednorożca” jest lekkie, obfituje w niezłe pomysły i humor. Amerykański autor sprawdził się w konwencji bardzo dobrze.

1990-2013

Spośród, eufemistycznie pisząc, obfitującego w utwory nurtu potolkienowskiego zdecydowałam się wybrać tylko jeden przykład – cykl Jordana właśnie. Zdaję sobie sprawę, że ma on tyluż zwolenników, co przeciwników. Że choć zaczyna się ciekawie, w środkowych tomach akcja toczy się niemiłosiernie wolno. Że portrety kobiet, choć w pewnej mierze trafne i zabawne, stają się karykaturami. Że Jordan pozapożyczał się u liczby autorów większej, niż początkowo myślałam. Osobiście żywię jednak dla tych powieści szczególny sentyment. Po „Oko świata” sięgnęłam pełna uprzedzeń – tymczasem bardzo mnie wciągnęło i nawet późniejsze przynudzanie nie pozbawiło mnie chęci poznania dalszych losów Randa, Mata, Perrina, Nynaeve, Egwene, Aviendhy, Min, Moiraine i wielu, wielu innych. Tak, Jordan wykorzystał wiele pomysłów, które pojawiały się już wcześniej; mam jednak wrażenie, że zrobił to w przemyślany sposób, wiele przeczytał, zastanowił się nad mocnymi i słabymi stronami swoich poprzedników. Zaletą cyklu jest świat przedstawiony, barwny, różnorodny, żywy. Nie jest to uniwersum realistyczne, jednak ma ogromną siłę oddziaływania. Jordan zadał sobie trud wymyślenia co najmniej kilkunastu nacji – ich strojów, zwyczajów, architektury, wystroju wnętrza, czy nawet piosenek. Choć inspirowane rzeczywistymi kulturami, nie są to proste kalki. Jordan nie przenosi hurtem danej kultury, tylko wybiera elementy i miesza z innymi. Najlepszym tego przykładem są Seanchanie, którzy mają coś z Japończyków i Rzymian, a ich ród rządzący to ciemnoskórzy. Amerykańskiemu pisarzowi udała się też rzecz niełatwa – mianowicie zaczerpnął on z wielu źródeł: mitologii nordyckiej, myśli wschodu, legendy arturiańskiej, chrześcijaństwa i stworzył z tego spójną całość, odznaczającą się własnym charakterem, podczas gdy istniało spore ryzyko, iż wyjdzie z tego sieczka, mieszanka nieprzystających do siebie elementów. Warto też zauważyć, że z każdym kolejnym tomem Jordan odchodzi od Tolkienowskiego schematu fabularnego coraz dalej – choć fakt, wszystko zaczyna mu się w pewnym momencie rozłazić na wsze strony. Pisarz nie wykorzystał też klasycznych ras. Podoba mi się koncepcja magii – ta wydaje się autorska, choć nie odważyłabym się o to zakładać – opartej na kształtowaniu przepływającej przez maga mocy. Wreszcie, ogromnym atutem cyklu są bohaterowie. Jordan stworzył całą gromadę postaci i większość z nich budzi emocje. Część się lubi i kibicuje im, część potrafi niepomiernie zirytować (o Elayne, Elayne, a nie mogłabyś na ten przykład zemrzeć?). Traktuje się ich jednak jak ludzi. Nie mogę z czystym sumieniem polecić „Koła Czasu” wszystkim. Mogę jedynie napisać, że wielu się spodobał oraz, że ma w historii fantasy swoje miejsce. Pomimo śmierci Jordana, dzięki pracy Brandona Sandersona cykl został ukończony.

1991-1995, prequel dopisany w 2012

Ciekawy przykład wzbogacenia fantasy w elementy SF – akcja toczy się na planecie, na której w zamierzchłej przeszłości wylądowali koloniści z Ziemi, jednak działająca na planecie moc, zwana fae (czyli po prostu magia), doprowadziła do technologicznego regresu. Koncepcja fae jest jedną z głównych zalet powieści – mająca wiele odmian moc, która sprawia, że materializują się ludzkie myśli, lęki oraz pragnienia jest elementem niezwykle interesującym i oryginalnym. Dzięki niemu stworzony przez amerykańską pisarkę świat zdecydowanie wyróżnia się na tle innych. Dodać też trzeba, że fae nie jest tylko barwnym ozdobnikiem, ale ma kluczowe znaczenie dla fabuły trylogii. Bardzo ciekawy jest także wątek religijny – jak to jest żyć w świecie, w którym można stworzyć sobie boga, jeśli dostatecznie mocno się w niego uwierzy? Czy taki bóg będzie „prawdziwym” bogiem? A może poza istotami zrodzonymi z fae istnieje jakiś nadrzędny byt? Powieści Friedman pobudzają do refleksji nad naturą ludzką i kulturą, intrygująco prezentuje się pomysł programowania zbiorowej świadomości. Stworzony przez autorkę świat nie robiłby tak dobrego wrażenia, gdyby nie niezwykle malownicze i przemawiające do wyobraźni opisy. Fabuła jest już typowa dla fantasy – wyprawa drużyny przeciwko złym siłom. Ciekawy jest jednak wątek niechętnej współpracy głównych bohaterów: kapłana oraz mrocznego maga, zmuszonych do zawarcia przymierza w obliczu wspólnego wroga. Skoro już o postaciach mowa, Gerald Tarrant zrobił na mnie ogromne wrażenie. Uczciwie przyznam, że nie wydał się on aż tak wspaniały moim kolegom, którym podsunęłam powieści Friedman, być może więc targany sprzecznościami, wytworny i drapieżny zarazem wampiryczny Łowca jest typem, który podoba się przede wszystkim kobietom. Mogę pisać tylko za siebie i dodać, że to jeden z najbardziej wyrazistych i zapadających w pamięć bohaterów, jakiego napotkałam w książkach fantasy. Trzeba dodać, że Trylogia Zimnego Ognia nie jest pozbawiona wad – jak już wspomniałam, fabuła jest dosyć schematyczna, a większość postaci drugoplanowych mało wyrazista. Czasem drażni maniera autorki (napady patosu, płaczący bohaterowie), dość kiczowato brzmi także sam prolog. Nie tak dawno temu, szperając po sieci, natknęłam się na stronę, gdzie zawodowe tłumaczki podały powieści Friedman za przykład spartolonego przekładu, przytaczając odpowiednie fragmenty. Pomyłki jeszcze rozumiem, ale żeby opuszczać ot tak sobie słowa, czy fragmenty zdań, które niosą jakąś informację – to wydaje mi się niedopuszczalne. Niezależnie jednak od tych mankamentów „Trylogia Zimnego Ognia” stanowi rzecz wartą lektury i pamięci.

2000-2004

Miała być tylko fantasy anglosaska, jednak zdecydowałam się zrobić wyjątek dla trylogii argentyńskiej pisarki, ponieważ jest to rzecz wartościowa, o której warto przypominać. Owszem, Bodoc bierze na warsztat motyw najbardziej typowy, czyli zmagania ze Złym Lordem. Niemniej, obleka go w barwne szaty kultury rdzennych mieszkańców Ameryk. Odmalowuje życie codzienne mieszkańców stworzonego przez siebie świata, tradycje, rytuały oraz pieśni. W „Sadze o Rubieżach” nie chodzi o zaskakiwanie czytelnika – narrator nierzadko wybiega naprzód czy zdradza sekrety postaci. Większość bohaterów to bardziej archetypy, niż istoty z krwi i kości, nierzadko też warto raczej wspomnieć o bohaterze zbiorowym, jakim są poszczególne narody i plemiona. Chociaż z drugiej strony zdarzają się też postaci barwne – przede wszystkim sylwetki szamanów. To zdecydowanie jedni z najciekawszych bohaterów parających się magią, jakich spotkałam na kartach powieści fantasy. Największy nacisk pisarka położyła na samo snucie opowieści. Styl Bodoc jest bardzo ciekawy, porównania i obrazy, do których pisarka się odwołuje intrygują swoją egzotyką, brzmią oryginalnie, potrafią poruszyć. Po „Sagę o Rubieżach” warto sięgnąć po to, by zanurzyć się w stworzonym przez autorkę klimacie. Za najlepszy uważam tom drugi, gdzie uwagę zwraca wątek Śmierci, „obłaskawianej” przez upośledzoną (ten przymiotnik nie do końca oddaje stan bohaterki, ale nie umiem wymyślić nic trafniejszego) dziewczynkę. Jest on okazją do głębszych refleksji, ma też odpowiednią siłę wyrazu. Tom ostatni nieco mnie rozczarował chaosem i pewną skrótowością, ale i w nim trafiają się ciekawe fragmenty, zwłaszcza znakomity wątek Molitzmosa, Acili i rodowej zemsty. Pójść na swój ślub w koronie sporządzonej z czaszki własnego brata – oto gest, na który nie zdobyła się żadna ze znanych mi bohaterek o „europejskim” rodowodzie. To kolejny przykład powieści, które spodobają się pewnej określonej grupie odbiorców. Ze swej strony zachęcam, choć ostrzegam, że nie należy liczyć na szybką akcję i krwistych bohaterów.

Dopływy

Ten podrozdział poświęcam książkom, które choć wciąż przynależą do fantasy, zwracają uwagę swoją odmiennością, oryginalnością wizji. Których autorzy porzucili bezpieczny rejon sprawdzonych rozwiązań i odważnie zagłębili się na rubieże. Manowce, jak wiemy, potrafią być cudne. I nie żyją tam smoki – bo te akurat mieszkają w sercu krainy fantasy – tylko istoty znacznie bardziej egzotyczne.

Pierwsze cztery tomy początkowo uważane za kompletną całość ukazywały się w latach 1980-1983, część piąta „Urth Nowego Słońca” w 1987

Akcja dwóch innych cykli: „Księgi Długiego Słońca” i „Księgi Krótkiego Słońca” również osadzona została w tym samym wszechświecie, ostatni z tomów ukazał się w 2002

W moim odczuciu amerykański pisarz stworzył własny podgatunek: „prozę Gene’a Wolfe’a”. Niezależnie od tego, czy można im przypiąć łatkę fantasy, czy SF, czy może powieści głównonurtowych, utwory Wolfe’a wyróżniają się na tle innych, współdzielą także szereg cech. Zwraca uwagę zamiłowanie autora do zabawy formą: konstrukcje szkatułkowe, dygresje, retrospekcje, przeskoki czasowe, luki – wszystko to czyni tę prozę trudną w odbiorze, wymagającą, ale też intrygującą. To książki-zagadki. Sam pisarz miał powiedzieć, że dobra lektura to taka, że chce się do niej wracać, co więcej, za każdym razem można w niej znaleźć coś nowego: przeoczone wcześniej szczegóły, nawiązania, interpretacje. Zdecydowanie Wolfe sam tak pisze. Ma też swoje obsesje, motywy, do których wciąż powraca – pamięć, tożsamość, utrwalanie w słowie, iluzje, kłamstwa, niedoskonałości postrzegania, skłonność człowieka do zabijania, sprzeczności natury ludzkiej, religia, paradoksy. Wszystko to można znaleźć w historii kata Severiana. Ale nie tylko – autor wykreował niezwykle sugestywny świat chylącej się ku upadkowi cywilizacji. Jego wizja ma swój klimat. W pamięci pozostaje obraz ogromnego, choć częściowo opustoszałego i zrujnowanego miasta pod starym, czerwonym słońcem. Zwracają też uwagę liczne drobniejsze pomysły, w rodzaju szklarni, mieszczących w sobie znacznie więcej przestrzeni, niż powinny, ba, nawet skrywających w swym wnętrzu inne czasy. Znakomicie udał się także portret głównego bohatera, który choć przecież przez cały czas opowiada o sobie, pozostaje niezrozumiały, niejednoznaczny. Ważny wydaje się także wątek autotematyczny, związany z pisaniem. Wszystko to zostało napisane świetnym stylem i równie dobrze przetłumaczone. Ponadto, „Księga nowego słońca” jest skarbnicą ciekawych spostrzeżeń i refleksji. Dla wszystkich, którzy cenią sobie wymagającą, pojemną treściowo i ambitną formalnie literaturę (nie tylko fantastykę), a jeszcze powieści o Severianie nie czytali, to lektura obowiązkowa.

Nowela, w której pomysł na las Mythago pojawił się po raz pierwszy, ukazała się w 1981 roku, powieść, o której tu piszę w 1984; zapoczątkowała ona cykl, którego ostatni tom ukazał się w 2009

Las w świetle słońca wydaje się przyjazny, otwarty. Ale wystarczy, że zepsuje się pogoda lub nadejdzie wieczór, a pomiędzy drzewa wkrada się niepokój, sprawiający, że wędrowiec coraz częściej zaczyna myśleć o czekającym go domu. Istnieje też inna, szczególna właściwość – po szlakach wędruje się wygodnie i szybko, jednak wystarczy z nich zejść i zacząć przedzierać się na przełaj, a przestrzeń jakby się rozciąga. Mam wrażenie, że Robert Holdstck żywił podobne uczucia i miał zbliżone spostrzeżenia. Pomysł, by na pozór zwyczajny lasek graniczący z angielską posiadłością był wrotami do krainy, gdzie materializują się postaci z legend i mitów, figury kształtowane przez zbiorową świadomość, od neolitycznych bóstw, po żołnierza z czasów I wojny światowej, jest zarazem prosty i elegancki, ale też pojemny, barwny, otwierający niezwykłe możliwości. Początek powieści kojarzy się z literaturą grozy: jest stare domostwo, którego poprzedni właściciel miał obsesję na tle pobliskiego lasu, są wzmianki na temat niebezpieczeństw – pojawiających się na skraju dziwnych postaci, czy ataków na osoby, próbujące zapuścić się w głąb – wreszcie zostaje przedstawiony wpływ, jaki las wywiera na obecnych mieszkańców domu, w których z każdym kolejnym miesiącem narasta wręcz rozpaczliwa determinacja, by wyjaśnić zagadkę. Później pojawia się wątek konfliktu o kobietę-mitotwór (istotę stworzoną przez las), wreszcie główny bohater wyrusza ku sercu puszczy i nagle okazuje się, że Mythago jest jeszcze rozleglejszy i mieści w sobie jeszcze bardziej niezwykłe miejsca i postaci, niż się to czytelnikowi wydawało na początku. Fabuła, bohaterowie i styl mogłyby być ciekawsze, jednak sam pomysł jest naprawdę niesamowity i dla niego przede wszystkim warto sięgnąć po tę powieść. Jej kontynuacja jest jeszcze bardziej skomplikowana i obfitująca w pomysły.

1992, kolejne dwa tomy cyklu ukazały się w 1995 i 1997

By znaleźć magię, wcale nie trzeba wyprawiać się do nibylandii. Okazuje się, że Ameryka w latach osiemdziesiątych jest miejscem równie egzotycznym i obcym. A może nawet dziwniejszym… W świecie Powersa moc jest kapryśna i trudna do ujarzmienia. Objawia się najmocniej tam, gdzie panuje pozorny chaos, a wtajemniczeni potrafią sprawić, by statystyka zadziałała na ich korzyść. Nic dziwnego, że często trudnią się hazardem. Najbardziej ambitni sięgają po więcej, pragną półboskiej mocy. Tę można osiągnąć łącząc się z którymś z archetypów, zostając jego awatarem tu, na ziemi. To oczywiście nie jest łatwe, wymaga przygotowań i wyrzeczeń, poza tym konkurencja bywa całkiem spora, a poszczególni gracze nie cofną się przed niczym, by osiągnąć swój cel. Główni bohaterowie powieści początkowo nie mają zamiaru angażować się w walkę o moc. Zresztą, nie przypominają standardowych bohaterów książek fantasy – siwiejący mężczyzna po pięćdziesiątce, były hazardzista i alkoholik, rozpaczający po stracie żony, jego przybrany ojciec, też były hazardzista, obecnie cieszący się emeryturą, pracownica supermarketu opiekująca się dwójką synów z pierwszego małżeństwa i tkwiąca w nieudanym związku z egocentrycznym scenarzystą filmowym, chory na raka mężczyzna o aparycji hipisa, rozpaczliwie szukający cudownego uzdrowienia. Kiedy różni ludzie zaczynają dybać na życie ich oraz ich bliskich, pierwszą reakcją jest ucieczka. Nadchodzi jednak moment zwrotny, w którym bohaterowie zdecydują się przejść do kontrataku. Fabuła „Ostatniej odzywki” wydaje się zaczerpnięta z thrillera – pościgi, strzelaniny, gangsterzy. A wszystko to w blasku neonów Las Vegas. Powieść Tima Powersa powinna zadowolić czytelników znużonych tradycyjnym fantasy.

1993, 1997 (zbiór opowiadań z tego uniwersum)

Największe zaskoczenie spośród wszystkich książek, po które sięgnęłam w ramach zapoznawania się z Kanonem Sapkowskiego. Powieść, o której wcześniej nie słyszałam absolutnie nic, a która okazała się jedną z najciekawszych pozycji fantasy, jakie czytałam. Do dziś nie wyszłam ze zdziwienia, jak Beagle’owi udało się z dość standardowych elementów, takich jak typowy świat fantasy na niewielkim poziomie rozwoju technologicznego, przydrożna karczma, mag i jego zbuntowany uczeń, rozdzieleni kochankowie, lisołak (w uproszczeniu), czy dwie wojowniczki (też w uproszczeniu) stworzyć coś kompletnie innego od standardowej fantasy. Rzecz niebanalną, odrębną. I nie chodzi tylko o dominację wątków obyczajowych – z tym się już spotykałam. Nadal trudno mi to ująć w słowa. Inne rozłożenie akcentów, na pewno. Oddanie głosu zwykłym ludziom – karczmarzowi, stajennemu, kelnerce – na równych prawach, co tajemniczym gościom oberży i to w taki sposób, by czytało się o nich z równym zainteresowaniem. Świetna postać lisa. Wskrzeszona dziewczyna, jakże różna od standardowych ożywieńców, ale też nie będąca po prostu bohaterem przywróconym do życia zaklęciem. Narracja prowadzona z perspektyw dziesięciu postaci, różniących się wiekiem, poglądami, doświadczeniem życiowym. Sposób, w jaki autor przeskakuje pomiędzy tymi punktami widzenia w zależności od potrzeb. Mądre przemyślenia. Ciekawy styl. „Pieśń karczmarza” to naprawdę niezwykła książka. Na uwagę zasługuje także zbiór opowiadań, których akcja toczy się w tym samym uniwersum pt. „Olbrzymie kości”.

1993, dwie kolejne powieści osadzone w tym samym uniwersum ukazały się w 2008 i 2019

Czytaniu „Córki żelaznego smoka” nie towarzyszy wrażenie odprężenia oraz przyjemności płynącej z lektury. Świat nakreślony na kartach powieści nie jest zwyczajnie ponury i pełen beznadziei. Nie wystarczy też nazwać go dekadenckim. Jest on przesycony zepsuciem. Nie chodzi mi tylko o postępowanie jego mieszkańców, to kwestia aury, którą emanuje. W którymś podręczniku do Earthdawna pojawia się wzmianka o sztuce Krwawych Elfów i zostało tam napisane, że choć na pierwszy rzut oka dzieła te wydają się piękne, wyrafinowane, stworzone przez mistrzów w swej dziedzinie, po bliższym przyjrzeniu się okazują się splugawione – na przykład przedstawione na obrazie obsypane kwieciem drzewa toczy robactwo. Takie właśnie jest uniwersum Swanwicka – fascynuje, intryguje licznymi pomysłami, ale też odrzuca. Sprawia, że chwilami wręcz chce się cisnąć tę powieść w kąt. Oto kraina, zamieszkana przez faerie, rusałki i wszelkie inne magiczne istoty, gdzie technologia rozwinęła się w znacznym stopniu – są tam fabryki, supermarkety, uniwersytet. W fabrykach pracują dziecięcy niewolnicy, jedna dziesiąta studentów uniwersytetu, rekrutująca się spośród tych z dołu rankingu, regularnie zostaje składana w ofierze bogini, w lokalnej telewizji można natomiast przez cały rok oglądać reality show z udziałem dziewczyny, która finalnie zostanie spalona żywcem przed kamerami. Elfy są bandą doszczętnie zdegenerowanych bogaczy, traktujących resztę jak mięso. Główną bohaterkę trudno lubić – udaje się jej uciec z fabryki, jednak później nie bierze ona życia w swoje ręce, tylko daje się nieść wydarzeniom, wikła w z góry skazane na niepowodzenie związki oraz daje z siebie robić narzędzie. Wedle mojej prywatnej interpretacji wszystko to jest zresztą szalonym majakiem pacjentki szpitala psychiatrycznego. „Córka żelaznego smoka” ma też wady – osobiście nie spodobały mi się wszelkie wątki erotyczne oraz to, że protagonistka nie przekonuje jako młoda dziewczyna. Niemniej powieść Swanwicka jest niezwykle wyrazista, pomysłowa i budzi silne emocje.

2003

Jedna z moich ulubionych pozycji „Uczty wyobraźni”. Oto Ashamoil, miasto na skraju, miasto ze snu, gdzie dzielnice wystawnych willi sąsiadują ze slumsami biedoty, a gangi funkcjonują w zasadzie oficjalnie. Dwójka bohaterów przybywa do niego, by zacząć nowe życie. Lekarka Raule usiłuje pomagać biednym, gromadzi też dziwaczną kolekcję, w sam raz nadającą się do Muzeum Patologii Medycznej. Rewolwerowiec Gwynn zostaje facetem od brudnej roboty na usługach jednego z mafiosów. Jest w tym dobry, może nawet zbyt dobry, nadchodzi bowiem dzień, w którym zwierzchnik wydaje wyrok na jego najbliższego przyjaciela. Swój czas wolny Gwynn spędza rozmaicie – spotyka się ze starym kapłanem, przekonanym, że nawrócenie złoczyńcy pozwoli mu odzyskać bożą łaskę, utraconą z powodu pychy. Angażuje się także w romans z tajemniczą artystką Beth, która nie uważa się za człowieka i wierzy, że poprzez sztukę, która od niezwykłych surrealistycznych grafik ewoluuje do konstruktów tworzonych ze śmieci i fragmentów zwłok, dostąpi przemienienia. K. J. Bishop stworzyła powieść o niezwykłym klimacie, którego nie sposób znaleźć nigdzie indziej. Postaci i motywy komponują się w dziwną mozaikę – owszem, można wyróżnić główny wątek, ale lektura w większym stopniu polega na śledzeniu nowych pomysłów, oglądaniu kolejnych elementów obrazu. Obcy sobie ludzie, snujący długie opowieści o poszukiwaniu czerwonej nici, która pozwoliłaby im odmienić swoje życie, drobne kwiatki, zamiast krwi sypiące się z rany zadanej toporem, Tareda Forever w celowo podniszczonych sukniach, śpiewająca w spelunce dla zakochanych w niej przestępców. „Zło triumfuje, ponieważ dobrzy nie są wystarczająco dobrzy. A czasem nawet oni mają zły dzień” – stwierdza Raule, szykując się do wykonania lobotomii na grubej rybie przestępczego światka. „Akwaforta” to powieść, w której można się zanurzyć. Nie da się jej prześwietlić, zrozumieć, można zamiast tego poddać się nastrojowi i pozwolić, by pewne treści wsączały się w nas nieujęte w jasno sformułowane myśli.

U ujścia

Utwory powstałe w XXI wieku oraz cykle rozpoczęte nieco wcześniej, ale wciąż kontynuowane, czyli fantasy bibliografia najnowsza.

1996 – w toku

Cykl rozpoczęty „Grą o tron” cieszył się dość sporym uznaniem fanów, jednak to serial pchnął go na wyżyny popularności. Sądzę, że nie przesadzę pisząc, iż obecnie „Pieśń lodu i ognia” jest obok „Władcy pierścieni” najbardziej rozpoznawalnym dziełem fantasy na świecie. Powieści Martina to swoisty fenomen – rozkochały w sobie ludzi, którzy do tej pory w ogóle nie interesowali się fantastyką, osoby w różnym wieku i o najrozmaitszych gustach. W tym miejscu powinnam przyznać, że moja lektura cyklu zakończyła się mniej więcej w jednej czwartej tomu trzeciego i choć niejednokrotnie obiecywałam sobie wrócić do Westeros, jak dotąd mi się to nie udało. W żadnym razie nie zamierzam jednak odmawiać Martinowi pisarskich umiejętności. Jednym z dwóch głównych atutów powieści są postaci – zróżnicowane, przekonujące i wyraziste. Chyba każdy czytelnik ma swoich ulubionych protagonistów, są też bohaterowie powszechnie znienawidzeni. Bardzo dobrym pomysłem było rozpisanie całej historii na osoby – zabieg ten nie tylko uwypukla indywidualność postaci, ale też wprowadza różnorodność, wreszcie umożliwia opisywanie wydarzeń z różnych punktów widzenia, co bywa interesujące. Drugi atut to tematyka, czyli rozgrywki polityczne. W większości książek fantasy polityka albo wcale nie istnieje, albo bywa żałośnie naiwna. Martin jest chlubnym wyjątkiem. Co ciekawe, pomimo jego sukcesu nie zaczęły powstawać lawinowo powieści o podobnej tematyce. Wydaje mi się, że dla wielu autorów okazała się ona po prostu za trudna. „Gra o tron” była bardzo dobrym otwarciem, wieść gminna niesie jednak, że kolejne tomy są coraz bardziej rozwlekłe i dramaturgia wydarzeń nieco spada. Wielu zastanawia się, czy pisarz zdoła cykl ukończyć. Tego oczywiście życzę i jemu i czytelnikom.

2000, dwie kolejne powieści z tego świata ukazały się w 2002 i 2004

Nie jest to książka, która trafia w moją literacką wrażliwość, czy może bardziej nawet – estetykę. Po prostu nie lubię wielkich miast a Nowe Crobuzon jest wielkim miastem do potęgi ntej. Zanieczyszczone, śmierdzące, brudne i tłoczne. To wręcz samodzielny wszechświat, miejsce milionów indywidualnych klęsk, miejsce nieograniczonych możliwości. To ostatnie zaś tylko dla tych, którzy są wystarczająco bezwzględni i zdeterminowani. I mają dość szczęścia. Wizja Mieville’a jest wyrazista, obfituje w szczegóły i pomysły. Dziwaczne rasy, kolejne dzielnice, wszelkiej maści stworzenia. To, co mnie nie odpowiada to brak spójnej mechaniki; mam raczej wrażenie, że pisarz dał się ponieść wyobraźni. Brakuje też ciekawych bohaterów – z jednym wyjątkiem – Tkacz jest po prostu genialny. „Dworzec Perdido” nie jest powieścią wyrównaną, jednak stanowi interesującą propozycję, pokazuje też, w jak niebanalnych kierunkach może podążać fantasy.

Trylogia Fedry ukazywała się w latach 2001-2003, powstały jeszcze dwie kolejne, z których ostatnia książka wyszła w 2011

Proszę bardzo, możecie się śmiać. Ja zaś mogę umieścić powieści o Fedrze na mojej liście. Jak na rozrywkową fantasy pisaną z kobiecej perspektywy, jest to jedna z ciekawszych pozycji. Odmalowany przez Carey świat nie jest oryginalny (poszczególne nacje zostały wzorowane na „naszych” kulturach), ale za to przyjemnie barwny. To, że główni bohaterowie sporo po nim podróżują, pozwala na przedstawianie wciąż nowych jego zakątków. Za największą zaletę uważam postaci, przede wszystkim samą Fedrę, ale też Joscelina, Hiacynta, Melisandę Szachrizaj i kilku innych. Za dowód niech posłuży fakt, że piękna kurtyzana jest jedną z nielicznych postaci, które naprawdę odcisnęły się w mej pamięci. Setki innych, z czego pewna część stworzona na potrzeby bardziej ambitnych dzieł, zupełnie uleciało z moich wspomnień, inni funkcjonują w nich na zasadzie „ten, no, skrytobójca, jak-mu-tam”, albo są tylko imionami. Fedrę zaś jestem sobie w stanie nie tylko zwizualizować, ale też przedstawić fakty z jej biografii, jej gust, osobowość, poglądy. Dodam też, że spośród książek, w których poruszana była tematyka odmiennych orientacji seksualnych, jedynie „Trylogia Kusziela” potrafi mnie przekonać, a nie tylko skłonić do rozmyślań nad interesownością autorów liczących na nagrody w zamian za propagowanie tolerancji.

Pierwsza książka z tego uniwersum ukazała się w 2006, sama „Zemsta…” w 2009, autor nadal pisze dalsze powieści z tego uniwersum

Wybrałam „Zemstę…”, ponieważ ją znam, sądzę jednak, że mogłabym tutaj równie dobrze umieścić inną powieść angielskiego pisarza, której akcja toczy się w tym samym świecie, co historia prywatnej wendetty najemniczki Murcatto. Bardziej chodzi mi bowiem o twórczość Abercrombiego w ogóle. Brytyjczyk przyczynił się do wzrostu popularności fantasy, będącej zaprzeczeniem tradycyjnego, heroicznego nurtu. Odejście od czarno-białego schematu to jednak za mało – o sukcesie autora „Samego ostrza” zadecydowały jego umiejętności. Abercrombie ma własny styl, który wyróżnia jego utwory na tle innych. Przeciętne, rozrywkowe książki fantasy cechuje język pełniący funkcję jedynie użytkową – chodzi o to, by nakreślić miejsca wydarzeń, opisać bohaterów, prowadzić akcję. Da się go czytać bez zgrzytów, jednak w żadnym stopniu nie wyróżnia on danego autora od rzeszy innych. W przypadku Abercrombiego tak nie jest. Jego styl jest wyrazisty i charakterystyczny. Nadaje całości jedyny w swoim rodzaju ostry rys. Angielski pisarz ma też talent do dialogów – inteligentnych, ciętych, efektownych, wprowadzających do jego książek dynamikę. Uwagę zwracają też celne, choć gorzkie refleksje, jakie snują rozczarowane życiem postaci. Dodać do tego należy jeszcze wartką akcję i otrzymujemy nader satysfakcjonującą mieszankę dla wszystkich wielbicieli inteligentnej rozrywkowej fantasy.

2006 – nadal

Przyznam, że straciłam już nadzieję na to, że Scott Lynch kiedykolwiek swój cykl dokończy, jednak zdecydowałam się go zostawić na tej liście. Pisząc „Kłamstwa Locke’a Lamory”, Amerykanin sięgnął po nieco już przykurzoną konwencję łotrzykowską i tchnął w nią nowe życie. Przede wszystkim postarał się o odpowiednio barwny i bogaty świat, pełen smakowitych szczegółów. Rozliczne pomysły, jak choćby budowle ze staroszkła, przydają uniwersum „Niecnych Dżentelmenów” kolorytu i odróżniają je od setek innych. Do tego dochodzi jeszcze całe mnóstwo drobiazgów w rodzaju potraw, strojów, zwyczajów, które razem wzięte składają się na świat niezwykle barwny i przekonujący. Oczywiście wszelkie wysiłki spaliłyby na panewce, gdyby Lynch nie posiadał odpowiednich umiejętności pisarskich – na szczęście Amerykanin ma całkiem sporo talentu, który pozwala mu tworzyć malarskie, bogate opisy, podkreślające urodę przedstawianych miejsc i przydające autorskiej wizji żywotności. Do tego dochodzą jeszcze bohaterowie, do których czytelnik z tomu na tom coraz bardziej się przywiązuje. Z prowadzeniem fabuły bywa różnie – chwilami jest nieco naciągana, w „Republice złodziei” nie do końca sprostała ona oczekiwaniom. Wracając zaś do pozytywów – podczas lektury czuje się entuzjazm autora, zapał, z jakim tworzy swój świat i opowiada o swoich bohaterach. Co ważniejsze, zapał ten udziela się czytelnikowi.

2006-2007

Jeśli chodzi o fantasy, mam się za doświadczonego czytelnika, którego niewiele zdziwi. Tymczasem „Opowieści sieroty” przyprawiły mnie o – proszę wybaczyć kolokwializm – kompletny opad szczęki. Stężenie pomysłów na stronę dalece przekroczyło moje wyobrażenia na temat tego, co wymyślić można. Powieść amerykańskiej pisarki (a zwłaszcza „Księga stepu” i „Księga morza” z tomu pierwszego polskiego wydania) to coś daleko więcej niż proza obfitująca w oryginalne i barwne pomysły – to istny fajerwerk wyobraźni, który podziwia się w oszołomieniu. Catherynne Valente jest naprawdę dobra. To najbardziej utalentowana pisarka fantasy młodego pokolenia, jaką znam. A „Opowieści…” lubię najbardziej z jej utworów, które do tej pory ukazały się po polsku. Zdumiewa ich misterna konstrukcja. Nazwać ją szkatułkową to tak, jakby nazwać akcelerator urządzeniem laboratoryjnym. Kolejne baśnie pączkują z siebie, dzięki czemu opowieść ma wiele poziomów – porównanie do matrioszki też jest nieadekwatne, bo pewne wątki przewijają się w różnych warstwach. Zdecydowanie jest to lektura wymagająca uwagi. Spodobać się powinna przede wszystkim czytelnikom obdarzonym plastyczną wyobraźnią, gdyż „Opowieści sieroty” pełne są opisów najniezwyklejszych miejsc, budowli i istot. Wadą powieści Valente jest jej emocjonalny chłód – bohaterowie nie budzili we mnie głębszych uczuć. Gdybym miała poszukać odpowiednika w świecie sztuk plastycznych, przyrównałabym „Opowieści sieroty” do secesji – skomplikowane, eleganckie, dekoracyjne, sycące oczy, zachwycające kunsztem ale nie poruszające czegoś w naszym wnętrzu (to jest oczywiście mój odbiór tego nurtu). Niezależnie jednak od tego mankamentu utwór Valente ze wszech miar zasługuje na czytelnicze zainteresowanie.

2008 – 2014

W porównaniu z innymi autorami wielotomowych cykli, Czajkowski wydaje mi się pisarzem niedocenianym. Szkoda, bo „Cienie pojętnych” zasługują na uwagę i to z kilku powodów. Jeden z nich to oryginalny pomysł na rasy. Zamiast wałkować kolejne wariacje na temat elfów i krasoludów Czajkowski stworzył zupełnie własne. Zanim jeszcze sięgnęłam po otwierające cykl „Imperium czerni i złota”, obawiałam się, czy „owadzie inspiracje” są dobrym pomysłem. Większość ludzi nie przepada za stawonogami, nie mówiąc już o empatii dla nich. Bohaterowie Czajkowskiego nie są jednak insektoidami, jak postaci z niektórych powieści SF. Nadal są ludźmi, choć jednocześnie w pewnych aspektach bywają interesująco odmienni. Co więcej, pomysł wyjściowy – teoretycznie bajecznie prosty, ale jakoś nikt nie wpadł na coś takiego wcześniej – generuje ogromną różnorodność możliwych ras. Potencjał ten Czajkowski chętnie wykorzystuje, wprowadzając w kolejnych tomach coraz to nowe odmiany i nacje, obdarzone różnorakimi mocami. Kolejną istotną zaletę stanowi konstrukcja świata – jest to uniwersum fantasy i to się czuje, ale jest w nim także obecna zaawansowana technologia. Wojna z Imperium Os jest ze wszech miar nowoczesna, toczy się ją za pomocą pojazdów opancerzonych, broni palnej, myśliwców, bombowców, broni chemicznej. Czajkowski przedstawia działania militarne na skalę kontynentu. Co ważne – robi to z głową. Nie znam drugiego autora, który do tego stopnia panuje nad fabułą, prowadzi ją tak konsekwentnie i inteligentnie. Nie znam też drugiego cyklu fantasy, w którym przez wszystkie (dotychczasowe) tomy utrzymane zostaje tempo akcji. Tempo, dodajmy, bardzo wysokie – na tę chwilę nie jestem w stanie przypomnieć sobie książek, w których dzieje się więcej. Czajkowski panuje nad wieloma wątkami i dziesiątkami bohaterów, co budzi moje ogromne uznanie. Najsłabiej z tego wszystkiego wychodzi mu konstrukcja postaci, choć trzeba mu oddać, że cały czas nad nią pracuje i efekt jest coraz lepszy. To prawda, że cykl nie wciąga od pierwszego tomu, ale warto uzbroić się w cierpliwość, gdyż następne są lepsze.

1983 – 2015

Do tej pory przeczytałam tylko jedną powieść z uniwersum Pratchetta, co uważam za za mało, by móc się szerzej wypowiedzieć. Niewątpliwie angielski pisarz odniósł sukces a „Świat dysku” stał się jednym z bardziej rozpoznawalnych cykli fantasy. Doczekał się też rozmaitych publikacji dodatkowych – albumów, pozycji w rodzaju „Nauka Świata Dysku”, ukazały się nawet książeczki, jakie jeden z bohaterów, niejaki Samuel Vimes, czyta swojemu synkowi. Do tego dodać należy aktywność fanów. Stworzone na potrzeby powieści uniwersum zaczęło żyć własnym życiem. Wracając zaś do jego autora – Terry Pratchett ceniony jest za zmysł obserwacji, satyryczne zacięcie i humor. Choć ten ostatni po zastanowieniu się często okazuje się dosyć gorzki. Sądząc z ocen, cykl bywa nierówny – gdybym znała więcej książek, zapewne wybrałabym któryś podcykl, czy wręcz pojedynczy tom jako najbardziej reprezentatywny.

1999-2011, dalsze powieści z tego uniwersum wciąż się ukazują

Tu biję się w piersi, że cyklu Eriksona wciąż nie przeczytałam, mimo zachęt ze strony kolegów. Od prozy Kanadyjczyka odstraszają mnie: rozmiar cyklu, zasłyszane opinie na temat ogólnej ponurej atmosfery i ginących bohaterów oraz fakt, że dwa opowiadania tego autora, jakie miałam okazję przeczytać, nie spodobały mi się. Znam jednak osoby, które czytują „Malazańską…” raz za razem i wielce ją sobie chwalą. W owych pochlebnych opiniach dominują zachwyty nad rozbudowanym światem i przemyślaną mechaniką magii. W obydwu przypadkach niewątpliwie znaczenie ma to, iż uniwersum „Malazańskiej…” zostało stworzone na potrzeby kampanii RPG. Nietrudno zgadnąć, że przez lata grania uczestnicy rozbudowywali i dopracowywali świat gry, który później stał się miejscem akcji książek. Sądzę, że cykl Eriksona ustalił nowe standardy w dziedzinie fantastycznego światotwórstwa. Uznanie budzi też rozbudowana fabuła, choć już zdania na temat finału bywają podzielone.

2011-2013, druga trylogia z tego uniwersum 2014-2016

Trylogię Lawrence’a dodałam do listy w ramach aktualizacji. Cenię ją przede wszystkim za wyrazistość oraz autorską brawurę. Ta druga przejawia się w koncepcji głównego bohatera – zazwyczaj tego rodzaju postaci były antagonistami, tymczasem Jorg nie tylko gra najważniejszą rolę, jest też narratorem całości. Takie pomysły pojawiały się już jednak w literaturze fantasy. Mnie spodobał się sam portret Księcia Cierni – przerysowany, wręcz przeszarżowany, ale przez to naprawdę zapadający w pamięć. Autor nie tylko gra z konwencją fantasy, ale też odwołuje się do motywów z literatury światowej, czyniąc Jorga spadkobiercą długiej linii buntowników przeciwko zastanemu porządkowi. Tym, co zwraca uwagę, są gęsto wplatane w narrację przemyślenia księcia na tematy rozmaite, nierzadko sformułowane bardzo efektownie. Godny pochwały jest też świat przedstawiony – Lawrence wymieszał fantasy z postapo, a swojemu bohaterowi kazał mierzyć się zarówno z potężnymi nekromantami, jak i sztucznymi inteligencjami planującymi atomową zagładę ludzkości. Druga trylogia jest już bardziej klasyczna w formie i treści, choć osobiście nie narzekam, że mogłam wrócić do tego świata.

2009-2013

Oto druga pozycja dodana do listy później. Cykl Kate Griffin uważam za najlepszą urban fantasy, jaką zdarzyło mi się czytać. W mojej opinii angielska pisarka zrewolucjonizowała tę podkonwencję, choć nie wiem, na ile zaproponowane przez nią rozwiązanie się przyjmie. Chodzi o samą koncepcję miejskiej magii i związanych z nią istot. W znanych mi książkach urban fantasy zwykle magia występuje w opozycji do technologii i współczesności. Elfy, wampiry i czarodzieje przemykają gdzieś opłotkami. U Griffin magia wysnuwa się z samego miasta w jego jak najbardziej nowoczesnej odsłonie. Magowie tego uniwersum tworzą golemy ze śmieci i ożywiają je ulotkami zachęcającymi do segregowania odpadów, malują ożywające murale, składają ofiary z sudoku lub połamanych płyt CD miejskim duchom, tworzą magiczne bariery recytując instrukcje z biletów… a to dopiero drobny wycinek pomysłów. Oto świat, gdzie czarnoksiężnicy czerpią moc z miasta, ale jeśli się zapomną, utracą siebie i stopią z metropolią, gdzie driady zamieszkały w latarniach, a dwór elfów wygląda jak skrzyżowanie gromadki bywalców klubów techno z postaciami jak z filmów Miyazakiego. Uwielbiam takie książki-fajerwerki wyobraźni. Do tego warstwa magiczna współgra z drobiazgowo odmalowanym portretem stolicy Wielkiej Brytanii. Na pochwałę zasługuje też główny bohater – przywrócony do życia młody czarnoksiężnik, którego jaźń stopiła się z wielojaźnią istot, będących rodzajem żywiołaków informacji. Na tle „kolegów po fachu” z innych powieści Swift wypada oryginalnie. Oto chadzający własnymi drogami typ o aparycji menela, będący zarazem jedną z najpotężniejszych magicznych istot Londynu. Propozycję, by (dla wspólnego dobra oczywiście) w jego głowie umieszczono ducha jego największego wroga, potrafi skwitować słowami „kupcie mi KitKata i zróbmy to szybko, zanim dojdę do wniosku, jakie to głupie i się rozmyślę”. Matthew staje po stronie żebraków i narkomanów, przedkłada zwykłych ludzi nad interesy elit. Nie ma jednak róży bez kolców – nawet ja, która lubię ten element autorskiej kreacji, bywałam zmęczona i zniechęcona długimi, obfitującymi w wyliczenia opisami Griffin. Do tego stopnia, że przez pierwsze kilkadziesiąt stron pierwszego tomu zastanawiałam się, czy nie przerwać lektury (być może właśnie z tego powodu cykl nie stał się tak popularny, jak na to, moim zdaniem, zasługuje). Cieszę się, że tego nie zrobiłam, bo na tak dobrą fantasy trafia się rzadko.

Nam wszystkim życzę, aby w przyszłości ukazało się więcej świetnej fantasy. Chętnie rozbuduję tę listę o dalsze pozycje, jeśli tylko natrafię na odpowiednio dobre.