Beatrycze Nowicka Opowiadania

Morski trakt (recenzja, E)

Kobiety nad morzem

Ursula K. Le Guin, wyd. Książnica

Zbiór opowiadań obyczajowych

Beatrycze Nowicka: 7/10

Jeśli podążyć „Morskim traktem”, zaprowadzi on do małego miasteczka Klatsand, gdzie zwyczajni ludzie prowadzą zwyczajne życie. Ursula K. Le Guin przedstawia nam odłamki tego życia, fragmenty portretów, urywki historii.

Choć Ursula K. Le Guin znana jest przede wszystkim jako autorka powieści i opowiadań fantastycznych, jej twórczość to również wiersze, książki dla dzieci, eseje krytycznoliterackie oraz tłumaczenia. A także, co nie powinno dziwić, proza spoza konwencji uprawianej przez nią najczęściej. Doskonałym przykładem tego rodzaju twórczości jest „Morski trakt” – zbiór jedenastu opowiadań o mieszkańcach Klatsand, który należałoby zaliczyć do literatury obyczajowej. Pozwala on poznać Le Guin od nieco innej strony. Owszem, nie można mówić o braku ciągłości – niektóre myśli znane z innych tekstów pisarki pojawiają się także tutaj, np. słowa starej Jane Herne o zwracaniu światu tego, co się od niego otrzymało, brzmią niemal identycznie jak te, które Tehanu mówi do Tenar na krótko przed odejściem. Jednak charakter tych opowiadań różni się od najbardziej znanych utworów Le Guin. Jeśli porównywać z „Morskim traktem” którąś z dotychczas wydanych w Polsce książek, chyba należałoby wymienić „Otwarte przestworza” – a raczej niektóre teksty z tego zbioru.

Tym razem nie ma kolorowych obcych światów, tylko małe, nadmorskie miasteczko, jak tysiące innych, zamieszkane przez ludzi do bólu zwyczajnych. Temat stanowi siłę i słabość tej książki – zależy jak popatrzeć. Tak, znajdziemy w niej ludzi podobnych nam, mierzących się z życiem takim, jakie znamy, jakie przeżywamy na co dzień, mówiących „nie ma lekko” i dalej dźwigających swoje problemy. Tak, większość ich portretów jest wiarygodna – są to przede wszystkim sylwetki kobiet i możemy w nich dostrzec podobieństwo do naszych matek, cioć, babć, czasem nas samych. I tak, niektórzy zapewne znajdą w niej pocieszenie, albo na zasadzie „innym też źle się dzieje”, czy „wszędzie jest tak samo” – lub też – jak wolała to ująć sama autorka „dano nam to samo imię”. Można też dostrzec, że bohaterki Le Guin same wybierały swoje życie, swoją drogę, która zaprowadziła je nad morze.

Lecz obraz, który maluje pisarka, lekko rozmyty, przymglony i chłodny mnie przynajmniej wydał się przygnębiający. Tyle z tych opowiadań jest o przemijaniu, niszczeniu, starości i śmierci. Różewicz napisał kiedyś „śmierć/ przenika przez życie/ jak światło/ przez pajęczynę” i tak to wygląda w Klatsand. Iluzja, że co złe przydarzy się nie nam, pęka, tam każdy kogoś opłakuje lub opłakał. Narratorki i narratorzy wspominają swoich zmarłych rodziców, krewnych, ukochanych. Po słonecznych ulicach niemalże snują się widma umarłych dzieci, na werandach i w ogrodach pod czujnym, zmęczonym spojrzeniem córek, zasiadają umierające na raka matki. W jednej z internetowych dyskusji dawno temu ktoś rozwodził się nad obecnym w poezji związkiem motywów śmierci i morza. Zapamiętałam to, bo skojarzyło mi się „cemetery, where I marry the sea”. Lub też – słowami jednej z narratorek: „morze […] dla nas samo w sobie jest śmiercią, bezlitosną obcością”.

Wędrując plażą, bohaterki nieraz rozważają znikomość i błahość swojej egzystencji. I choć jedna z nich stwierdza „rzeczy nie mają rangi”, to i tak wszystko wydaje się nieważne, kruche i nietrwałe. W najdłuższym opowiadaniu „Krew z krwi, kość z kości” Le Guin przedstawia losy czterech kobiet, przedstawicielek kolejnych pokoleń jednego rodu. Nie czyni jednak tego chronologicznie – miesza sceny, wyjęte z różnych etapów ich życia. Na przemian widzimy więc jej postaci w chwilach radości, triumfu, nadziei, jak i wtedy, gdy przeżywają porażki i zwątpienia. W jednej chwili Le Guin pokazuje nam obraz młodej dziewczyny, biegnącej brzegiem morza, krzyczącej „moja plaża. Moje góry. Moje niebo. Moja miłość (…). Cokolwiek mnie spotka, już dziś to kocham”, czy jej wnuczki, szczęśliwej, że może się przejechać na koniu, by w chwilę potem kazać nam oglądać ostatnie momenty ich nieudanych związków, albo rozpacz po śmierci dzieci. Refleksje starych kobiet mieszają się z marzeniami nastolatek. Owszem, można z tego wyczytać, że warto się cieszyć, kiedy świat daje nam coś dobrego – czy to będą fajerwerki, czy pierwsza miłość. Z drugiej strony, jakże ulotne wydają się te chwile, widziane w szerszej perspektywie. Tak mało zostaje po ludziach. „Piszę moje imię na rozpalonym piasku. Wiatr je zwieje, morze zmyje”, „jak mizerne są ruchomości zmarłych. Jak mało warte” „cóż w życiu mamy naprawdę?” Lub, jak to znacznie boleśniej ujął Różewicz „co ze sobą zabrać/ na tamten brzeg/ nic/ więc to już/ wszystko/ mamo/ tak synku/ to już wszystko/ a więc to tylko tyle/ tylko tyle/ więc to jest całe życie/ tak całe życie”.

Opowiadania z „Morskiego traktu” zazwyczaj nie mają tradycyjnej konstrukcji – wstęp, rozwinięcie akcji, punkt kulminacyjny, zakończenie. Często brakuje puenty. W „Dłoni, kubku, muszli” (jest to drugi z kolei tekst) do domu letniskowego, gdzie spędza wakacje pewna rodzina, przyjeżdża studentka, chcąca przeprowadzić wywiad na temat zmarłego profesora. Czytelnik spodziewa się dramatycznych wydarzeń – że wyjdą na jaw jakieś mroczne sprawy z przeszłości, albo studentka okaże się kochanką męża jednej z bohaterek. Nic z tego. Kilka rozmów, obiad, spacer brzegiem morza. Koniec. Bez konfrontacji. Bez rozstrzygnięć. W większości tekstów przedstawiono jedynie krótki fragment, garść scen wyrwanych z czyjegoś życiorysu. Nader często sprawy nie zostają rozwiązane, czy wyjaśnione. Kalekie relacje nie zostają oczyszczone i naprawione. Rachunki nie zostają wyrównane, słowa nie zostają wypowiedziane, a nawet jeśli, niczego to nie zmienia. Choć obraz nie jest całkiem ciemny – np. jedna z bohaterek nie pogodziła się z matką, lecz udało jej się odzyskać córkę.

Ludzie z „Morskiego traktu” to ludzie samotni. Swoje myśli zachowują dla siebie. Wolą stwierdzić: „siedziałyśmy razem w słońcu, sącząc lemoniadę i łączyło nas tak wiele, a jednak wiedziałam, że nigdy się nie zaprzyjaźnimy. Nasze drogi biegły w przeciwne strony”. Rzadko wykonują gesty w stronę drugiego człowieka, a jeśli już, to pozwalają one jedynie na krótkie chwile porozumienia. Nawet w rodzinach pomiędzy ich członkami tkwią przezroczyste ściany z wszystkich tych rzeczy, które ich członkowie zachowują dla siebie, a pozostali wolą nie pytać. „Nikogo naprawdę nie znam” stwierdza jedna z bohaterek. Czytelnicy także nie mogą powiedzieć, że poznali przedstawione postaci (wyjąwszy może „Krew z krwi, kość z kości” , bo tam otrzymujemy przekrój przez ich całe życia), pomimo tego, iż nader często narracja jest pierwszoosobowa. Poznajemy myśli i przekonania mieszkańców Klatsand, jednak obraz jest wciąż niepełny, uchwycony w jednej chwili.

Do bohaterów właśnie mam zastrzeżenia. Nie do sposobu ich przedstawienia, który wydaje się celowy, ale do tego, że autorka rzuca na swoje dzieło zbyt głęboki cień. Tak naprawdę w „Morskim trakcie” powtarzają się kolejne wariacje kilku tych samych typów. Mamy więc silne i zorganizowane nestorki rodów (być może echa matki Le Guin, o której bardzo ciekawych rzeczy można się dowiedzieć z poświęconego Le Guin numeru „Fantasy & Science Fiction”), ciemiężone proste kobiety, ale nade wszystko intelektualistki (zazwyczaj zagubione). Wszystkie przedstawione bohaterki to introwertyczki – nie ma takiej, która najlepiej czułaby się w otoczeniu innych i potrzebowałaby nieustannego towarzystwa. Żadna nie jest religijna. Postać w założeniu prosta myśli metaforami. Nie ma ani jednej sytuacji, w której jedna kobieta zaszkodziłaby innej. Niemal wszystkie są powściągliwe lecz życzliwe. Są też pracowite, dokładne, skore do poświęceń. Owszem, w dwóch opowiadaniach bohaterami są mężczyźni – z czego jeden to „wioskowy wariat”, drugi zaś nie wypada sympatycznie. Albowiem to mężczyźni są tu sprawcami wszelakiego zła. Od wojen i morderstw, przez zdrady małżeńskie, gwałty, napastowanie seksualne, aż po najzwyklejszy egoizm i lenistwo. Nic tylko zanucić sobie „Testosteron”. Takie podejście mocno zubaża obraz. A już końcówka „Krwi z krwi, kości z kości” (skądinąd najlepszego tekstu w „Morskim trakcie”), w której jedna z bohaterek, literatka, w swojej wyobraźni zamienia personifikację męskiej władzy i pieniądza w żuka gnojarka, jest tak boleśnie pretensjonalna, że chciałoby się, aby tych kilku ostatnich stron wcale nie było.

„Morski trakt” zdecydowanie nie jest dla każdego. Przede wszystkim powinien spodobać się wielbicielkom melancholijnej prozy „o prostym życiu”. To solidna książka, przemyślana i zawierająca sporo celnych spostrzeżeń w rodzaju: „kobieta niezwiązana na stałe z mężczyzną, a przy tym zadowolona z życia, zwykle uczy się ukrywać zadowolenie, żeby nie szokować znajomych”, czy „w miłości stawia się wszystko. Całe bogactwo świata, całą wartość życia. I to nie to, że nagle przegrywasz, zostajesz z niczym. Przegrywasz po trochu, zużywasz żetony na to i na tamto, tracisz tu dzień, tam dzień – na pracę, gadanie, złość, zmęczenie, próżne wysiłki, kaszel i wreszcie nie zostaje nic. Koniec gry”. Na pewno przemówi do kobiet z bagażem życiowych doświadczeń, które pokiwają głową z nostalgią i zrozumieniem. Ja natomiast chciałabym, aby moment, w którym dobrze ją zrozumiem nie nadszedł szybko.