Beatrycze Nowicka Opowiadania

Luna: Nów (recenzja, E)

Księżyc to za mało

Ian McDonald, wyd. MAG

Pierwszy tom trylogii „Luna”

Beatrycze Nowicka: 6,5/10

Może nie aż tak barwna jak „Rzeka bogów” czy „Dom derwiszy”, jednak wciąż intrygująca „Luna: Nów” Iana McDonalda zwraca uwagę koncepcją społeczeństwa księżycowych osadników.

Ian McDonald zasłynął powieściami i opowiadaniami SF toczącymi się na Ziemi w rejonach dla Europejczyków egzotycznych. To właśnie wybór miejsca akcji nadawał tym utworom szczególną wartość, czynił je oryginalnymi i intrygująco odmiennymi. Mieszanka obcych nam kultur i nowych technologii stanowiła najbardziej wyrazisty i zapamiętywalny element autorskich wizji. Pisarz umiał połączyć dwa pozornie sprzeczne żywioły – tradycje i religie z hipernowoczesnymi wynalazkami, pokazać, jak przenikają się one i wpływają na siebie. W świetle powyższego „Luna: Nów” wydaje się swego rodzaju krokiem wstecz, ukłonem w stronę bardziej klasycznych pomysłów – wszak bohaterami są koloniści na Księżycu. Choć trzeba powiedzieć, że autor „Rzeki bogów” przetworzył ów tradycyjny motyw na własną modłę.

Nie potrafię postrzegać najnowszej powieści McDonalda w oderwaniu od jego poprzednich znanych mi książek, co być może zaniża ocenę. „Rzeka bogów”, czy „Dom derwiszy” urzekały barokowym bogactwem szczegółów świata przedstawionego. W porównaniu z nimi wizja Księżyca jest bardziej skąpa w pomysły, obrazy, drobiazgi, nadające wrażenie „namacalności” całego uniwersum. Z drugiej strony nadal stanowi ona największą zaletę powieści. Księżycowe społeczeństwo wymyślone przez McDonalda jest oryginalne i egzotyczne, rządzi się swoimi prawami. Autor czerpał z ziemskich kultur, jednak połączył ich elementy tak, że udało mu się uzyskać nową jakość.

Przyznam, że w mojej wyobraźni zakorzenił się obraz kosmicznych pionierów rodem z SF sprzed paru dekad – ascetyczni, twardzi ludzie (z przewagą naukowców i inżynierów), skoncentrowani na pracy. McDonald funduje czytelnikowi obraz diametralnie inny. W jego powieści od kolonizacji Księżyca minęło już kilkadziesiąt lat. Trzy pokolenia wystarczyły, by ludzie zaadaptowali się do warunków, a ci z nich, którzy zdobyli majątek, zaczęli wieść życie zblazowanych bogaczy. A ponieważ właśnie oni (z jednym wyjątkiem) zostali głównymi bohaterami powieści, Księżyc widziany z ich perspektywy jest tyglem dekadencji i niepohamowanych ambicji.

Podczas lektury „Luny” przypomniał mi się fragment filmu dokumentalnego „Spotkania na krańcu świata” Herzoga – naukowcy, szykujący się do wysłania podwieszonego pod balonem detektora neutrin. Na urządzeniu ktoś namalował postać hawajskiej (o ile mnie pamięć nie myli) bogini duchów. Zapytany, członek zespołu stwierdził z uśmiechem, że neutrina są jak duchy, przenikają wszystko wokół i naprawdę trudno je zaobserwować, więc wizerunek bóstwa wydawał się adekwatny. Na filmie pokazano także jaskinię w lodzie, gdzie członkowie antarktycznej bazy zostawiali zdjęcia i kolorowe ozdoby. McDonald idzie właśnie tym tropem – jego mieszkańcy Księżyca zaadaptowali lub wymyślili szereg własnych rytuałów, pomagających im „oswoić” trudne warunki. Innym ciekawym elementem jest księżycowe prawo. Rzuca się też w oczy wyjątkowa swoboda seksualna.

W „Lunie” można znaleźć niejedno nawiązanie do klasyki SF, mrugnięcia okiem do obeznanych z konwencją czytelników. Można też dostrzec rzeczy, które pojawiały się wcześniej w twórczości McDonalda – od drobnych elementów, jak krewna bohaterki grająca na elektrycznych organach, po konstrukcję postaci. Tu akurat wolałabym więcej nowości, choć niektórzy mogą uznać śledzenie tych powracających motywów za zabawne.

Zaletą „Luny: Nowiu” jest fabuła – przemyślana intryga i dość wartko biegnąca akcja. Trzecioosobowa narracja w czasie teraźniejszym dodatkowo podkreśla dynamikę wydarzeń.

Natomiast jeśli chodzi o bohaterów – kto czytał inne książki McDonalda wie, czego się spodziewać. W moim odbiorze pisarz nie potrafi sprawić, by odbiorca poczuł emocjonalną więź z jego postaciami. Owszem, autor wyjaśnia ich motywacje, tworzy też niejednoznaczne portrety, jednak brakuje (przynajmniej mi) tego elementu, który sprawia, że można się do nich przywiązać, że śledzi się ich losy z zaangażowaniem. Bohaterowie „Luny” wydali mi się jeszcze bardziej „przesunięci w fazie”. Przyczynia się do tego odmienność kulturowa, ale też warstwa społeczna. Autor, który przez wiele lat pracował w telewizji, z pewnością czerpie z własnych doświadczeń, jednak dla mnie księżycowa elita gospodarcza stanowi coś zupełnie obcego – ten wszechobecny narcyzm, zamiłowanie do luksusów, obsesja na punkcie markowych produktów. Przyznam, że chyba byłoby mi łatwiej identyfikować się z jakimś średniowiecznym wojem niż z prawniczką-celebrytką Ariel Cortą.

„Luna” budziła we mnie ambiwalentne uczucia – doceniam pomysł na kreację świata, malownicze fragmenty, intrygujące pomysły, np. na niekończący się rytualny bieg. Jednak w powieści znalazły się też sceny czy dialogi słabsze, niewiele wnoszące lub wręcz irytujące. Wszelkie wątki erotyczne mogłyby zostać okrojone bez szkody dla fabuły, zwłaszcza, że „momenty” nie wychodzą McDonaldowi dobrze, a chwilami lektura budzi pewne zażenowanie (bywają sceny erotyczne tak napisane, że automatycznie wywołują we mnie wizję autora z rumieńcami na twarzy spisującego własne fantazje). Co ciekawe, będąc po lekturze czterech powieści McDonalda i kilku opowiadań nie przypominam sobie żadnego opisu zwykłego seksu nie okraszonego jakimiś mniejszymi lub większymi perwersjami. Do tego odnosi się wrażenie, jakby mieszkańcy Księżyca ogólnie mieli podwyższone libido. Wspomnę jeszcze o zachwytach nad ciałami wysportowanych ludzi w obcisłych ubraniach, znanych mi z poprzednich utworów tego autora – ileż można czytać uwag na temat zgrabnych pośladków osób płci obojga?

Jeśli jednak komuś nie przeszkadza ten charakterystyczny element twórczości McDonalda, może bez obaw sięgać po „Lunę” i zagłębić się w wir korporacyjno-rodowej walki o władzę i pieniądze. Na koniec muszę zaznaczyć, że „Nów” jest pierwszym tomem, więc na ostateczny wynik starcia Pięciu Smoków przyjdzie jeszcze poczekać – oby nie za długo.

PS. Drobna uwaga na marginesie – tłumacz mógł rozważyć zmianę zapisu nazwy pierwiastka oczyszczanego przez Cortów na ³He. Plus dla autora, że pozostawia inteligencji czytelnika, domyślenie się do czego jest on wykorzystywany. Co ciekawe, wiki podpowiada mi, że ten izotop faktycznie występuje w większych ilościach w gruncie księżycowym.

Cała trylogia została wydana po polsku, mnie jednak nie porwało na tyle, bym przeczytała części kolejne.