Beatrycze Nowicka Opowiadania

Pamięć zwana imperium (recenzja, E)

Imperium zwane pamięcią

Arkady Martine, wyd. Zysk i S-ka

Pierwszy tom cyklu „Teixcalaan”

Beatrycze Nowicka: 7/10

Pierwszy tom cyklu Arkady Martine o Imperium Teixcalaanlijskim zwraca uwagę przede wszystkim barwnym i intrygującym światem przedstawionym.

Zazwyczaj nie czytuję space oper, ale wierzę w dobry gust Miłosza Cybowskiego z Esensji a to, co napisał o „A memory called empire”, zaintrygowało mnie na tyle, by sięgnąć po polskie wydanie. Debiutancka powieść Arkady Martine nie rozczarowała, jednak nie opuszcza mnie poczucie, że można było postarać się o lepsze tłumaczenie. W książce, w której tak silny nacisk położono na kulturę, sztukę oraz język, nazbyt dosłowny, a czasami zawierający błędy przekład psuje efekt.

Zacznę jednak od samego świata przedstawionego, bo to on stanowi główną zaletę „Pamięci…”. Prekolumbijskie inspiracje dodają powieści blasku. Feudalizm w space operach nie jest niczym nowym, jednak kultura Teixcalaanu odróżnia „Pamięć zwaną imperium” od innych utworów napisanych w tej konwencji. Co więcej, autorka włożyła w swoją wizję zarówno serce, jak i sporo wysiłku. Wyobraźnia wsparta pracą oraz dbałością o szczegóły zaowocowała światem ciekawym i przemyślanym. Podoba mi się szeroki obraz Teixcalaanu – Martine pomyślała o organizacji władzy, architekturze, sztuce, ale także języku, zwyczajach, modzie, poczuciu humoru, gestykulacji i mimice jego mieszkańców. Mieszanka celebrowanej tradycji z nowoczesnymi technologiami prezentuje się przekonująco. Całość pełna jest smakowitych drobiazgów, jak choćby rozważania o imionach, czy opatrzone pieczęciami i często wykonywane ze szlachetnych materiałów sztyfty mikrofiszkowe służące do przesyłania korespondencji.

Istotną rolę w Teixcalaanie odgrywa także poezja, niekoniecznie w takim rozumieniu, w jakim ja ją postrzegam. Podobnie. jak na wielu europejskich dworach w przeszłości, w imperium poezja to kunsztowna mowa wiązana. Służy ona nie tylko wyrażaniu uczuć i przemyśleń – jest elementem przekazów medialnych, przemówień oraz gier towarzyskich (w jednej ze scen, na przyjęciu młodzi arystokraci zabawiają się w tworzenie improwizowanych wierszy na temat remontów miejskiej infrastruktury). W swojej recenzji Miłosz wspomniał o tym, jak bohaterowie w pewnym momencie wykorzystują wiersz, aby przesłać wiadomość. Choć formułują go tak, aby zawrzeć informacje kluczowe dla nich, czytelnik dostrzega także inny sposób, w jaki można odczytać tę wiadomość. To, że stanowi ona ziarno nowej legendy, opowieści, w których tak rozmiłowani są mieszkańcy imperium. Bardzo ucieszyło mnie, że dalszy rozwój fabuły wskazuje, iż był to świadomy zabieg autorki – potencjał utworu zostaje dostrzeżony i wykorzystany dla celów daleko wykraczających poza zamierzenia głównych postaci. Ale ja wspominam o tym z innego powodu. Otóż dzięki starannemu nakreśleniu lokalnej kultury Martine zdołała sprawić, bym odczytała ten wiersz tak, jak rozumieją go mieszkańcy Miasta.

Czytelnik dowiaduje się także nieco o stacji górniczej, z której pochodzi główna bohaterka, wysłana do Teixcalaanu w charakterze ambasadorki. Na uwagę zasługuje zwłaszcza nie całkowicie nowy, ale i tak stwarzający ciekawe możliwości pomysł z technologią imago, pozwalającą zachowywać i „przeszczepiać” wspomnienia i zapis osobowości. Zarówno wyżej wspomniane neurowszczepy „stacyjnych”, jak i skupiona na nieustannym przetwarzaniu swojej literackiej spuścizny kultura Teixcalaanu stanowią przyczynek do rozważań o tożsamości i pamięci. Istotną rolę odgrywają też kwestie „wojny kulturowej” pomiędzy Imperium a jego obrzeżami. Starsi mieszkańcy stacji Lsel boją się nie tylko aneksji, ale także utraty własnej spuścizny, widząc jak chętnie młodzież uczy się imperialnego języka i jak lubi tamtejsze utwory.

W tak nakreślone uniwersum zgrabnie wkomponowano fabułę. Polityczno-kryminalna intryga została nakreślona i poprowadzona spójnie. Martine zadbała, by rozmaite elementy świata odegrały istotną rolę, a czasem wręcz stanowiły podstawę i siłę napędową całej historii. W niektórych internetowych opiniach skarżono się na wolno rozwijającą się akcję, co mnie zdziwiło, gdyż w moim odczuciu biegnie ona wartko. Choć w książce przewijają się rozważania na tematy poważniejsze, „Pamięć…” jest inteligentnie napisaną fantastyką przygodową. Wrażenie odrobinę psuje powtarzalność pewnych wątków – pojawiające się już na samym początku wzmianki o tajemniczych, wrogich okrętach, widywanych na obrzeżach znanego ludziom świata, kazały mi obawiać się, że w dalszych tomach cykl rozwinie się w kolejną historię zmagań dzielnej ludzkości z jakimś Sułtanem Kosmitów. Oby nie. Kilka razy pewne informacje (np. o rozmiarze wszczepu) zostały niepotrzebnie powtórzone, co zapewne wynikło z tego, że Martine pisała „Pamięć…” przez trzy lata. Szkoda, że nie wychwycono tego na etapie redakcji.

Jeżeli chodzi o bohaterów, uważam ich za przedstawionych poprawnie – bez potknięć, ale i bez elementów, które uczyniłyby ich postaciami, jakie zapamiętam na długo. Polubiłam zwłaszcza Trzy Trawę-Morską za jej profesjonalizm i poczucie humoru.

Na koniec zamierzam wrócić do kwestii tłumaczenia. Arkady Martine przedstawia wymyśloną przez siebie kulturę w języku angielskim, co oznacza, że przekład na polski dodaje do tego dodatkową warstwę. Choćby teixcalaanlijskie imiona składające się z liczebnika i rzeczownika – po angielsku Three Seagass czy Twelve Azalea brzmi jeszcze znośnie, po polsku zestawienie „Dwanaście Azalia” czy „Piętnaście Silnik” nieco kłuje w oczy, bo aż chce się drugi człon odpowiednio odmienić. Albo dialog, gdzie bohaterka pyta „jakie są teixcalaanlijskie granice pojęcia >>ty<<”, co ma zdecydowanie większy sens, gdy pamiętać, że angielskie „you” oznacza zarówno „ty”, jak i „wy” (swoją drogą, nie przestaje mnie to zdumiewać).

Żeby uporać się z taką złożonością, trzeba biegłości i uważności w tłumaczeniu. Tymczasem zdarzają się błędy oraz potknięcia: „mieszkanie jest sceną zbrodni”, „przesuwa palcami po jej włosach. Plączą się w nich ciemne, jedwabiste pasma”, „wszystkie powierzchnie, pomijając tylko maleńki kawałek podłogi, na której stały jej stopy, oraz ścieżkę prowadzącą od niego do drzwi, ściany pokrywają szczelnie zamknięte zasobniki oznaczone numerami”, „Mahit uważnie obserwowała twarz Dziewiętnaście Ciesak, jej przymrużone powieki i napięcie w kącikach ust. To podziw – pomyślała. I coś spokrewnionego ze strachem, ale nie zniewaga” (od kiedy zniewaga to uczucie? Tutaj nawet nie mam pojęcia, jakie słowo mogło paść w oryginale), „To Dwa Kartograf” (drugi człon imienia miał być z założenia nazwą rośliny lub przedmiotu nieożywionego, więc chyba jednak nie o kartografa chodziło), „nasz emitujący blask, podobny gwieździe władca”, „otworzyli Stację przed próżnią” („na próżnię” jeśli już, choć nadal nie brzmi to dobrze), „mogłaby się założyć, że udałoby się jej przejść stopkami po namalowanej na podłodze linii”, „Miasto nie wie, że jesteś realna”, „Mahit składała się z kilku planet” (Mahit to imię głównej postaci, czegoś więc ewidentnie w tym zdaniu zabrakło), „ty wysłałeś tam Aghavna, a on ani razu w ciągu dwudziestoletniego pobytu w Teixcalaanie nie raczył wrócić na stację, by zaktualizować zapis. A teraz wysłaliśmy ambasadorkę Dzmare z tym, co dał nam piętnaście lat temu” (wzmiankowany mężczyzna przyleciał na stację raz po pięciu latach swojego dwudziestoletniego pobytu w stolicy imperium). Przy okazji, niekoniecznie odnośnie tłumaczenia – „ceramidy” to nazwa związków chemicznych, niemających z ceramiką nic wspólnego (a chyba o to chodziło), podobnie „fotosyntetyzujące rośliny” brzmią dziwnie (tylko nieliczne, całkowicie pasożytnicze gatunki roślin nie fotosyntetyzują).

Wszystko to jednak pestka w obliczu tego, co dzieje się, gdy Michał Jakuszewski zabiera się za tłumaczenie słynnej na cały znany ludzkości wszechświat teixcalaanlijskiej poezji, która stanowi oś tutejszej kultury, formę komunikacji, styl życia wręcz. Coś, co z założenia miało być tak eleganckie i przekonujące, że wywierało przemożny wpływ na kultury ościenne, w dosłownym przekładzie brzmi tak, że dusza więdnie. Oto fragment listu wybitnego poety imperium, otwierającego jeden z rozdziałów: „to głęboka nieciągłość zatrwożyć się na widok kształtu własnej twarzy”. Albo epigram wyrecytowany na konkursie zorganizowanym na cesarskim dworze: „w każdym kosmoporcie gęsty tłok/ ludzie dźwigają naręcza importowanych kwiatów/ dwie rzeczy są wszechobecne – mapy gwiezdne i to, co dociera tu na statkach”. Wierszyk z telewizji, mający zachęcić widzów do oglądania, czy cytat ze wspomnianej przeze mnie dworskiej gry raczej nie miały być piękne, jednak można było pokusić się o nadanie temu jakiegoś rytmu, a nie pozostawienie zdań w stylu: „pilnie przenieście uwagę/nowość i doniosłość cechują to/ co ujrzycie za dwie minuty na Kanale Ósmym”, „cementowe uszczelnienie wokół zwierciadlanego stawu/ białe i wygładzone przez języki tysiąca teixcalaanlijskich stóp/ nadal kruszy się w swej nietrwałości”. Chyba jedyną frazą, jaka nie została zepsuta, jest „stanę się włócznią w rękach słońca” [1]. Tu trzeba było polotu i wyczucia literackiego. Tak, jak jest, podważa to wiarygodność świata.

Mimo to, uważam, że po „Pamięć…” warto sięgnąć, by docenić wizję świata i wnoszony przez nią powiew świeżości.

[1] Choć właściwie cały werset brzmi „po uwolnieniu stanę się włócznią w rękach słońca” i to „po uwolnieniu” nie brzmi optymalnie.

W Stanach ukazał się już drugi tom, w Polsce na razie nie (stan na czerwiec 2022).