Beatrycze Nowicka Opowiadania

Republika złodziei (recenzja, E)

Złodziejom oby powiodło się lepiej

Scott Lynch, wyd. MAG

Trzeci tom cyklu „Niecni dżentelmeni”

Beatrycze Nowicka: 6/10

„Republika złodziei” oferuje możliwość ponownego spotkania starych znajomych z – uszczuplonego obecnie – gangu Niecnych Dżentelmenów. Powieść Lyncha nie spełnia może wszystkich pokładanych w niej nadziei, jednak wciąż pozostawia czytelnika w oczekiwaniu na następny tom.

Choć niektórzy moi koledzy twierdzą, że książki Scotta Lyncha nadają się dla ludzi o niewybrednym guście, obstaję przy opinii, że Amerykanin jest jednym z najzdolniejszych młodych pisarzy, tworzących tradycyjną fantasy. Zadebiutował dobrze przyjętymi „Kłamstwami Locke’a Lamory”, która to powieść otwarła zaplanowany na siedem tomów cykl „Niecni Dżentelmeni” i zapoczątkowała modę na fantastyczną powieść łotrzykowską. Część druga – „Na szkarłatnych morzach” trzymała poziom poprzedniczki. Z powodu zdrowotnych i osobistych kłopotów twórcy, „Republika złodziei” ukazała się po kilkuletniej przerwie, co dodatkowo zaostrzyło apetyt. Po raz kolejny Lynch stanął przed koniecznością sprostania wygórowanym oczekiwaniom fanów.

Jeżeli chodzi o mnie, lekturze części trzeciej towarzyszyły mieszane uczucia. Tym, co należy policzyć na plus, jest ciągłe szukanie przez autora nowej formuły. Po wątkach mafijno-terrorystycznych z tomu pierwszego i marynistycznych z drugiego przyszła kolej na rozbudowane elementy obyczajowo-romansowe.

Tym ostatnim nie zamierzam niczego zarzucać. Inaczej wyobrażałam sobie ukochaną Locke’a oraz okoliczności narodzin uczucia głównych bohaterów, niemniej postać stworzona przez Lyncha jest ciekawa i dobrze nakreślona. Wątek Lamory i Sabethy w większości wypada przekonująco (wyjąwszy może wyznanie o gotowości całowania ziemi, po której stąpała luba; dziwi także to, że protagonista ma w zwyczaju nieustannie przepraszać – z drugiej strony strategia ta przynosi mu tylko przejściowe sukcesy). Dzięki położeniu nacisku na relację tej pary, na plan dalszy odsunięte zostały ckliwe rozmowy pomiędzy Lockiem a Jeanem.

Niestety, ucierpiały inne elementy, także te, które w dużej mierze decydowały o niezwykłości cyklu. Zdaję sobie sprawę, że bardzo wielu czytelników nie znosi rozbudowanych opisów, ja jednak do tej grupy się nie zaliczam. Lubię zanurzyć się w barwnym, oryginalnym świecie i takie też było do tej pory uniwersum stworzone przez Lyncha. Było ono budowane na opisach właśnie – niezwykłych, malarskich, przemawiających do wyobraźni i nierzadko opartych na znakomitych pomysłach, czy to na obiekty architektoniczne, czy detale, takie jak potrawy. Na potrzeby recenzji z poprzednich tomów wypisywałam sobie całkiem sporo cytatów, a następnie z bólem serca wybierałam najlepsze z najlepszych. Tymczasem w „Republice złodziei” uwagę moją przyciągnęły może trzy lub cztery zdania, a z malowniczych elementów scenografii zapamiętałam jedynie restaurację, gdzie goście zasiadają do posiłku w klatkach zawieszonych wysoko nad ziemią.

Lynch zdecydował się umieścić akcję trzeciego tomu w owianym złą sławą Karthainie – wydawałoby się ostatnim miejscu, w jakim mógłby znaleźć się Locke. Tyle że w porównaniu z Camorrą, czy nieco mniej drobiazgowo przedstawionym Tal Verrar, miasto więzimagów wydaje się po prostu pozbawione charakteru. Z kolei przedstawiana w przeplatającym się wątku z przeszłości bohaterów Espara zdaje się składać z zaledwie kilku lokacji.

Skąpe i mniej poetyckie opisy nie wyczerpują listy zmian stylu autora. Dla odmiany bohaterowie Lyncha zaczęli na potęgę kląć. Nie to, że przekleństwa w książce mnie strasznie gorszą – ale chodzi o kontekst. U Abercrombiego dosadny język wpasowywał się w obraz świata, tymczasem w poprzednich tomach „Niecnych dżentelmenów” postaci były mniej wulgarne i lekturze „Republiki złodziei” towarzyszyło przykre poczucie dysonansu, tudzież wrażenie, jakby autor koniecznie chciał być ostry i „dorosły” (skoro napisał książkę o przestępcach). Niechby zresztą przekleństwa i utarczki słowne były barwne, a nie ograniczały się głównie do przerzucania się określeniami moczowo-płciowo-wydalniczymi, tudzież wyzwiskami najzwyklejszymi ze zwykłych. Do tego, kiedy bohaterowie zaczynają wyzywać się od „pojebów”, moja wyobraźnia automatycznie obleka ich w odzież sportową, miast w płaszcze i kapelusze, a opodal stawia sklep monopolowy i przystanek w miejsce mostów i wież ze staroszkła. I czy ma sens wołać „do diabła”, jeśli w mitologii świata diabłów nie uświadczysz (choć nie wykluczam, że mogło mi coś umknąć)?

Nader kiepsko wypada też wątek nietypowego zlecenia Locke’a. Owszem, pomysł by postawić go przeciwko jego dawnej miłości był dobry – tylko jakby zabrakło werwy i inwencji, by rozegrać go dynamicznie i ostro. Ostatecznie po fantasy łotrzykowską sięga się oczekując błyskotliwej intrygi, zwrotów akcji i sprytnych działań bohaterów. Tymczasem kwestia wyborów w Karthainie wydaje się jedynie grubymi nićmi szytym pretekstem do tego, by para protagonistów mogła się spotkać. Bezpośredni współpracownicy Locke’a (poza Jeanem oczywiście) zostali uwarunkowani, by aprobować jego decyzje, stąd odpada napięcie związane z wcielaniem się w cudze tożsamości, lawirowaniem i przekonywaniem podejrzliwych. Mowa jest o wyborach, jednak nie ma polityki – zamiast tego bohaterowie a to zadymią przeciwnikowi kwaterę, a to naślą urzędników. Do tego niektóre rozwiązania, także te z wątku rozwijanego w retrospekcjach, zanadto urągają zdrowemu rozsądkowi. Uważam, że fantasy łotrzykowska jest trudną konwencją – czytelnik powinien uznać głównych bohaterów za inteligentnych, a nie wszystkich pozostałych za idiotów.

Przerywając ten łańcuch żali – spodobała mi się postać Cierpliwości i wątek rozgrywek pomiędzy więzimagami. Przyjemnym pomysłem było też wplecenie fragmentów tytułowej „Republiki złodziei” – sztuki, którą wystawiają młodzi Niecni Dżentelmeni jako element swojego szkolenia (choć miałam nieodparte skojarzenia z filmem „Zakochany Szekspir”).

Uważam jednak, że trzeci tom został dotknięty syndromem cykli – miejscami bywa strasznie rozwlekły i nużący, niektóre rozdziały tak naprawdę nie wprowadzają niczego niezbędnego. Skrócenie „Republiki złodziei” o jakieś dwieście stron wyszłoby jej na dobre – a jeśli nie, to niechby na tych stronach pojawiły się niezwykłe miejsca i inteligentnie poprowadzona intryga.

Tym niemniej należy pamiętać, w jakich okolicznościach powstawała trzecia część przygód Niecnych Dżentelmenów. Sam pisarz w wywiadzie zdradził, że miał już całość w zasadzie gotową, ale uznał, że jest kiepska i do niczego się nie nadaje, dlatego napisał ją raz jeszcze. Ktoś inny po prostu wydałby to, co miał, wierząc, że fani i tak to kupią, a potem zabrał się za pisanie następnego tomu. Lynch zdecydował się poświęcić powieści kolejne lata, co zasługuje na szacunek. Przyznam, że „Republika złodziei” nieco mnie rozczarowała, wierzę jednak, że autor wróci do formy.

W Stanach „Republika złodziei” ukazała się w 2013 roku i od tej pory nie wydano części kolejnej, choć ponoć manuskrypt tomu czwartego trafił do wydawnictwa. Powątpiewam, czy przyjdzie nam zobaczyć zakończenie cyklu, a szkoda, bo Lynch był jednym z niewielu naprawdę utalentowanych pisarzy fantasy, a nie tylko rzemieślnikiem. Z drugiej strony – rzemieślnicy pióra zazwyczaj publikują regularnie i kończą swoje serie.