Beatrycze Nowicka Opowiadania

Na szkarłatnych morzach (recenzja, E)

Za siódme morze

Scott Lynch, wyd. MAG

Drugi tom cyklu „Niecni dżentelmeni”

Beatrycze Nowicka: 7/10

„Na szkarłatnych morzach” jest udaną kontynuacją. Wypada może odrobinę gorzej od pierwszego tomu przygód Niecnych Dżentelmenów, niemniej widać, że Scott Lynch starał się pokazać czytelnikowi coś nowego.

Dosyć niepochlebne opinie kolegów z Esensji sprawiły, że po drugi tom perypetii Locke’a i Jeana sięgałam z pewną obawą. Okazała się ona jednak nieuzasadniona. Uprzedzenia zadziałały w tym przypadku nawet na korzyść powieści, kiedy stało się jasne, że jest zdecydowanie lepiej, niż zakładałam. Owszem, zgodzę się, że „Na szkarłatnych morzach” to fantastyka rozrywkowa – niemniej nie traktuję tego jako wady, tak długo, jak długo jest ona dobrze napisana, osadzona w interesującym świecie i budząca w czytelniku żywsze uczucia.

Po „Kłamstwach Locke’a Lamory” oczekiwania odbiorców na pewno były duże i trzeba powiedzieć, że Scott Lynch starał się je spełnić. Niektóre rzeczy poprawił, inne niestety wypadły nieco słabiej. Ostatecznie powstała powieść nieznacznie ustępująca pierwszemu tomowi, wciąż jednak godna polecenia i wyróżniająca się w zalewie kolejnych pozycji poświęconych młodym, magicznie uzdolnionym wybrańcom przeznaczenia.

Początek przypomina zarys intrygi z „Kłamstw…” – Niecni Dżentelmeni wprowadzają w życie swój plan oskubania możnego i wpływowego człowieka. Podobnie jak poprzednio, istotnym elementem jest częściowe zdemaskowanie się w oczach potencjalnej ofiary i – również tak, jak to miało miejsce w tomie pierwszym – pojawia się osoba, która pragnie wykorzystać bohaterów do swoich celów, a przy tym dysponuje odpowiednimi środkami perswazji. Propozycja nie do odrzucenia okazuje się misją na morzu – Locke i Jean muszą zatem w tempie ekspresowym przedzierzgnąć się w żeglarzy. Nie trzeba chyba dodawać, iż nie zamierzają przy tym zrezygnować ze swoich planów, mają także nadzieję zemścić się na nowym „zleceniodawcy”.

W porównaniu z „Kłamstwami…” akcja drugiego tomu toczy się zdecydowanie szybciej. O ile podczas lektury debiutanckiej powieści Lyncha zdarzało mi się nie raz i nie dwa „ugrzęznąć” , „Na szkarłatnych morzach” ma w sobie to coś, co każe zarwać kolejną godzinę nocy po to, by przeczytać jeszcze jeden rozdział. Tym razem książka rozpoczyna się w momencie, kiedy Locke przechodzi do finalizowania swoich zamierzeń. Od razu więc zaczyna się sporo dziać, do tego czytelnik nie wie, na czym dokładnie polega plan, co wzbudza zaciekawienie. Kilka rozdziałów poświęconych retrospekcjom uzupełnia historię bohaterów, przedstawione także zostają pewne wskazówki odnośnie wielkiego skoku. Nim jednak intryga rozwinie się w pełni, pojawia się Maxilan Stragos i wysyła bohaterów pomiędzy piratów, a tam piętrzą się przed nimi kolejne problemy i to nie tylko w postaci wzburzonych fal.

Wydaje się, że części czytelników ów wątek marynistyczny nie przypadł do gustu. Dla mnie stanowił on dowód na to, że Lynch wciąż szuka czegoś nowego. Nie wystarcza mu powielenie schematu – kolejne miasto, następny zuchwały przekręt. Zamiast tego autor rozszerza miejsce akcji i zmienia konwencję. Trzeba od razu zgodzić się, że piraci Lyncha to duchowi bracia bohaterów popularnej serii filmowej z Johnym Deppem. Ma być malowniczo, a nie realistycznie. Trzeba jednak przyznać, iż nakreślony przez pisarza obraz jest odpowiednio barwny, wywołuje też pewną nostalgię, odwołując się do wyobrażeń z czasów dzieciństwa. Pani kapitan Zamira Drakasha jest charyzmatyczna i charakterystyczna, pirackie wyspy wyglądają jak powinny, a bitwa morska robi należyte wrażenie. Może tylko nawiedzona cieśnina prezentuje się za mało groźnie.

Wracając do samego sposobu prowadzenia akcji, trzeba niestety powiedzieć, że chwilami za bardzo widać, jak autor naginał wydarzenia, by osiągnąć zamierzony przez siebie stopień komplikacji fabuły (a potem z tegoż węzła bohaterów wyplątać). Niektóre kłamstwa Locke’a są szyte nazbyt grubymi nićmi i jego przeciwnicy istotnie wychodzą na idiotów [1]. Od biedy można założyć, że to Występny Wartownik sprzyja swojemu wiernemu kapłanowi, ale żeby aż tak… wszak wspomniano w tomie pierwszym, iż Trzynasty nie wspomaga tych, którzy nie są dość dobrzy w swoim fachu. Poza sukcesami, które nie powinny mieć miejsca, bohaterom zdarzają się także niezbyt wiarygodne porażki [2], a gdy trzeba, mają miejsce zadziwiające zbiegi okoliczności. O ile jednak tego rodzaju rzeczy zazwyczaj bardzo mi przeszkadzają, w tym przypadku wywoływały jedynie przejściowe ukłucia irytacji. Czasami także zgrzytało w samej konwencji – zazwyczaj jest bowiem lekko i kolorowo – bohaterowie wychodzą cało z trudnych sytuacji i odnoszą kolejne sukcesy, jednak od czasu do czasu Lynch jakby chciał pokazać, że jego świat nie jest cukierkowy i fundował opis okrucieństwa, czy też zgon któregoś z drugoplanowych bohaterów. Wprowadza to pewien dysonans, z drugiej strony dzięki temu nie można być całkowicie pewnym, że dany wątek zakończy się dobrze.

Jak wspominałam w recenzji „Kłamstw…”, tempo akcji i dokładność opisów zajmują przeciwne szale wagi. W tomie pierwszym ważniejsze było to drugie, w „Na szkarłatnych morzach” Lynch stawia na akcję i musi się to odbyć kosztem przedstawienia świata. Tal Verrar jest interesującym miejscem, jednak stanowi tylko tło, podczas gdy Camorra miała własną duszę. Owszem, pojawiają się klimatyczne miejsca oraz ciekawe pomysły, jak Wieża Grzechu czy Mon Magisteria z mechanicznym ogrodem i gabinetem archonta pełnym sztucznych owadów, jednak jest ich mniej. Mniej też opisów potraw, strojów i rozlicznych lokacji. Z drugiej strony, w „Kłamstwach…” właściwie cała fabuła rozgrywała się w jednym mieście, podczas gdy w części drugiej Locke i Jean poza Tal Verrar odwiedzają także Vel Virazzo, Salon Corbeau, czy Port Utracjuszy na Widmowych Wyspach. Być może znaczenie ma także to, że Camorra była dla bohaterów domem, miejscem znanym od podszewki, ich własnym „rewirem łowieckim”. Teraz zaś są wygnańcami, obcymi, którzy zatrzymują się w zajazdach i zwracają uwagę na to, co może okazać się przydatne, w pozostałych kwestiach zadowalając się jedynie powierzchowną obserwacją.

Najwięcej chyba uwagi poświęcił Lynch opisom morza i nieba, wschodów i zachodów słońca oraz wszelakich zjawisk pogodowych. Trzeba przyznać, że udało mu się przy tym uniknąć powtórek i wywołać w czytelniku wrażenie rozległej przestrzeni: „chmury połknęły słońce na zachodnim horyzoncie i miękkie, umierające światło rozlało się zmarszczkami na wodzie pod pierwszymi gwiazdami zmierzchu”, „niebo było czyste nad morzem i zakryte chmurami na wschodzie – wysokie perłowe sklepienie zwieszało się niczym zamrożony dym ponad księżycami”, „«Trująca Orchidea» (…) zostawiła za sobą blade resztki zachodzącego słońca, jakby wypływała z widmowego złotego portalu”, „gwiazdy wysypały się na bezchmurne niebo, jak kryształki cukru na czarne płótno”, „słońce, przypominające płonący dysk z litej miedzi, wznosiło się nad porośniętymi dżunglą górami przed dziobem. Ogniste barwy kładły się na kolejnych warstwach chmur. Wyspy powoli ginęły w mroku”.

Poza malowniczymi opisami, Lynchowi udały się także z drobne scenki – jak choćby rozmowy Zamiry z dziećmi, czy Locke oganiający się od małego kotka. Postaci drugoplanowe zostały przedstawione podobnie, jak w tomie pierwszym – bywają kolorowe na sposób nieco komiksowy, ale przez to zapadają w pamięć i wpasowują się w obraz świata. Przyznam, że przypadł mi do gustu wątek romansowy [3] – przerysowany, ale przystający do konwencji, poprowadzony ze swadą i humorem [4]. Ten ostatni zresztą w „Szkarłatnych morzach” prezentuje się lepiej niż w „Kłamstwach…” – jest go więcej a riposty, którymi przerzucają się bohaterowie, wypadają naturalniej (w tomie pierwszym nierzadko dialogi w zamierzeniu zabawne sprawiały wrażenie wymuszonych) [5].

Jeśli zaś chodzi o samego Locke’a i Jeana, „Na szkarłatnych morzach” pozwala bardziej ich polubić i się do nich przywiązać. Niestety, Lynch nadal tkwi w manierze, zgodnie z którą bohaterowie nieustająco zapewniają się o wzajemnej przyjaźni i lojalności. Chwilami Niecni Dżentelmeni przypominają stare dobre małżeństwo, np. gdy Locke pogrąża się w pijaństwie, Jean zdobywa pieniądze na utrzymanie obydwu, tudzież stara się wyciągnąć kompana z nałogu. Średnio raz na kilkadziesiąt stron ma miejsce analiza wzajemnych relacji, czemu towarzyszą wyznania w rodzaju „kiedy odkryliśmy, że tak łatwo ranić się wzajemnie?”, czy „cieszę się, że wciąż martwisz się o mnie”, a wszystko kończy się obopólnymi przeprosinami [6]. Dziwnie trochę wygląda para oszustów, którzy gdy trzeba bez wahania podrzynają gardła, a potem czynią sobie czułe wyznania niemal przy tym płacząc. Niewątpliwie Locke i Jean odróżniają się tym od innych bohaterów fantasy, nie wiem jednak, czy zniewieściałość jest pożądanym sposobem na uczynienie ich wyjątkowymi. Szczęśliwie, Lynchowi udało się nieco powściągnąć egzaltację w ostatniej scenie, dzięki czemu ma ona odpowiednią siłę wyrazu.

„Kłamstwa Locke’a Lamory” można czytać jako samodzielną powieść, w „Na szkarłatnych morzach” pojawiają się wątki, które nie zostają rozwiązane i pozostawiają czytelnika w oczekiwaniu na następny tom.

[1] Dotyczy to zwłaszcza chwili, w której Locke tłumaczy Requinowi, dlaczego musi opuścić Tal Verrar.

[2]  Jak choćby zapomnienie o kotach. Wszak Locke słynie właśnie z tego, że wcielając się w kolejną rolę potrafi niejako „przejmować” cudzy sposób rozumowania, zawsze też skrupulatnie opracowuje nową tożsamość. Do tego Lamora pochodzi z miasta portowego – rozumiem, że z tego względu nie musi znać się na statkach, ale przecież tyle lat życia obok żeglarzy powinno chyba doprowadzić do konstatacji, iż są oni bardzo przesądni.

[3] Z wyjątkiem zakończenia oczywiście, choć przyznaję, że raczej spodziewałam się takiego rozwiązania.

[4]  Choć, podobnie jak to bywało u Jordana, wyrazem miłości bywa także… notoryczne tłuczenie ukochanego. Pisarze fantasy jako przełamujący milczenie w kwestii przemocy domowej, której ofiarami są mężczyźni?

[5]  Chociaż zdarzają się też momenty, w których Locke i Jean nie przestają żartować, mimo że ich sytuacja jest nader niewesoła, co kojarzy się z bohaterami wysokobudżetowych filmów akcji, obowiązkowo wygłaszającymi swoje one-linery.

[6]  Swoją drogą, ciekawa jestem, ile zdążyło już powstać fanfików, w których Locke i Jean zostają kochankami – po tym, jak fani uczynili (jeśli wierzyć pewnemu blogowi) parę z Damiena i Geralda Tarranta (mimo iż w całej Trylogii Zimnego Ognia nie było ani jednego dialogu, czy gestu, który pozwalałby na taką interpretację, a sama autorka jasno zaznaczyła, że Tarrant jest impotentem), chyba nic mnie już nie zdziwi.