Solaris (artykuł, E)
List znad oceanu
Stanisław Lem, wyd. Wydawnictwo Literackie
Beatrycze Nowicka: 7,5/10
Przeczytane jeszcze w podstawówce opowiadania o pilocie Pirxie zniechęciły mnie do twórczości ich autora na długie lata. Seria esensyjnych artykułów przygotowywanych z okazji Roku Lema skłoniła mnie jednak do sięgnięcia po najbardziej rozpoznawalne dzieło Lema, którym wpisał się w historię SF. Spróbuję przedstawić swoje odczucia, skojarzenia i opinie, choć już od samego początku miałam wątpliwości, czy zdołam powiedzieć na ten temat cokolwiek świeżego – w końcu nad „Solaris” od lat pochylali się zarówno polscy, jak i zagraniczni krytycy oraz czytelnicy. Już po krótkich poszukiwaniach w Internecie dowiedziałam się, że zdaniem niektórych ocean symbolizuje: obcość, ludzki umysł, Boga, naturę, kobiecość, a nawet dosadniej – waginę. Powstawały interpretacje doszukujące się odniesień biblijnych, mitologicznych oraz politycznych. Znalazłam także informację, że Lem zaczął pisać „Solaris” bez specjalnego przekonania, a zasiadając do maszyny, sam nie wiedział jeszcze dokładnie, co Kelvin zastanie na planecie. Oto więc kolejna interpretacja – w głowie autora pojawił się pomysł na myślący ocean, a kiedy to się stało, natychmiast zrozumiał, że jest to świetna, nośna, oryginalna i barwna koncepcja, którą warto rozwinąć. Jeśli chodzi o mnie, takie wyjaśnienie uważam za bardziej prawdopodobne, niż każde z osobna spośród wyżej wzmiankowanych. Wielkim atutem książki jest to, że kluczowa jej idea została rozegrana na dwóch poziomach – wewnętrznym względem świata przedstawionego i zewnętrznym. Bohaterowie książki chcieliby zrozumieć ocean, ale „potykają się o samych siebie”, zamiast obcego spotykają jedynie materializacje własnych lęków i pragnień. Czytelnicy chcieliby przeniknąć książkę, ale znajdują w oceanie to, co sami wnieśli. Moja uwaga na temat pomysłu kiełkującego w wyobraźni i wrażenia, że „to jest to”, przecież także została oparta o własne, nieduże ale dla mnie istotne, doświadczenia z pisaniem. Sądzę, że o sukcesie „Solaris” zadecydowała świeżość koncepcji, wieloznaczność, ale też wplecenie w nią wątku relacji Krisa i Harey. Miłość i śmierć to w końcu jedne z głównych tematów literackich, niezależnie od kultury i epoki – warto zauważyć, że właśnie te „ludzkie” wątki zostały wyeksponowane w ekranizacjach, co nie podobało się autorowi. A skoro już o adaptacjach mowa, dowiedziałam się, że w inspirowanym „Solaris” spektaklu teatralnym (powstawały nawet takie opery, co, przyznam szczerze, trudno mi sobie wyobrazić) Kelvin jest kobietą. Ciekawe jest jedno z uzasadnień twórców – że w sytuacji, w której dziełem oceanu była Harey, nasuwa się skojarzenie, że rzecz jest o niezrozumieniu pomiędzy płciami, przez co traci się szerszy kontekst interpretacyjny.
Przyszłość dawno miniona czyli tam, gdzie obcy garnki zmywa
Choć doceniam ideę i obraz oceanu, czytając, nie mogłam się opędzić od myśli, jak bardzo ta książka się zestarzała i na jak wielu poziomach to się stało. To zresztą pewnie nieodłączna cecha SF, że jest najbardziej chyba ze wszystkich konwencji „podatna na przedawnienie”.
Pierwszy z poziomów jest czysto językowy, wynotowałam sobie kilka przykładów brzmiących staroświecko: „jakoż w cztery lata po tym odkryciu”, „kiść dłoni”, „w środku uwagi”, „konchy uszne”, „mogłem zajrzeć w jej małe (…) chrapki”. Najbardziej uderzyło mnie to, że bohaterowie ciągle na siebie „patrzają” – a przynajmniej jest tak w stareńkim wydaniu z 76 roku, które trafiło w moje ręce. Z ciekawości zajrzałam do podobnie wiekowego wydania „Lalki”, lecz gdy wreszcie odnalazłam odpowiedni przykład (postaci Prusa zdecydowanie częściej na siebie spoglądały, przez co poszukiwania trwały dość długo), brzmiał on „patrzył”.
Kolejny poziom, wciąż formalny, to sama konstrukcja powieści. Przede wszystkim te długie para-encyklopedyczne wtręty na temat badań nad oceanem: fragmenty raportów, podręcznikowe wpisy, historia nauki świata przedstawionego. Sądzę, że gdyby dziś maszynopis „Solaris” trafił do wydawcy, redaktor odpisałby coś w rodzaju „pomysł dobry, ale trzeba więcej akcji”. Zdumiewa mnie, że tak intrygująca koncepcja wyjściowa została ubrana w tak statyczną narrację. Oto naukowcy, którzy wyruszyli badać najbardziej zdumiewającą formę życia w znanym ludzkości wszechświecie, siedzą zamknięci w bazie, a Kelvin, zamiast wsiąść w pojazd i polecieć zobaczyć ocean na własne oczy, idzie do biblioteki czytać książki, których większość już zna. Wydało mi się to toporne (jako sposób wprowadzania czytelnika w świat przedstawiony) i niewiarygodne, a same fragmenty, naszpikowane nazwiskami i teoriami – nudne. Z wyjątkiem opisów form tworzonych przez ocean, choć zupełnie nie rozumiem, dlaczego Lem zawarł je w czytanej przez Kelvina książce, zamiast wpleść je w akcję, zabrać go nad ocean wcześniej niż na samiutkim końcu powieści. Pomyślałam też, że gdyby „Solaris” powstawała teraz, ocean tworzyłby struktury przypominające fraktale.
Pora zejść w głąb świata przedstawionego, gdzie sugestywne opisy fal oświetlanych blaskiem dwóch słońc przeplatają się z takimi, które od dawna nie kojarzą się z przyszłością i zaawansowaną technologią. Staroświecko przedstawia się cała baza, w której mieszkają badacze, szczególnie w pamięć zapadły mi wiszące w jednym z okien zasłonki w drobne kwiatki. Jest tutaj komputer pokładowy, lecz biblioteka to wciąż miejsce, gdzie składowane są papierowe książki i mikrofilmy. Zabawne, że katalog tejże biblioteki został wprowadzony do pamięci komputera, lecz Lem nie wpadł na pomysł, że zawartość książek też mogłaby do niej trafić. Bohaterowie zapisują ważne informacje w notesach, ewentualnie nagrywają je na kieszonkowym magnetofonie, drzwi zamykają na klucz, a po wzięciu prysznica otulają się płaszczami kąpielowymi.
Podobne refleksje można odnieść w kwestii świata nauki, który u Lema nie doczekał się cyfryzacji i sprawia wrażenie wariacji na temat życia naukowego w czasach autorowi współczesnych. Ubawiła mnie uwaga, że na etapie największego zainteresowania oceanem zajmowało się nim „aż tysiąc ludzi”. Tyle to czasem pracuje w pojedynczym ośrodku zajmującym się jakąś tematyką. Taka ciekawostka – na hasło „vascular endothelial growth factor” (czynnik wzrostu śródbłonka naczyniowego) Google Scholar wyrzuca ponad 48 000 wyników tylko dla publikacji z 2021. Można zatem śmiało zakładać, że czymś tak doniosłym jak ocean, zajęłoby się więcej niż marne tysiąc ludzi. Z innych kwestii – w pewnym momencie Kelvin korzysta z niedużego mikroskopu neutrinowego. Nie mamy takich urządzeń i wątpliwe, byśmy kiedykolwiek mieli, z uwagi na to, jak słabo neutrina oddziałują z bardziej „zwykłą” materią. Może i ich długość fali wydaje się odpowiednia dla pomiarów subatomowych, ale czym ogniskować taką wiązkę? Idea trzymania ciekłego tlenu w laboratorium w dewarze (jak zwykliśmy nazywać wielkie termosy na skroplone gazy) wydaje mi się pięknym sposobem na zdobycie nagrody Darwina (poza tym, ja wiem, że scena miała być dramatyczna i malownicza, ale po co im tam właściwie ten tlen był?). W oczy rzuciły mi się „asymetryczne kryształy chromosomów i tych nukleinowych połączeń cerebrozydów, które stanowią substrat procesów zapamiętywania” – nie nazwałabym chromosomu kryształem, a już kompletnie nie rozumiem, co autor mógł mieć na myśli w części drugiej – cerebrozyd to zbiorcza nazwa grupy lipidów, nie tworzą one połączeń między sobą i tyle mają wspólnego z zapamiętywaniem, że obficie występują w otoczkach mielinowych neuronów (mielinizacja pozwala na przyspieszenie przekazu informacji). Sześćdziesiąt lat to w dziedzinie nauk biologicznych nie jedna, a wręcz kilka epok. Wreszcie kwestia czysto organizacyjna, a mianowicie to, że badacze zajmujący się Solaris to mężczyźni. Z perspektywy czasu to wydaje się aż dziwne, że autor nie przewidział wzrostu udziału kobiet w nauce.
W ten sposób przejść można do kwestii kolejnej, a mianowicie obyczajowości, sprawiającej, że podczas lektury nasuwały mi się skojarzenia z kreskówkami o Jetsonach. Łatwo dostrzec różnice w stosunkach damsko-męskich. Na temat Kelvina i Harey Lem wyjawia niemal tylko tyle, ile konieczne jest dla popchnięcia fabuły do przodu, ale można sobie parę rzeczy zrekonstruować. Przede wszystkim, zwraca uwagę informacja na temat wieku żony bohatera – gdy popełniła samobójstwo, była dziewiętnastolatką, a przecież w innym miejscu Kris stwierdza „nie powiedziała tego wprost, ale jak się z kimś żyje latami, to nie jest potrzebne”. Zatem ile ona miała lat, kiedy zostali parą – piętnaście, szesnaście? O nim wiadomo, że już wtedy pracował, a skoro jest naukowcem, to pewnie musiał być co najmniej w trakcie robienia doktoratu. Zatem Kelvin był od Harey starszy, zresztą z jakiegoś powodu zwraca się do niej per „dziecko” albo „biedna mała”. Tak oto o niej myśli (jeszcze wtedy, gdy sądzi, że śni): „była śliczna. (…) Zawsze mówiła, jakby nie bardzo dbając o wypowiadane słowa, jakby zajęta była czymś innym, robiła przez to wrażenie bezmyślnej, a czasem pozbawionej wstydu, bo wszystkiemu przypatrywała się z przygaszonym zdziwieniem”. Gdy czytam takie rzeczy, widzę mężczyznę, który poślubił sobie „urocze stworzenie” (to już nie słowa Lema), idealny materiał na przyszłą panią profesorową, która będzie wdzięcznie serwowała wykwintne podwieczorki i herbatę w porcelanowych filiżankach wielce szacownym (i nadętym) gościom swojego małżonka, a nie partnerkę życiową. Sądzę, że dziś mniej osób ma takie cele matrymonialne, a jeśli nawet marzą o młodziutkiej i urodziwej ozdobie, to z kolei dziewczyna szukająca starszego od siebie mężczyzny w celu „ustawienia się”, raczej nie wybrałaby naukowca, bo nie jest to droga ani do prestiżu, ani do naprawdę dużych pieniędzy.
Gdy Kelvin po raz kolejny udaje się do biblioteki, a Harey-twór oceanu idzie z nim, mężczyzna wertuje książki naukowe, a dziewczyna sięga po – uwaga – „Kucharza międzyplanetarnego”. W „Solaris” znalazły się też dwie sceny, gdzie kobieta zmywa po posiłku, z czego raz reaguje nerwowo i zaraz uspokaja „męża”, że nie będzie rzucać talerzami. Za oknami wciąż niezgłębiona, obca, najprawdopodobniej świadoma forma życia, która objawiła właściwości jeszcze bardziej zdumiewające, niż do tej pory sądzono, w kajucie najwyraźniej żywe i świadome dzieło tejże istoty, być może szansa na dokonanie naukowego przełomu, ale przecież garnki ktoś umyć musi! Rozumiem, że w ten sposób autor chciał pokazać, jak jego bohaterowie próbują odtworzyć sceny ze swojego życia codziennego, ale właśnie to życie codzienne już wygląda inaczej i to nie tylko z uwagi na dokonującą się zmianę w podziale obowiązków domowych i upowszechnieniu się zmywarek (w bazie z zamkniętym obiegiem wody takie rozwiązanie wydaje się ekonomiczniejsze). Ogromna zmiana wiąże się z pojawieniem się Internetu, mediów społecznościowych, gier. W książce pisanej obecnie bohaterowie raczej nie spędzaliby czasu w ten sposób, że jedno czyta, a drugie myśli, tylko zasiedliby przed ekranami. Poza tym, życie częściowo w wirtualu zmienia nasze postrzeganie rzeczywistości. Podczas lektury nieraz zastanawiałam się, jak mogłabym się zachować w sytuacji głównych bohaterów i pomyślałam, że jednym z moich sposobów radzenia sobie z sytuacjami stresowymi było wyobrażanie sobie, że to się nie dzieje naprawdę, że jestem wewnątrz gry – to pozwalało mi rozważać możliwości i działać. Kelvin postępuje odwrotnie, szuka „twardej rzeczywistości” jako oparcia. Sądzę też, że dziesięciolecia fantastyki w popkulturze sprawiają, że na widok „gości” nie przeżylibyśmy aż takiego szoku poznawczego, jak bohaterowie Lema.
Wszystko to sprawia, że nie umiałam czytać „Solaris” jako pełnoprawnego SF, zwłaszcza opis bazy i wydarzeń na niej wydał mi się bliski wizjom steampunkowym. W pewien sposób wpisuje się on jednak w przekaz o ograniczeniu ludzkiego myślenia, dodaje pewien komentarz do uwagi o szukaniu luster. Świat przedstawiony w powieści jest przecież odbiciem epoki, w której „Solaris” powstała.
Ohyda!
Na jakiej zasadzie ocean wybrał inspiracje do stworzenia „gości”? Sami bohaterowie nieraz się nad tym zastanawiają, niestety wniosków nie pomaga formułować fakt, że autor nie pisze wiele na temat towarzyszy pozostałych mieszkańców stacji. Czy byli tym, co najbardziej jątrzy i boli, czy raczej spełnieniem ukrytych pragnień?
Pierwszą z istot, która pojawia się na kartach książki jest „ogromna Murzynka” w spódniczce z trawy. Dziwaczne wydało mi się to, że z opisu wynika, jakby wzbudziła w Kelvinie przede wszystkim odrazę („kim była ta poczwarna Afrodyta (…). Odruchowo oczekiwałem wstrętnego, wyraźnego odoru jej potu”), zamiast zdziwienia, że ktoś taki wędruje korytarzami położonej daleko od Ziemi stacji, na której teoretycznie powinno mieszkać wyłącznie trzech naukowców [1].
Wynotowałam sobie fragmenty wypowiedzi Snauta: „co to jest człowiek normalny? Taki, co nigdy nie popełnił niczego ohydnego? Tak, ale czy nigdy o tym nie pomyślał? A może nie pomyślał nawet, tylko coś w nim pomyślało, wyroiło się (…) a teraz wyobraź sobie, że naraz, w pełnym dniu, wśród innych ludzi, spotyka TO ucieleśnione, przykute do siebie, niezniszczalne. (…) Pomyśl o… o fetyszyście, który zakochał się, bo ja wiem, w kawałku brudnej bielizny (…). Który jednocześnie brzydzi się swej pożądliwości i szaleje za nim (…). Nasza własna, monstrualna brzydota, nasze błazeństwo i wstyd!!! (…) Gdybyś był prześladowany przez gotową czynić dla ciebie wszystko maszkarę”. Cybernetyk nazywa też Kelvina „niewinnym chłopcem” (jak twierdzi, bez ironii), najwidoczniej sądząc, że przyczynienie się do samobójstwa ukochanej osoby mniej waży niż to, co – jak twierdzi – nigdy się nie wydarzyło, o czym tylko myśleli. Gdzie indziej mówi też „ty jesteś inny”, zatem można sądzić, że istoty posłane jemu i Sartoriusowi są do siebie bardziej podobne niż do Harey.
Czyżby „goście” pozostałych naukowców byli po prostu ich ucieleśnionymi seksualnymi fantazjami. Czy byłoby to aż tak banalne? Tabu kulturowe, które sparaliżowało Snauta i Sartoriusa tak, że byli zdolni tylko do ukrywania i ponawiania prób zniszczenia oceanicznych tworów. Gdy czytałam fragment o pilocie Bertonie, który zobaczył w oceanie rzeczy tak dziwne i straszne, że doprowadziło to go do rozstroju nerwowego i wymiotów, przypomniał mi się mój dziadek. W swej pracy zajmował się między innymi wypadkami górniczymi, skąd mniemam, że widział niejedno, a jednocześnie pamiętam babcię opowiadającą o filmie, że „musieli wyłączyć telewizor, kiedy oni tak się zaczęli całować w tej taksówce”, ponieważ dziadek stwierdził, że zaraz zwymiotuje. Czyżby w pokoleniu Lema, zwłaszcza wśród ludzi wywodzących się z rodzin inteligenckich, zahamowania były aż tak wielkie, a postawa naukowców ze stacji nad oceanem stanowiła tego odzwierciedlenie?
Sartorius na pewno ma się czego wstydzić, skoro Kelvin wspomina, że słyszy lekkie kroki (i – jakże naiwnie, zwłaszcza jak na psychologa, zastanawia się, czy należą one do karła), a przy innej rozmowie zauważa „tylko [Snaut] obruszał się na moje nieostrożne słowa. Sartorius zdawał się ich nie obawiać. Czyżby to znaczyło, że jego »gość« z natury jest mniej bystry od »gościa« Snauta”. „Stchórzy… ale tylko przez kapelusik. Kapelusika nie zdradzi nikomu, taki odważny to on nie jest” stwierdza pod koniec książki cybernetyk. Sporo wskazuje więc na to, że pokładowy fizyk miał skłonności pedofilskie.
A kto przybył do cybernetyka? Niestety, w tym przypadku Lem nie zdradził żadnych szczegółów, co frustruje mnie nawet bardziej niż nieznajomość motywów oceanu. Na miejscu Kelvina pewnie starałabym się za wszelką cenę dowiedzieć, co skrywają towarzysze. Przy okazji dodam, że Snaut wydał mi się najbardziej ludzki z całej ekipy i wzbudził cień sympatii, który jednak blednie, gdy pomyśleć, że to on zastrzelił Harey. Niewątpliwą zaletą „Solaris” jest to, że „siedzi w głowie” długo po lekturze i skłania do refleksji. Oto przyszło mi na myśl, że może sytuacja z „gościem” Snauta przypomina drugą część „Łowcy androidów”, to znaczy, że odpowiedź czytelnik miał przed oczami – co, jeśli Kelvin jednak nie śnił (coś nazbyt składnie i rzeczowo brzmiała ta rozmowa), jeśli Snauta nawiedzała kopia Gibariana? Warto zwrócić uwagę, że okoliczności śmierci tego naukowca są niejasne, a wyjaśnienia udzielane przez cybernetyka dość mętne. Z pozostawionych materiałów wynika, że Gibarian zabrał się za metodyczne szukanie odpowiedzi, z czego by wynikało, że podszedł do sprawy najmniej emocjonalnie. Dlaczego więc miałby popełniać samobójstwo? Wypytywany o okoliczności śmierci szefa, cybernetyk reaguje bardzo nerwowo.
Trzech głupców i morze
Fantazje, czy ucieleśnione wyrzuty sumienia, w każdym razie główną reakcją ludzi na „gości” jest „zniszczyć!”. Sytuacja jest całkowicie nierealistyczna, dlatego trudno tu wyrokować, można sobie tylko wyobrażać rozmaite warianty. Niemniej, muszę powiedzieć, że czytanie o postępowaniu badaczy mnie frustrowało.
Wszyscy pozwalali, by emocje brały górę, choć wiedzieli, że przybysze nie są pierwowzorami. Przecież to byli naukowcy, a więc ludzie, którzy powinni być bardziej ciekawi świata od reszty, gotowi dążyć do prawdy za wszelką cenę (tak, tak, sama zastanawiam się, jakim cudem wciąż hołubię gdzieś w swej głowie tak wyidealizowany obraz, mimo że przecież obracam się w tym środowisku od lat). Stanęli przed szansą na odkrycie, dokonanie przełomu i cofnęli się, ponieważ się wstydzili. Zamiast myśleć nad próbą kontaktu, nad „wyciągnięciem” z tej trudnej sytuacji czegoś korzystnego, zaszyli się osobno i zajmowali wynajdywaniem kolejnych sposobów unicestwiania istot.
Do tego od początku uznali je za podrzędne, najwyraźniej mniej żywe i mniej warte od ludzi, skoro można je zabijać raz za razem. Może to były istotnie tylko narzędzia. A może jednak ktoś więcej? Emisariusze? Albo, jeśli ocean nie byłby świadomy i do tej pory jedynie kopiował to, co znalazło się w jego pobliżu, jego twory mogłyby być zupełnie nowym gatunkiem, czymś więcej. W czasie przebywania wśród ludzi te byty zaczynały nabierać coraz więcej świadomości i niezależności. Czemu więc nie poczekać, nie dać im szansy, nie spróbować wychować dzieci oceanu na kogoś, kto mógłby stać się pomostem pomiędzy dwoma rozumnymi gatunkami? Ostatecznie, skoro ludzie nie byli w stanie wejść w jakieś twórcze relacje ze swoimi „gośćmi” z uwagi na zbyt gwałtowne uczucia, jakie ci ostatni budzili, mogli próbować się nimi wymieniać. Kelvin podobno był psychologiem – czy nie powinien wiedzieć więcej o reakcjach i sposobach myślenia, na tyle więcej, by zdobyć się na dystans, a także dotrzeć do reszty załogi i przekonać ich do współpracy?
Jak widać bzdurne notki okładkowe są domeną nie tylko naszych czasów, ponieważ na starym wydaniu ktoś stwierdził, że powieść Lema „wyraża głęboko humanistyczne przekonania pisarza o wysokich wartościach moralnych człowieka.” Banda owładniętych manią desperatów, uciekających przed prawdą o sobie, nie potrafiących porozumieć się z drugim człowiekiem i marnujących okazję na kontakt z obcym, jakoś nie kojarzy mi się z „wysokimi wartościami moralnymi”.
Małym księciem to on nie był
Osobną część zdecydowałam się poświęcić głównemu bohaterowi i jego relacji z Harey. Historia miłosna pobudzała wyobraźnię czytelników, choć to przecież bardziej historia niemocy. Na podstawie drobnych wzmianek doszłam do wniosku, że relacja bohatera z żoną istotnie nie miała szans na powodzenie. Wygląda na to, jakby nie łączyły ich te rzeczy, które pomagają tworzyć trwały związek – wspólne zainteresowania, wzajemny szacunek i traktowanie się poważnie, uczciwość.
Gdy już na stacji Kelvin widzi swoją „żonę”, wydaje mu się, że śni. Kiedy jednak scena okazuje się jawą, psycholog oszukuje kobietę i wystrzeliwuje ją w kosmos. Harey pojawia się po raz kolejny i wtedy Kris chyba próbuje ją chronić, ale w sposób pozbawiony szacunku – kłamie i unika wyjaśnień, choć przecież musi widzieć, jak bardzo nie ma to sensu w dłuższej perspektywie czasowej. Gdy dziewczyna wspomina o swoim zagubieniu i echach w głowie, zamiast drążyć temat mężczyzna ucina rozmowę i idzie spać. Zdaje sobie sprawę, że Harey-z-oceanu myśli i cierpi, a jednak ją odtrąca, skazuje na samotne zmaganie się z prawdą.
Dostawszy tę dziwaczną drugą szansę Kelvin miota się pomiędzy próbami odtworzenia relacji z „dawną Harey” a świadomością, że ma do czynienia z kimś innym. W pewnej chwili buńczucznie i malowniczo stwierdza: „jesteś mi droższa niż te dwanaście lat życia, które poświęciłem Solaris, i (..) chcę być z tobą dalej. (…) W tym, co od nas zależy, będziemy razem (…). Gdybyś naprawdę nią była, nie mógłbym cię kochać.” Ale czy za tą płomienną deklaracją idzie cokolwiek? Jakieś działania? Wzięcie odpowiedzialności za drugiego… już nie człowieka, ale przecież kogoś, kto myśli, czuje i niejako jest na Kelvina skazany?
Oto, jak rzecz wygląda w praktyce: „Kris… – jeszcze ciszej niż przedtem szepnęła Harey. Czułem raczej, niż słyszałem, jak bezszelestnie podeszła do mnie, i udałem, że o tym nie wiem”, „czułem, że od wczoraj jest między nami jakaś niezasypana szczelina i że powinienem okazać jej choć trochę serdeczności, ale opanowała mnie kompletna apatia”, „unikałem wzroku Harey, ale spojrzenia nasze zeszły się nagle. Chciałem podejść do niej, objąć ją, pogładzić po włosach, ale nie mogłem. Nie mogłem”, „wiedziałem, że jest z nami niedobrze i że się ten stan apatycznego i bezmyślnego zawieszenia nie może przeciągać w nieskończoność. Powinienem był przełamać go jakoś, zmienić coś w naszych stosunkach, ale samą myśl o jakiejkolwiek zmianie odsuwałem, niezdolny do powzięcia żadnej decyzji”, „czułem, jak leży wyprostowana, i leżałem obok niej, bezwładny, nie wiem, jak długo. Próbowałem układać pytania, ale im więcej mijało czasu, tym lepiej rozumiałem, że nie odezwę się pierwszy.” Żałosny tchórz.
Jednym zaniedbaniem przyczynił się do śmierci żony, a potem popełnił je po raz kolejny. A może inaczej – wyobrażenie Harey w głowie Kelvina, będące podstawą stworzenia „gościa” zakładało, że kobieta tak bardzo go kochała, iż była gotowa nawet popełnić samobójstwo, aby tylko nie robić mu problemów, nie martwić go i nie obciążać swoją osobą? Jakże urocze, nie wiem która interpretacja gorsza.
A może nowa Harey, rozumiejąca coraz więcej, doszła do wniosku, że śmierć to jedyny sposób, w jaki może się od Kelvina uwolnić.
Kwitnące symetriady
Wygląda na to, że mam w sobie więcej optymizmu niż Lem, ponieważ choć także mam raczej złe zdanie o ludzkości jako takiej, a jeszcze gorsze o przyszłości naszej cywilizacji, nie wykluczyłabym możliwości porozumienia z obcymi tak definitywnie.
Tak, jesteśmy ograniczeni przez naszą percepcję i wyobrażenia, ale jednocześnie potrafimy dokonywać zdumiewających odkryć. Nie zdołamy w pełni zrozumieć drugiego człowieka, jednak – przynajmniej czasem – możemy się z nim porozumieć. Nasze mózgi, które przecież ewoluowały tak, by zapewnić nam przetrwanie, jako gatunkowi, potrafiły opracować koncepcję korpuskularno-falowej budowy materii, porównywać ze sobą nieskończoności i wyobrażać sobie n-wymiarowe przestrzenie. Nie widzimy ultrafioletu, podczerwieni i polaryzacji światła, nie wykrywamy pól elektrycznych jak niektóre ryby, nie stworzymy w naszych głowach obrazu, jaki dzięki echolokacji zyskuje nietoperz czy delfin, ale możemy zbudować urządzenia, które zarejestrują wyżej wspomniane bodźce. Pojedynczy człowiek nie zrozumie wiele, lecz w dużej grupie znajdą się tacy, którzy wpasują poszczególne elementy układanki. Lingwiści i łamacze szyfrów rozumieją naturę informacji w sposób, który pozwala rozkodowywać trudne komunikaty. Opracowano protokoły eksperymentalne pozwalające wnioskować, jak duży ból czują myszy wykorzystywane w eksperymentach nad nowotworami.
Życie prezentuje nam zdumiewającą mnogość form, która oszałamia i onieśmiela. Jednak, po iluś latach (a niektórzy szczęśliwcy może i wcześniej) gromadzenia wiedzy, uczenia się szeregu wydawać by się mogło osobnych szczegółów, przychodzi taki dzień, gdy zaczyna się dostrzegać to, co wspólne, podstawę, na której życie się opiera, główne zasady, powtarzające się wzorce, sposób, w jaki to wszystko się sprzęga, ponieważ ono tym właśnie jest u swojej podstawy – tysiącami, jeśli nie milionami pętli sprzężeń.
Podlega też ewolucji, która niejako wymusza konwergencję. Organizm żywy potrzebuje energii i materii, zatem – rozważam teraz obcego o bardziej rozwiniętym systemie przetwarzania informacji, choć na marginesie dodam, że osobiście już byłabym wniebowzięta, gdybyśmy odkryli na innej planecie jakiekolwiek życie, niekoniecznie rozumne – musi wiedzieć, co to głód. Musi też unikać zagrożeń, więc zna ból i strach. Jeśli miałby rozwinąć wyższe zdolności intelektualne, potrzebuje do tego ciekawości, elastyczności oraz pamięci. I wreszcie, konieczna jest jakaś motywacja do życia, a więc ów hipotetyczny obcy będzie miał swój układ nagrody, pozwalający mu doświadczać radości, przyjemności i poczucia satysfakcji. To jest coś, od czego można zaczynać. I na tym zakończę ten artykuł, mam nadzieję, że choć długi, nie aż tak nudny.
–
[1] Jeden z czytelników Esensji zauważył, że odraza mogła być reakcją na zetknięcie się z czymś obcym i niezrozumiałym, odmiennym i podał przykład obrzydzenia budzonego przez stawonogi czy węże. Jako że mnie zwykle te zwierzęta nie brzydzą, być może taka reakcja psychologiczna jest u mnie słabsza.