Beatrycze Nowicka Opowiadania

Miasto złudzeń (recenzja, E)

Szukając drogi

Ursula K. Le Guin, wyd. Książnica

Trzecia powieść z cyklu Haińskiego

Beatrycze Nowicka: 7/10

„Miasto złudzeń” pod względem stylu, tematyki i sposobu prowadzenia fabuły jest charakterystyczne dla twórczości Ursuli K. Le Guin. Spodoba się przede wszystkim tym, którzy poznali i polubili inne jej książki.

Od powstania „Miasta złudzeń” minęło ponad czterdzieści lat. Chciałoby się rzec, że to dużo i mało zarazem – mało, jeśli weźmie się pod uwagę historię literatury, dużo zaś w perspektywie rozwoju fantastyki. Przez te wszystkie lata Ursula Le Guin pozostaje wierna sobie – swojemu sposobowi snucia opowieści, ulubionym motywom oraz tematom. Jej twórczość odznacza się wyraźnie na tle innych utworów. Czytając „Miasto złudzeń”, nie ma się wrażenia „przestarzałości”. Jest to jednak książka specyficzna, przemawiająca raczej do węższego grona odbiorców.

Podobnie, jak w przypadku dwóch poprzednich tomów trylogii haińskiej, „Miasto złudzeń” stanowi odrębną całość. Pojawiają się pewne elementy łączące (przede wszystkim z „Planetą wygnania”) – pochodzenie głównego bohatera, wspominane wydarzenia historyczne, niektóre nazwy i imiona. Znajomość części poprzednich nie jest jednak konieczna. Elementem powtarzającym się w każdym z tomów jest posiadana przez głównych bohaterów zdolność telepatii, która przydaje się w momentach kluczowych dla fabuły.

Akcja „Miasta złudzeń” toczy się kilkaset lat po wydarzeniach opisanych w „Planecie wygnania” – tym razem na Ziemi. W „Świecie Rocannona” pojawiły się wzmianki o zagrażającym Lidze Światów wrogu. W tomie trzecim wróg zwyciężył – rozbił sojusz ludzi i doprowadził do zerwania łączności pomiędzy planetami. Zapanował także na Ziemi, gdzie sprawuje swoją władzę, trzymając ludzi w niewiedzy i rozproszeniu. Historia ludzkości została w większości utracona, nie wiadomo nawet, co konkretnie zdziesiątkowało populację i doprowadziło do upadku cywilizacji – zwłaszcza, że nowi władcy deklarują swoją niechęć do zabijania. Nie wzdragają się jednak przed manipulacją umysłami, co wystarcza by utrzymać status quo.

W takim oto świecie mieszkańcy jednego z samotnych Leśnych Domów przygarniają pod swój dach obcego – pozbawionego pamięci mężczyznę o dziwnych, żółtych oczach. Po kilku latach spokojnego życia i nauki Falk (takie imię nadali przybyszowi gospodarze) postanawia wyruszyć w poszukiwaniu odpowiedzi – głównie na pytanie, kim jest on sam i czemu ktoś wymazał mu umysł. Jego dotychczasowi opiekunowie wierzą, że miał on do wypełnienia jakąś misję, która najwyraźniej zagrażała okupantom.

Falk wierzy, iż jedynym miejscem, gdzie może poznać prawdę, jest Es Toch – stolica a zarazem siedziba wroga. Tyle że w zasadzie jedyną pewną informacją na temat obcych jest ich zamiłowanie do kłamstw i oszustw – samo Es Toch nazywane jest zresztą Miastem Kłamstwa. Cel podróży jest zatem mało obiecujący, sama zaś wyprawa wymaga pozostawienia za sobą tego, co bezpieczne i znane – bliskich ludzi, domu, niewielkiej, ale jedynej posiadanej przeszłości. Falk decyduje się na ten krok i wybiera los samotnego, zagubionego wędrowca.

Motyw wędrówki powraca w twórczości Le Guin: Ged przemierza Archipelag, Genly Ai wraz z Estravenem pokonują lodowiec, Szevek opuszcza rodzinną planetę, Orrec – swoją wioskę. W pierwszym tomie podróżował Rocannon – i muszę przyznać, że w przypadku „Miasta złudzeń” mam wrażenie powielania schematu. W obu przypadkach mamy bohaterów-mężczyzn, wyruszających do siedziby wroga, a ich wyprawa stanowi główną oś fabuły. Owszem są różnice – nieco inny jest klimat opowieści, świata przedstawionego i samej podróży – w „Świecie Rocannona” wyzwanie zostaje podjęte wspólnie, w „Mieście złudzeń” uderza samotność Falka. Zastanawiam się, dlaczego Le Guin zdecydowała się na to powtórzenie – czy miało ono uwypuklić inny aspekt motywu, czy po prostu pisarkę tak urzekła konwencja drogi.

Niezależnie od owego wrażenia deja vu, pierwszą połowę książki, poświęconą wędrówce Falka do Es Toch czytałam z przyjemnością. Wydawać by się mogło, że tak duży udział opisu samej podróży powinien znudzić – w moim przypadku tak nie było. Wielka w tym zasługa stylu Le Guin – „Miasto złudzeń” czytałam, delektując się językiem i urodą literackiej wizji [1]. „Kiedy wspiął się na wzgórze, słońce wyszło przed nim zza chmur i roztoczyło wokoło cały splendor zimowego dnia (…) rozjaśniając nagie konary, wielkie pnie i ziemię mokrym złotem.” Nie tylko opisy przyrody wzbudziły moje uznanie – ciekawi byli także niektórzy napotkani przez Falka po drodze bohaterowie drugoplanowi, zwłaszcza Słuchacz i Książę.

Jak nietrudno zgadnąć, Falkowi dane będzie dotrzeć do celu i spotkać się z obcymi. Problem w tym, że Shinga (tak nazywają się okupanci) zostali przedstawieni w sposób nader mglisty. Podobnie jest z Es Toch. Domyślam się, iż taki był zamiar autorki – już sam tytuł „Miasto złudzeń” sugeruje coś ulotnego i niedookreślonego. Dodatkowo, fragmentaryczne informacje być może miały oddawać zagubienie głównego bohatera. To się akurat udało, ale efekt został osiągnięty kosztem wyrazistości. Shinga pozostają enigmatyczni, jednak nie wydają się też groźni. Zresztą, jakby nie patrzeć, Ziemia pod ich panowaniem jest może i zacofana, jednak ogólny obraz jawi się dosyć sielankowo. Chęć obalenia okupantów, pragnienie postępu i marzenie o wielkich miastach nie wydają się zatem bardzo przekonujące.

Sądzę, że byłoby lepiej, gdyby Le Guin potrzymała czytelnika w niepewności odnośnie racji Shinga oraz natury ich władzy. W pewnym momencie jest tego próba – Falk słyszy ich wersję wydarzeń. Problem w tym, że wcześniej zbyt wiele razy zostało wspomniane, że oni są wrogiem i ile to złego zrobili, sam tytuł także jednoznacznie wskazuje obcych jako kłamców. Zatem, gdy dochodzi do wyjaśnień, czytelnik ma już dawno wyrobioną opinię i co najwyżej może pomyśleć „nie daj się oszukać, Falk”. Tymczasem, moim zdaniem, znacznie ciekawiej byłoby, gdyby sytuacja wyglądała mniej jasno, a bohater został postawiony przed wyborem, komu zaufać.

Do innych, drobnych rzeczy, które nie przypadły mi do gustu należą: nietrafiony pomysł z gadającymi zwierzętami oraz bezsensowna uwaga, zawierająca magiczne słowo „helisa” [DNA] [2]. Chwilami wydaje się też, że głównemu bohaterowi idzie za łatwo. Już w „Świecie Rocannona” rozwiązanie odrobinę kuło, (mimo że wszystko zostało spójnie uzasadnione, tak jest też w przypadku „Miasta…”), jednak atmosfera mitu sprawiała, że wyglądało jeszcze w miarę naturalnie. Tu tak nie jest. Do udanych pomysłów natomiast zaliczam ciekawie ujęte kwestie utraty tożsamości i podwójnej osobowości.

Temat „samotny śmiałek kontra obcy” w wykonaniu Le Guin odbiega od schematu. Autorka skupiła się niemal wyłącznie na swoim bohaterze (postaci dość niewdzięcznej w prowadzeniu, bo początkowo stanowiącej jedynie białą kartę [3]) – i to tylko na niewielkim fragmencie jego życia. Pozwoliła Falkowi poznać odpowiedzi, których pragnął, jednocześnie zostawiając czytelnika z mnóstwem pytań, bo odnaleziona prawda okazuje się zaledwie okruchem. Zrezygnowała z dramatyzmu.

Przywykłam czytać książki Le Guin jako przypowieści – czasami wydaje mi się, że dość wyraźnie dostrzegam przesłanie, czasami bardziej wyczuwam jego istnienie, niż jestem w stanie cokolwiek sprecyzować. „Miasto złudzeń” należy do tej drugiej grupy. Wierzę, że samotna wędrówka Falka w poszukiwaniu prawdy, czas jej rozpoczęcia i moment przerwania opowieści mają swój sens, jednak on mi umyka. Interpretacja jego drogi jako życia człowieka wydaje mi się zbyt pojemna, a z drugiej strony niewystarczająca. Zachęcam do lektury i do wyrobienia sobie własnego zdania. „Miasto złudzeń” jest powieścią wartą uwagi, o ile ktoś ma ochotę zanurzyć się w jej nastrojowo-refleksyjnym klimacie.

[1] Choć przyznaję, że przekłady dwóch poprzednich tomów podobały mi się bardziej (każdą część trylogii tłumaczyła inna osoba/y).

[2] Trzeba jednak zauważyć, iż „Miasto złudzeń” powstało w czasie, gdy dopiero zaczynano zgłębiać naturę informacji genetycznej, więc to raczej przykład tego, jak śliskim tematem są wszelkie wątki „naukowe” w SF.

[3] Niestety później Falk także nie nabiera wyrazistości.