Beatrycze Nowicka Opowiadania

Świat Rocannona, Planeta wygnania (recenzja, E)

Bez zbędnych słów

Ursula K. Le Guin, wyd. Książnica

Pierwsze dwie powieści z cyklu Haińskiego

Beatrycze Nowicka: oba 8/10

Dobre książki warto wznawiać, by młodsze pokolenia czytelników mogły się z nimi zapoznać, a starsze – uzupełnić swoje biblioteczki. „Świat Rocannona” i „Planeta wygnania” Ursuli K. Le Guin zaliczają się w poczet tego rodzaju utworów.

Są takie książki, których ponowna lektura jest jak powrót do domu. W dzieciństwie na wakacje jeździłam z dziadkami – jedną z pierwszych rzeczy, jakie robiliśmy po przyjeździe do Rabki, było założenie karty w lokalnej bibliotece, gdzie na kolorowej półce z fantastyką mogłam znaleźć powieści Ursuli K. Le Guin. Utwory amerykańskiej pisarki zaczęły mi od tamtej pory towarzyszyć, a ich przekaz kształtował nie tylko moje gusta literackie, ale i w pewnej mierze światopogląd. Dlatego też bardzo ucieszyłam się, że „Książnica” zaczęła wznawiać książki Le Guin, w tym utwory dziejące się w uniwersum Ekumeny.

Czasami powrót do rzeczy dawniej podziwianych kończy się rozczarowaniem, lecz nie było tak w tym przypadku. Styl Le Guin – precyzyjny, oszczędny i elegancki – wciąż robi takie samo wrażenie, przedstawiane historie nadal budzą emocje, kreślone słowami pejzaże urzekają, a rozrzucone tu i ówdzie spostrzeżenia nie straciły na wartości. Choć trzeba też powiedzieć, że nie znalazłam nic ponad to, co zapamiętałam, nie licząc odniesień mitologicznych w „Świecie Rocannona”. Obie historie są proste – różnią się głównym tematem, jednak ostatecznie każda z nich mówi o ludziach, którzy spróbowali przekroczyć swoje ograniczenia.

„Świat Rocannona” i „Planeta wygnania” otwierają cykl haiński – akcja każdej z części stanowi zamkniętą całość, dzieje się na innej planecie, w innym czasie, stąd bez większej szkody można czytać je w dowolnej kolejności. Są bardzo krótkie, lecz podczas lektury nie ma się wrażenia pomijania jakichś kwestii, czy nadmiernej szybkości akcji. Można się raczej dziwić później – w zetknięciu z utworami innych pisarzy – jak z kolei oni to robią, że z jednego prostego pomysłu są w stanie wykrzesać kilkadziesiąt stron.

„Świat Rocannona” jest powieściowym debiutem Le Guin. Powstał jako rozwinięcie opowiadania pt. „Naszyjnik Semley”, które zresztą zostało włączone w powieść w charakterze prologu. Samo opowiadanie odwołuje się do mitu o Frei i naszyjniku karłów – Le Guin wykorzystała sam zrąb opowieści i stworzyła nową jej wariację, osadzoną w świecie, gdzie prymitywna lokalna technika zetknęła się z technologią przybyszów z gwiazd.

Wiele lat po wydarzeniach opisanych w prologu, na mało ważną i słabo poznaną przez wysłanników Ligi planetę, z której pochodziła Semley, przylatuje misja etnograficzna, dowodzona przez Gaverala Rocannona. Niestety, naukowcy nie są jedynymi przybyszami. Gdy statek badawczy zostaje zniszczony bez ostrzeżenia, Rocannon zostaje jedynym ocalałym z wyprawy. Straciwszy swoich ludzi oraz większość sprzętu, uczony zdaje się mieć niewielkie pole manewru – wprawdzie miejscowi są wobec niego przyjaźnie nastawieni, ale nie dysponują bronią, za pomocą której mogliby przeciwstawić się wrogo nastawionej frakcji, która najwyraźniej obrała sobie ten świat za bazę wypadową. Sytuację uratować może tylko interwencja Ligi, ta jednak o niczym nie wie, a jedynym miejscem, skąd można wysłać ostrzeżenie, jest położona daleko na południu baza wroga.

Choć „Świat Rocannona” jest książką SF, całość wydaje mi się bardzo nasycona klimatem typowym dla fantasy. Jest pełen tajemnic świat, którego mieszkańcy żyją na dość niskim poziomie rozwoju technicznego. Wciąż przewijają się legendy i mity. Rocannon słyszy związane ze swoją osobą przepowiednie, pojawia się też wątek targu zawartego z tajemniczą istotą i wyznaczonej ceny. Głównym tematem powieści jest obfitująca w niebezpieczeństwa wyprawa śmiałków. Wreszcie sam sposób spisania tego wszystkiego – stylem również przywodzącym na myśl dawne opowieści, tyle że odarte z kwiecistości na rzecz dostojnej powagi – nadaje książce szczególny wydźwięk: „taniec bez muzyki był skończony, tancerki, które nie miały innych imion niż światło i cień, znieruchomiały. Wzór, który (…) tkali pomiędzy sobą, dobiegł końca, pozostawiając po sobie ciszę”. Rocannon i jego towarzysze kroczą przez legendę i współtworzą ją.

Pomimo niewielkiej objętości książki świat przedstawiony potrafi zachwycić – rozległe przestrzenie, przemierzane na grzbietach latających, podobnych do kotów wierzchowców, zwanych wiatrogonami. Zielone doliny, porośnięte lasem bądź polami wzgórza, stepy, surowe góry – wszystko to przewija się przed oczami czytelnika w miarę tego, jak bohaterowie kontynuują swoją wędrówkę. Le Guin potrafi spisywać swoje wizje w sposób zarówno powściągliwy, jak i sugestywny: „patrzył na góry, piętrzące się szarym masywem na południu, które gromadziły wokół swych wierzchołków wszystkie barwy i całą ciszę nieba.”

Dobre wrażenie robią też bohaterowie – przede wszystkim sam Rocannon, należący do ciekawego typu mężczyzn (chętnie przedstawianych przez Le Guin) – nie przepełniony agresją, spokojny i zdecydowany, świadomy swojej wartości i, co za tym idzie, nie odczuwający potrzeby udowadniania jej komukolwiek. Poza nim sympatię czytelnika zyskują sobie zapalczywy, choć przepełniony fatalizmem swojego rodu, książę Mogien i mały Kyo, od czasu do czasu użyczający Rocannonowi strzępków mądrości swojego ludu. W pamięci pozostaje też pełna godności i tragiczna postać Haldre.

Dla odmiany, w „Planecie wygnania” Le Guin porusza temat, który od tej pory będzie wielokrotnie powracał w jej twórczości – porozumienia pomiędzy różnymi kulturami. Akcja powieści dzieje się wiele set lat po wydarzeniach opisanych w „Świecie Rocannona” (co można wywnioskować ze wzmianki jednego z bohaterów), na planecie obiegającej swoje słońce w czasie około sześćdziesięciu pięciu ziemskich lat, co w praktyce oznacza ponad piętnastoletnią zimę. Jego rdzenni mieszkańcy zatrzymali się na dość niskim poziomie rozwoju – utworzyli plemienne struktury, prowadzą koczowniczy, bądź częściowo koczowniczy tryb życia, nie znają koła. Większość ich wysiłków pochłania przetrwanie w surowych warunkach. Poza nimi są jeszcze przybysze, obcy, posądzani o czarodziejskie moce.

Ci drudzy istotnie pochodzą spoza planety i choć od ich lądowania minęło sześć lokalnych lat, nie przywiązali się do swojego „nowego” świata. Niegdyś mieli dużo bardziej ambitne plany – zbudowali szereg miast, pragnęli ekspansji. Przestrzegali jednak praw Ligi, których celem było zapobieganie „wyciekowi” technologii i ideologii – stąd starali się żyć w izolacji od miejscowych (ci zresztą często traktowali ich wrogo), jednocześnie kultywując swoje tradycje oraz poczucie wyższości własnej rasy. Niestety, doszło do utraty łączności z ich macierzystym światem (Ziemią?) i od tej pory musieli sobie radzić sami. A to nie było łatwe, zwłaszcza w momencie, gdy okazało się, że pomimo odporności kolonistów na miejscowe choroby, liczba ich dzieci spada z pokolenia na pokolenie. Akcja książki przypada na okres, w którym nastroje wśród przybyszów są ponure – przepełnia ich gorycz i poczucie porażki. Koloniści uważają się za wygnańców, zaś przyszłość straszy ich widmem wymarcia i utraty wszystkich, do tej pory pieczołowicie podtrzymywanych wartości.

Nadchodzi kolejna zima. Do szykujących swoje Zimowe Miasto mieszkańców Dziedziny Askatewaru docierają niepokojące wieści z północy. Podobnie zwiad kolonistów powraca z niepomyślnymi informacjami. W sytuacji zagrożenia współpraca wydaje się konieczna… lecz wzajemne uprzedzenia czynią ją wysoce nieprawdopodobną. Rolery, córka wodza, zapuszcza się samowolnie do miasta obcych i tam poznaje starszego od siebie Jacoba Agata Alterrę.

Te dwa wątki – wojna i miłość, jedna i druga przedstawiona bez wielkich słów, będą się odtąd przeplatać, choć nie będą jedynymi, gdyż znajdzie się miejsce także na historię kolonistów i osobistą historię starego wodza Wolda. Wiele rzeczy czytelnik będzie musiał sobie sam zrekonstruować – Le Guin nie kreśli bowiem malowniczych scen batalistycznych, przedstawiając raczej wydarzenia z perspektywy jednostkowych obserwatorów. Uwaga autorki skupia się bardziej na relacjach pomiędzy bohaterami oraz na nich samych, cała powieść zaś budowana jest przeważnie z szeregu kameralnych scen, w których główną rolę odgrywa nastrój i wypowiedzi oraz przemyślenia bohaterów.

Najciekawszą z postaci wydał mi się Wold – Najstarszy, jedyny członek swojej społeczności pamiętający poprzednią jesień. Jego opowieść zmierza w stronę śmierci, której rychłego nadejścia stary człowiek jest świadomy. Pomimo tego sędziwy wódz nie rozpacza, raczej cieszy się tym, co jeszcze świat może mu zaoferować. To postać bardzo odległa – ze względu na jej wiek, doświadczenia i przekonania – a jednak Le Guin potrafiła uczynić ją bliską i zrozumiałą. Poza nim głównymi bohaterami są jeszcze młodzi – ich losy śledzi się z zainteresowaniem, choć nie budzą one takiego uznania jak portret wodza. Zwraca uwagę sposób nakreślenia łączącej ich więzi, który szczęśliwie nie zbacza w stronę kiczu i przesady. To, co dzieje się między Rolery i Agatem jest pierwotne i niespodziewane. Autorka nie tłumaczy wszystkiego, rzuca kilka tropów, lecz pozostawia czytelnika równie zdziwionego nagłym wybuchem uczuć, co sami bohaterowie. Garstka postaci drugoplanowych została przedstawiona dość oszczędnie, znów wiele trzeba sobie dopowiedzieć.

W „Planecie Wygnania” poznajemy tylko niewielki fragment świata powieści, jest on jednak opisywany z tym samym wdziękiem, co zmienne krajobrazy „Świata Rocannona”. Kolorowe, nadmorskie miasto kolonistów, smagane wiatrami wybrzeże, Zimowe Miasto i okoliczne lasy, spowite cieniem nadchodzącej zimy. Wszystko to z jednej strony niemal namacalne, z drugiej zaś ulotne, delikatne: „w szarówkę zmierzchu zasnuwającego las, zaczynała się sączyć prawdziwa noc. Końce ścieżki rozpływały się w ciemności, znikając w czarnych szczelinach pomiędzy drzewami (…). Tu, pośrodku, był tylko wiatr, mrok, poczucie osamotnienia. Noc nadciągała coraz szybciej”. W pamięć ponownie zapada piękny język, proste słowa ujmujące sedno sprawy, przywodzące na myśl swym smakiem czystą wodę górskiego strumienia w upalny, letni dzień. „Ani żałoba, ani duma nie były tak prawdziwe, jak radość, radość, którą rozedrgany był zimny wiatr między niebem a morzem, płomienna i ulotna, jak ogień stosu”.

W czasie, gdy tak wielu autorów obrało sobie za cel przedstawianie ludzkości w niekorzystnym świetle, warto pamiętać i wracać do książek Ursuli K. Le Guin. Choć życie ich bohaterów dalekie jest od sielanki, pozostaje tam miejsce na determinację, lojalność, zrozumienie, godność w obliczu śmierci, poświęcenie, nadzieję i wyciągnięcie ręki do drugiego człowieka. Pewne wartości istnieją, póki się w nie wierzy. Le Guin potrafi je przypomnieć, przy okazji opowiadając piękne historie.