Dożywocie (recenzja, E)
Krewni i znajomi różowego królika
Marta Kisiel, wyd. Fabryka Słów
Pierwszy tom cyklu „Dożywocie”
Beatrycze Nowicka: 6/10
„Dożywocie” Marty Kisiel – zbiór opowiadań poświęconych Lichotce i jej mniej oraz bardziej niezwykłym mieszkańcom stanowi całkiem sympatyczną lekturę.
Otwierające zbiorek opowiadanie tytułowe pojawiło się po raz pierwszy w antologii „Kochali się, że strach”, gdzie było jednym z lepszych tekstów. Niejako wbrew założeniu, nie traktowało miłości jako tematu głównego, a raczej czyniło zeń jeden z motywów. Lekkie i zabawne, zwracało uwagę stylem, nawiązaniami do Romantyzmu oraz galerią bohaterów. Opowiadanie spotkało się z ciepłym przyjęciem, co pociągnęło za sobą powstanie dalszego ciągu perypetii mieszkańców starego domu na odludziu.
Dom ów, dumnie nazwany Lichotką, został odziedziczony przez Konrada Romańczuka, początkującego pisarza. Uradowany nieoczekiwanym spadkiem, główny bohater nie zwrócił zbytniej uwagi na adnotację w testamencie wspominającą o współlokatorach. Na miejscu przyszło mu się przekonać, jak dalece odbiega ono od ideału – wymarzonej ostoi, w której mógłby w spokoju oddawać się twórczości literackiej. I nie chodziło tu jedynie o stan budynku… Mieszkańcy Lichotki okazali się dosyć barwną grupą, w skład której wchodzili: uwielbiający sprzątać, uczulony na pierze anioł o imieniu Licho, zamieszkujący piwnicę Krakers – kucharz z zamiłowania a pociotek Cthulhu z urodzenia, wznoszący się nieustannie na wyżyny poezji przebrzmiałej doszły – i przeszły – samobójca panicz Szczęsny, utopce sztuk cztery oraz kotka zwana Zmorą. W tak niespodziewanych okolicznościach Konrad musiał więc radzić sobie nie tylko z życiem z dala od cywilizacji (jakby to było nie dość dla zawołanego mieszczucha), ale i z całą radosną gromadką.
W opowiadaniu wyglądało to naprawdę ciekawie, jednak rozwinięcie tematu na całą, dość grubą książkę, moim zdaniem niekoniecznie wyszło na dobre. Owszem, mamy kolejne historie, niemniej przez to pomysł został rozwodniony. Dalsze cztery opowiadania nie wnoszą nowej jakości – mijają kolejne miesiące, współlokatorzy dalej sprawiają Konradowi rozmaite kłopoty, choć jednocześnie pisarz coraz bardziej się do nich przywiązuje, a od czasu do czasu pojawiają się przybysze z zewnątrz.
Wszystko to opisane zostało stylem zasługującym na pochwałę. Widać, że filologiczne wykształcenie Marty Kisiel to nie tylko wiedza, ale i biegłe władanie językiem. To głównie styl decyduje o tym, że „Dożywocie” jest zabawną i przyjemną lekturą. Okraszone zjadliwą ironią opisy [1], wywołujące uśmiech na ustach określenia w rodzaju „rozgarnięty jak kupa liści”, „makijaż na wściekłą pandę”, czy „mieć przewalone, niczym drzewo w poprzek drogi” i dowcipne dialogi są niewątpliwie największym atutem książki. Warto zauważyć, że autorka zadbała o indywidualizację wypowiedzi bohaterów [2]. Nie brak też wszelkiej maści nawiązań i parafraz.
Niestety, „Dożywocie” spełnia smutną prawidłowość wielu humorystycznych książek – odwrotność proporcjonalności formy do treści. Bowiem, jeśli przyjrzeć się uważniej, w samych opowiadaniach dzieje się relatywnie niewiele (nie licząc zakończenia, gdzie dla odmiany, dzieje się moim zdaniem zbyt dużo). W zasadzie głównym tematem jest życie codzienne niecodziennych mieszkańców Lichotki – remont, przygotowania do Bożego Narodzenia, czy świętowanie urodzin zakończone popijawą oraz porannym kacem. Całe strony zajmują opisy – owszem, zgrabnie napisane, lecz często wszystko to zdaje się biciem… anielskiego pierza. Humor sytuacyjny, cóż, zasadniczo niezbyt jest wyszukany – ot Licho prosi Krakersa, by przytrzymał gwóźdź podczas wieszania świątecznych dekoracji, Konrad ustawicznie potyka się o domowy inwentarz w postaci królika [3], czy staje się obiektem westchnień pewnej panny drugiej młodości.
Spore zastrzeżenia mam też do bohaterów. Tutaj muszę przedstawić własne oczekiwania – otóż wydawało mi się, że tego rodzaju książka powinna zostać zbudowana na kontraście pomiędzy normalnością zewnętrznego świata i przybywającego zeń nowego mieszkańca, a niezwykłością Lichotki. Tymczasem, jakimś dziwnym trafem, bardziej realnymi z postaci wydają się wszelakie byty nadprzyrodzone z Lichem na czele. To właśnie zasmarkany i nieporadny anioł budzi w czytelniku sympatię. Z kolei Szczęsny zazwyczaj oznacza komiczne sytuacje, choć moim zdaniem autorka przeszarżowała w kilku momentach – śmieszna jest już sama „romantyczna” maniera, kolejne zmiany image’u panicza prowadzą do przerysowania tej postaci. Co za dużo, to niezdrowo. Krakersowi oraz utopcom poświęcono mniej uwagi, ale też zarysowują się w pamięci.
Natomiast tak zwani „zwykli ludzie” – nie licząc Szymona Kusego (w charakterze przyjaciela domu oraz kolorytu lokalnego) – nie zdają egzaminu. Przede wszystkim sam Konrad – młody, zdolny pisarz, który, choć wydał do tej pory jedynie zbiór opowiadań, posiada nieustająco wydzwaniającą do niego, ba, przyjeżdżającą specjalnie w odwiedziny, by go zmotywować do pracy, agentkę oraz tłum fanek wręczający mu liściki wraz z koronkową bielizną. Jakoś mi to niezbyt pasuje do polskiej rzeczywistości, przypomina raczej powszechne wyobrażenie na temat poczytnego pisarza (najlepiej amerykańskiego). Tym samym Konrad jest kolejną figurą, tyle że zaczerpniętą ze współczesnej popkultury, co czyni go strasznie papierowym [4]. Przydanie mu smętnych rozważań na temat nie do końca przebrzmiałej miłości do niejakiej Majki niestety nie czyni go wiarygodniejszym. W porównaniu do Paula Carpentera – bohatera recenzowanego przede mnie niedawno „Śniło ci się” – wydaje się płytki. Pozostali – owa agentka w obcisłym kostiumiku, butach na niebotycznym obcasie i z pieskiem pod pachą, a także trzej niepożądani goście, sprawiają wrażenie ustawianych tam, gdzie trzeba kukiełek. Ponadto reakcje wszelkich zjawiających się w Lichotce obcych są delikatnie mówiąc dziwne – niemal wszyscy nie wykazują szczególnego zdziwienia zastaną sytuacją, jak gdyby nigdy nic wdają się w konwersację z nadprzyrodzonymi istotami i chętnie częstują posiłkiem serwowanym przez wystające z piwnicznego okienka macki.
Taki sposób ich przedstawiania sprawia, że podczas lektury cały czas pozostaje się na poziomie tekstu. Czytając fantastykę chciałabym, by świat i bohaterowie ożywali na płaszczyźnie moich wyobrażeń. Tutaj umowność jest na to zbyt duża. Poza tym – dla mnie przynajmniej dobra humorystyczna fantastyka powinna zawierać celne obserwacje i od czasu do czasu ukazywać prawdę. Czegoś takiego nie znalazłam w „Dożywociu”. Owszem, dobrze napisane, owszem kolorowe… ale pod tym miłym dla oka opakowaniem niczego nie znalazłam. Choć oczywiście, jeśli oceniać książkę wedle jej „potencjału rozrywkowego” to trzeba powiedzieć, że zadanie swoje spełnia.
–
[1] „Dodatkowy efekt złowrogiej mroczności osiągnął dzięki smoliście czarnym smugom, które spływały mu z zewnętrznych kącików oczu przez policzki aż na brodę. Był to efekt niezwykle dramatyczny i wstrząsający, lecz całkowicie niezamierzony, gdyż powstał wskutek niespodziewanego uczulenia na tusz do rzęs, które ustawicznie dręczyło panicza i nosiło znamiona jego osobistej tragedii”.
[2] Oczywiście najbardziej w oczy rzuca się styl Szczęsnego, obfitujący w wyrażenia w rodzaju: „Azaliż panna drzewna hałas ów poczyniła?”
[3] Pojawiający się w Lichotce różowy królik wywołał we mnie skojarzenia z „Kłopotami w Hamdirholm”, gdzie owo zwierzątko okazało się zaklętą smoczycą. „Topos różowego królika w twórczości autorów związanych z Fahrenheitem”? Zresztą, królika w „Dożywociu” jest zdecydowanie za dużo.
[4] Co ciekawe, jeśli spojrzeć na listę autorów „Kochali się, że strach”, okazuje się, że figuruje na niej Konrad Romańczuk, a w krótkiej notce o nim można przeczytać: „obecnie (…) osiadły na jakimś lichym zadupiu”.
–
PS. Po latach stwierdzam jednak, że przynajmniej tę książkę zapamiętałam (i zachowałam w swojej biblioteczce), zatem ocenę podwyższyłam.
–
W cyklu ukazały się trzy tomy oraz jedno krótsze opowiadanie. Ciekawa jestem, czy to to samo Licho zostało bohaterem osobnej serii dla dzieci. Po kolejne książki już nie sięgnęłam.