Beatrycze Nowicka Opowiadania

Transfuzje duszy

Beatrycze Nowicka

Parafrazując puentę poświęconego Edwardowi Stachurze wiersza jednego z bohaterów dzisiejszego odcinka – „może chodziło o kartkę papieru, a może o twoje, moje, nasze życie”.

Niektóre kraje słyną ze swojego malarstwa, wielkich powieści, czy architektury. Jeśli chodzi o naszą ojczyznę i jej kulturowe dziedzictwo, uważam, że przede wszystkim powinniśmy być dumni z poezji. Mieliśmy (i wciąż jeszcze mamy kilku) znakomitych poetów. Pech polega na tym, że tę akurat formę sztuki najtrudniej jest zaprezentować światu, choć można i warto przynajmniej próbować.

Ostatnimi laty poezja nie jest tak popularna, jak kiedyś. Szkoła z jej podejściem na zasadzie „co poeta miał na myśli” i „Słowacki wielkim poetą był” raczej nie przyczynia się do wzrostu zainteresowania tą gałęzią literatury wśród młodych ludzi [1]. Do tego, jak czasem można się przekonać z luźnych wypowiedzi, niektórzy zdają się sądzić, że liryka to ładne słowa o rzeczach błahych, wzdychania nieszczęśliwie zakochanych, ewentualnie rzeczy tak hermetyczne, że zwykły śmiertelnik ich nie zrozumie. Choć, trzeba przyznać, zdarzają się też różnego rodzaju akcje popularyzujące – od spotkań z autorami, przez czytanie wierszy [2], po murale z cytatami i fragmentami. Pamiętam także, jak któregoś dnia odwiedziłam swoją babcię od strony ojczyma i zastałam ciocię czytającą jej „Treny”. Babcia była pielęgniarką, a ciocia jest krawcową. Po ponad czterystu latach od śmierci córki Jana Kochanowskiego ktoś sięgnął po jego wiersze i współczuł z powodu jego straty. Tym jest dla mnie poezja – mostem, przerzucanym przez czas i przestrzeń pomiędzy dwojgiem ludzi. Wolę zatem spoglądać w przyszłość z nadzieją na renesans tej gałęzi literatury.

Wiek XX przyniósł dramatyczne wydarzenia, ale też obrodził w poetów. Mamy pełne spektrum formy i treści, rozmaite szkoły i nurty, wreszcie wybitne indywidualności. Wybieranie „trzech najlepszych” byłoby nie tylko bezsensowne, ale i krzywdzące. Dlatego dziś przedstawiam trzech poetów, którzy są mi szczególnie bliscy (okładki książek, które zamieszczam, to wybory ich wierszy, do sięgnięcia po które szczerze zachęcam). Będzie też trochę wspomnień, mam nadzieję, że nie zawadzą.

Cierń

Tadeusz Różewicz

Zaczęło się niewinnie – w ósmej klasie przerabialiśmy literaturę współczesną i mogliśmy zgłosić się do przygotowania referatów poświęconych wybranym poetom. Wybrałam dla siebie Tadeusza Różewicza, ponieważ jego wiersze znajdujące się w podręczniku zrobiły na mnie wrażenie. Za odrabianie zadania zabrałam się tak, jak uważam należało – to jest gromadząc kilka tomów dzieł zebranych z zamiarem przeczytania jak największej ilości utworów i wyrobienia sobie na ich temat własnego zdania. Rozpoczęłam lekturę i to było tak, jakby ktoś dał mi w twarz. A potem poprawił i przeczołgał po tłuczonym szkle. Żadne dzieło sztuki w nie wstrząsnęło mną bardziej, ani wcześniej, ani później.

Różewicz miał osiemnaście lat, gdy wybuchła druga wojna światowa. Czytałam jego powojenne wiersze, a z nich bił tak przeraźliwie nagi ból: „mam lat dwadzieścia/ jestem mordercą/ jestem narzędziem/ tak ślepym jak miecz w dłoni kata”, „chciałem być szczurem/ mówiłem wtedy do niej/ chciałabym nie być/ chciałabym zasnąć/ i zbudzić się po wojnie/ mówiła z zamkniętymi oczami”, „oto matka/nosi łzę nosi łzę/ i pyta dokąd idziesz/ oto ja wykrzywiony błazen/ nagi jak łza/ nie wiem” [3]. Pamiętam, że chciałam nawet pisać list to poety, że świat nie jest, nie może być taki straszny. Choć nie wiedziałam, skąd można by wziąć adres i ostatecznie tego nie zrobiłam. Niektórzy z nas mogą wskazać w swojej przeszłości moment utraty niewinności – dla mnie taką granicą było właśnie poznanie wierszy Różewicza.

W kilku dalszych tomach pojawiła się nadzieja. Poeta układał sobie życie, założył rodzinę, a to przełożyło się na bardziej pozytywny wydźwięk jego wierszy i poematów. Ten etap nie trwał jednak długo. W późniejszych utworach Różewicza powraca ponury nastrój. Autor „Kartoteki” bywał nazywany nihilistą, ale w jednym z wierszy napisał przecież, że najplastyczniejszym opisem chleba jest opis głodu. Utwory o upadku wartości i pustce wyzierającej spod powierzchni naszego życia są wołaniem o to, by było inaczej. Choć to też nie wszystko – bo przecież pojawiają się wiersze o wartościach najprostszych, takich jak rodzina. „Dniu mój jedyny/ co ja zrobiłem/ co ja zrobiłem/ przeszedł minął/ podobny do poprzedniego”, „a może to nie był dom/ może to zwykła poczekalnia”, „ręce też można ogrzać o garnuszek/ jeśli na świecie jest już tak zimno/ tak zimno patrzą ludzie/ nawet rodzone dzieci”, „on z mięsem w zębach ucieka/ biegnę za nim/ krzyczę/ jesteś panem stworzenia/ królem/ i katedrą”.

Przyznam, że najbardziej przemawiały do mnie utwory tak gdzieś do tomiku pt. „Formy”. Wolałam krótkie i treściwe wiersze od długich poematów. Do tego gdzieś Różewicz powiedział, że tak, jak czasem mówi się o pisarzu, że pisze wciąż i wciąż tę samą powieść, tak on w pewien sposób wciąż pisze ten sam wiesz. I od pewnego momentu powtarzalność treści mnie zniechęcała. Dużo też powstało wierszy autotematycznych, a ten akurat aspekt zazwyczaj niewiele mnie interesował. Wreszcie, zdało mi się, że w ostatnich swoich tomikach poeta w pewien sposób przestał nadążać za rzeczywistością, stracił ostrość spojrzenia.

Miażdżąca większość poezji Różewicza została napisana białym wierszem – oczywiście znano go wcześniej, ale to właśnie autor „Niepokoju” w znacznym stopniu przyczynił się do wzrostu popularności tej formy. Ukuto nawet termin „wiersz Różewiczowski”. Niektórzy ludzie lekceważą białe wiersze, wychodząc z założenia, że jak nie ma rymów, to już nie poezja, a po drugie – przecież każdy mógłby tak pisać. Och, jakże to złudne! Eleganckim rymem i rytmem można przecież sprawić, że utwór wyda się przynajmniej ładny, wdzięczny, poetycki właśnie. Co zostaje, gdy odrzeć wiersz z tych ozdobników? Nagi rdzeń, gdzie każde słowo musi być absolutnie niezbędne, musi być tym odpowiednim, które wywoła emocjonalną reakcję czytelnika.

Spośród poetów tworzących po wojnie najbardziej popularni wydają się Czesław Miłosz, Wisława Szymborska oraz Zbigniew Herbert. Tadeusz Różewicz pozostaje w ich cieniu. Postać, która wyłania się z dostępnych informacji to zwyczajny człowiek, który wiódł spokojne życie nieco na uboczu i dożył sędziwego wieku 93 lat. Nie powinniśmy o nim zapomnieć.

Nic piękniejszego nad wysokie drzewa

Leopold Staff

Gdybym chciała trzymać się chronologii, powinnam o Leopoldzie Staffie napisać najpierw, urodził się wszak ponad czterdzieści lat wcześniej niż Różewicz. Zdecydowałam się jednak na taki układ nieprzypadkowo – raz, że twórczość autora „Snów o potędze” lepiej poznałam nieco później, dwa – poezja Różewicza rani, a utwory Staffa jawią się po niej jako uspokojenie.

Kwestia odbioru twórczości poety w środowisku osób zajmujących się literaturą to rzecz osobna. Jeśli jednak oprzeć się na znanych mi podręcznikach szkolnych, Staff został potraktowany po macoszemu. Choć żył i tworzył długo – zmarł w wieku 79 lat i mówi się, że za jego życia przeminęły trzy epoki literackie – zwykle częściej omawia się utwory jego kolegów po piórze. Jeśli Młoda Polska to Tetmajer i Kasprowicz, jeśli dwudziestolecie – Skamandryci i awangarda. Podobnie jako twórców z czasów wojny i powojennych wymienia się przede wszystkim inne nazwiska. Może częściowo wynika to z tego, że Staff niejednokrotnie wpasowywał się w istniejące mody, zamiast samemu pisać manifesty. Nie znaczy to jednak, że jego utworom zabrakło indywidualnej nuty.

Leopold Staff jest mistrzem poetyckiej formy. Odniosłam wrażenie, że jakąkolwiek sobie wybrał, potrafił się nią posłużyć znakomicie – od tradycyjnych gatunków, takich jak sonet, po utwory pisane w duchu poezji lingwistycznej. Większość dzieł spisał wierszem. Cenię sobie urodę jego frazy, kreślone słowami obrazy, elegancję i umiar.

Jeśli chodzi o twórczość Staffa, inaczej niż w przypadku Różewicza, wolę wiersze, które poeta napisał jako dojrzały twórca. Na pamięć nauczyłam się „Przedśpiewu”, który kojarzy mi się z twórczością Ursuli K. Le Guin. Podoba mi się powracająca często w utworach poety pochwała świata, zwłaszcza piękna natury. Nie jest to przecież postawa głupca, który nie dostrzega zła, a raczej człowieka, który ceni życie mimo wszystko. Wzruszył mnie wiersz z tomu „Wiklina” wydanego, gdy poeta miał siedemdziesiąt sześć lat; pisał w nim o radości i wyzwaniu, jakie niesie ze sobą każdy nowy dzień. Inny przykład – krótki utwór o tym, jak to zawaliło się to, co zbudowane na piasku, zawaliło się to, co budowane na skale, więc teraz podmiot liryczny zacznie budowę od dymu z komina. Dawno temu widziałam w tym jedynie żart, ale po latach (i z wiedzą, że to już powojenny wiersz) dostrzegam w tych wersach znacznie więcej. Wreszcie – w mej pamięci tłucze się cytat, w którym poeta stwierdza, że gdy przyjdzie śmierć, stanie przed nią „nagi i wolny jak świt”.

Sam Staff napisał o sobie, że zostanie po nim „pusty pokój i małomówna, cicha sława”. Byłoby jednak stratą dla nas, gdyby ucichła całkiem.

Jerzyki nad Wawelem

Bronisław Maj

Tym razem już zgodnie z chronologią na koniec zostawiłam sobie poetę urodzonego najpóźniej (w 1953 roku). Tomik Bronisława Maja pt. „Światło” wpadł w moje ręce zupełnym przypadkiem i bardzo mi się spodobał.

Kiedy jakiś czas później musiałam wyrobić określoną ilość godzin kursu humanistycznego i okazało się, że pan Maj prowadzi na Wydziale Polonistyki kurs poświęcony polskiej poezji po 1968 roku, na tenże kurs się zapisałam. Studentów na wykłady przychodziło mnóstwo – nie tylko spoza jego wydziału, ale też i spoza uczelni. W niewielkiej sali tłok był taki, że wielu siedziało na podłodze. Katedra stała na podwyższeniu w jednym końcu sali i tam także sadowili się słuchacze, wręcz pod nogami wykładowcy. Jedynym pustym kawałkiem podłogi było jakieś pół metra kwadratowego pomiędzy plecami pana Maja a ścianą.

Uczciwie przyznam, że choć wykład uważałam za interesujący, po kilkunastu latach zapomniałam jego treść. Pamiętam, że o sobie i swojej twórczości Maj powiedział bardzo niewiele. Ogólnie zresztą wydał mi się skromnym, życzliwym człowiekiem. Na egzaminie spytał się mnie między innymi, jaki jest mój ulubiony autor z tego okresu – a że nie chciałam się podlizywać, mówiłam o Zagajewskim (którego także cenię). Dopiero, jak już przyszło do wpisywania oceny, wyciągnęłam „Elegie, treny, sny” z prośbą o autograf. Chyba się ucieszył, podpisał (nawet dorysował kwiatek [4]). Zabrałam książkę ze słowami, że jestem szczęśliwa. Odparł na to z ciepłą ironią coś w rodzaju, że niektórym to niewiele potrzeba do szczęścia. Ale ja naprawdę byłam szczęśliwa, tego popołudnia, gdy wracałam Plantami do domu z dobrą oceną w indeksie i autografem w książce. Parę razy później widziałam go w tramwaju i to wydało mi się w pewien sposób zabawne, patrzeć na kogoś, kogo zna się i nie zna zarazem – bo przecież czytało się o jego smutku, strachu, radości, wspomnieniach, obawach, okruchach jego życia.

Wypadałoby jednak wreszcie napisać coś o twórczości. Maj należy do tych poetów, którym wciąż chce się być głosem sumienia, pisać o rzeczach ważkich. Dużo jest także w jego poezji refleksji o przemijaniu, wspomnień, zapisów chwil. Autor „Światła” pisze o samotności i o tych momentach, kiedy pomiędzy ludźmi pojawia się zrozumienie. Bronisław Maj wypracował sobie własną formę białego wiersza i większość znanych mi utworów napisał właśnie w ten sposób – zaczyna się powoli, potem jednak myśli i obrazy płyną coraz szybciej, spadają lawiną, by zbiec się w wyrazistej, uderzającej puencie.

Poezja jest dla mnie znajdowaniem właściwych słów, a pan Maj potrafi to robić. Mam nadzieję, że kiedyś znów natknę się na kogoś równie dobrego, jednak na razie jest on dla mnie ostatnim. Moja matka ceni sobie Świetlickiego, ja jednak jakoś nie mogę się przekonać.

Po tym wszystkim żal czuję, bo przecież można wiele jeszcze pisać o poetach. O Broniewskim, któremu nie chcą wybaczyć komunistycznych sympatii, a który przecież pisał tak przejmujące wiersze. O zbuntowanym Bursie. O Zagajewskim, Hartwig, Czechowiczu, Barańczaku, Lipskiej (dobra jest, ale Stachurę potraktowała swego czasu niegodziwie), Białoszewskim i wielu, wielu innych. Może kiedyś. Na razie – zachęcam do własnych poszukiwań.

[1] Miałam przynajmniej to szczęście, że mój nauczyciel polskiego z podstawówki nie podchodził do tematu w ten sposób, za co jestem mu wdzięczna.

[2] Szczególnie mile wspominam spotkania pt. „Transpoetica” zorganizowane przez jeden z krakowskich domów kultury – tam akurat czytano poezję z innych stron świata.

[3] Przyznam się jeszcze do jednej rzeczy – wiem, że nie powinnam tak robić, ale cytaty powyższe wypisałam z pamięci – jest ich zresztą w mej głowie znacznie więcej, co jasno dowodzi, jak mocno twórczość poety wryła mi się w umysł. Chciałam podać je właśnie takie, jako znak tego, co zostało po latach. Mam w domu kilka tomów dzieł zebranych i spory plik kartek, na których ręcznie przepisałam wiersze z książek, które musiałam zwrócić do biblioteki. Od lat obiecuję sobie, że ponownie do nich zajrzę, ale trochę się boję – i tego, że znowu zabolą, ale trochę tego – co, jeśli nie?

[4] Z wyjaśniającym przypisem „śliczny kwiatek”. Żeby zrozumieć, czemu to zabawne, trzeba by tego kwiatka zobaczyć.