Beatrycze Nowicka Opowiadania

Nieświadomy mag, Przebudzony mag (recenzja, E)

Książę i rybak

Karen Miller, wyd. Galeria Książki

Dylogia „Królotwórca, królobójca”

Beatrycze Nowicka: oba 5/10

„Nieświadomy mag” i „Przebudzony mag” Karen Miller mogą dostarczyć przyjemnej rozrywki czytelnikom, ale tylko tym, którym nie znudziło się jeszcze fantasy o Wybrańcu Przeznaczenia z małej wioski i którzy nie mają wysokich wymagań, jeśli chodzi o realizm i spójność świata oraz fabuły.

Okładkowa notka oraz mapka świata nie nastrajają zbyt optymistycznie. Z tej pierwszej wynika, że dylogia Karen Miller (bardziej zasługująca na miano długiej powieści podzielonej na dwie części), oględnie mówiąc, nie grzeszy oryginalnością. Mapka zaś przedstawia półwysep z położonymi na północy równiutko przebiegającymi górami oraz Czarnym Lasem, co pozwala się domyślać, że autorka nieszczególnie wysiliła się, tworząc swoje uniwersum. „Postarała się” natomiast osoba tłumacząca podpisy na tejże mapce, gdzie znaleźć można: Murzasichle, Kuźnice, Kozi Wierch, Suchą Barlską (dwie ostatnie to nazwy wiosek położonych… nad morzem) oraz Jerzyce (przy czym część miejscowości nazywa się z angielska np. Basingdown czy Restharven) [1].

Wracając zaś do treści powieści, istotnie nie ma zaskoczenia – „Królotwórca, królobójca” jest kolejną historią młodego Wybrańca, który musi stawić czoło złu (w tym przypadku okrutnemu czarnoksiężnikowi o wielce oryginalnym imieniu Morgan), czającemu się na skraju mapy. Różnice w zasadzie ograniczają się do tego, że Przepowiednia zaleca, aby młodzieniec jak najdłużej pozostawał w nieświadomości odnośnie swojego powołania. To oczywiście wymaga nieco innych rozwiązań fabularnych. Do rodzinnej wioski bohatera nie przybywa żaden odpowiednik Gandalfa. Asher opuszcza dom nie dlatego, że ścigają go mroczne siły, ale licząc na zarobek w stolicy. Dalej jest podobnie – zamiast przejść do wątku konfrontacji ze złym lordem, Karen Miller koncentruje się na opisywaniu życia i kariery chłopaka w mieście, nawiązywanych przez niego przyjaźniach, czy jego codziennych problemach. Jest to pewna odmiana, ale raczej nie da się określić dylogii Miller mianem świeżej.

Podobnie jest z kreacją świata przedstawionego – to dosyć typowe uniwersum fantasy: królestwo pozostające na raczej niskim poziomie rozwoju technicznego (transport konny, lampy oliwne, łodzie żaglowe). Piszę „raczej”, bo od czasu do czasu pojawiają się takie rzeczy jak maszyny do szycia i pisania, mechaniczne zegary sprzedawane w kramach, czy wiszące w wiejskich chatach, albo wzmianki na temat kanalizacji. Mam wrażenie, że autorka nie przemyślała sobie kwestii związanych z technologią – przecież tego rodzaju wynalazki wiążą się z osiągnięciem określonego poziomu rozwoju technicznego. Podobnie zgrzyta wzmianka o małej, zagubionej wśród lasów wiosce liczącej sobie sto czternaście rodzin. Opisy są dosyć oszczędne – ot, tyle, żeby wyobrazić sobie scenerię. Choć parę razy pojawiają się elementy nadające powieściowemu uniwersum cień własnego charakteru, nie jest to jeden z tych światów, które urzekają swoją barwnością i kompletnością. W temacie magii nie najgorzej wypadł pomysł na magiczny mur otaczający królestwo i na zaklinanie pogody. Poza tym jednak Miller nie stworzyła spójnego systemu magicznego, a to, co zostało opisane, wygląda typowo – inkantacje i gesty oraz przepływająca przez magów moc.

Styl na początku może drażnić, Miller zdecydowanie zasługuje na tytuł królowej natchnionych porównań: „postawił bose stopy na podłodze – delikatnie jak wschodzące słońce, które całuje usta przystani Restharven”, „pośrodku placu stała fontanna, która tryskała wodą niczym wieloryb”, „od strony zamku, lśniącego niczym samotna mewa na wzgórzu ponad miastem, nadchodził miejski strażnik”, „czerwone, rozwarte jak dzbany z piwem nozdrza [konia]”, „świeża tęsknota wezbrała w niej jak soki w drzewach po zimie”, „skóra pulsuje mi jak mrowisko, a noce kłębią się jak gniazda węży.” Tłumaczka także „wzbogaciła” tekst: „Po prostu jestem sobą. (…) – A kimże właściwie jest «soba»?”, „spokojnie, Tancerz (…) – powiedział mężczyzna, kładąc dłoń na gniadym rozedrganym zadzie”, „połacie mięsa” „działać z ekstremalną ostrożnością”, „dobra muzyka bandu”, „miała na sobie nijaki żółty strój w kształcie budyniu.” Bardzo mizernie prezentują się opisy złego czarnoksiężnika oraz wizji wielce mrocznych przyszłych dni nazywanych w przepowiedni, a jakże – Dniami Sądu: „widziała broczące szkarłatem gwiazdy spadające z nieba i zawodzenie płaczących kobiet”. Nie wiem, czyj to pomysł, ale dość dziwnie wygląda, gdy jeden z bohaterów pogardliwie nazywa nadwornego maga… starym Gargamelem. Zwróciłam też uwagę na wypowiedź: „chcesz, żebym dostał zawału!”

Choć, trzeba powiedzieć, że im dalej w książkę, tym lepiej. Początkowo cokolwiek drewniane dialogi nabierają potoczystości i ogólnie rzecz ujmując, czyta się całość dosyć gładko, tylko od czasu do czasu natykając się na „kwieciste” frazy. Warto też nadmienić, że tom drugi tłumaczyła inna osoba i wydaje się, że poradziła sobie lepiej. Autorka starała się zindywidualizować styl wypowiedzi postaci, co uważam za zaletę.

A skoro już o zaletach mowa, trzeba napisać o bohaterach powieści. To właśnie kreacja postaci zadecydowała o tym, że „Królotwórcę, królobójcę” pomimo licznych wad czytało mi się całkiem przyjemnie. Od razu należy uprzedzić, że autorka nie starała się przydać im mentalności odpowiadającej realiom, są oni raczej bliżsi ludziom nam współczesnym. Można też utyskiwać na pojawiające się klisze (np. szlachetny król, zawistny urzędnik-karierowicz itp.), mimo to bohaterowie wydali mi się wiarygodni [2]. Podczas lektury myśli się o nich jak o osobach, można ich polubić, albo się na nich zezłościć. Miller całkiem udanie wykreowała postaci młodych mężczyzn, co bywa dość rzadkie w rozrywkowej fantasy pisanej przez kobiety. Warto też zauważyć, że bolączką wielu książek tej podkonwencji są sami Wybrańcy, którzy bywają bezbarwni. Tymczasem Asher to postać wyrazista, z charakterem. Większość pozostałych bohaterów także prezentuje się dobrze – w moją pamięć zapadli zwłaszcza członkowie rodziny królewskiej oraz stary urzędnik Darran.

Choć Miller używa narracji trzecioosobowej, zgrabnie wplata w nią przemyślenia oraz opisy z perspektywy poszczególnych bohaterów. Najczęściej poznajemy wydarzenia z punktu widzenia Ashera, w odpowiednich momentach pałeczkę przejmują też jego przyjaciele i wrogowie, co pozwoliło na prowadzenie kilku wątków jednocześnie oraz dokładniejsze przedstawienie portretów psychologicznych postaci. Autorce udało się też przekonująco opisać relacje międzyludzkie.

Tom pierwszy to przede wszystkim historia narodzin przyjaźni pomiędzy Asherem a księciem Garem. Wspominałam o pierwszym z nich, więc tylko dodam, że postać młodego arystokraty również została przemyślana i zgrabnie nakreślona. Pragmatyczny, prostolinijny, wręcz obcesowy Asher jest dla targanego uczuciami, idealistycznie nastawionego do świata Gara swoistym odpowiednikiem Sancho Pansy. Jako duet książę i rybak sprawdzają się naprawdę dobrze.

Akcja „Nieświadomego maga” toczy się powoli, najwięcej miejsca poświęcono dialogom i opisom reakcji postaci na wydarzenia. Autorka pozwala czytelnikowi obserwować, jak bohaterowie zmieniają się pod wpływem doświadczeń. Znalazło się tu kilka fragmentów, które mogą poruszyć, spodobało mi się też to, że zarówno Asher, jak i książę, zmuszeni do bycia świadkami egzekucji, przeżyli ten fakt, każdy na swój sposób. Zdecydowanie przypadł mi też do gustu sposób, w jaki Miller przedstawiła animozje pomiędzy Garem i jego siostrą. Z drugiej strony od czasu do czasu Wybraniec zbierał naprawdę solidne cięgi, które nie powodowały trwałego uszczerbku na jego zdrowiu. Szczerze powiem, że nie sądzę, aby ktoś w dzień po ciężkim pobiciu mógł wyruszyć w dziesięciodniową podróż wierzchem (to, że członek rodziny królewskiej podróżuje przez kraj konno z tylko jednym towarzyszem – Asherem właśnie – też uważam za, eufemistycznie pisząc, nieprzemyślane).

Początek „Przebudzonego maga” wypada bardzo dobrze. Tom pierwszy zakończył się mocnym akcentem – dość odważnie Miller usunęła ze sceny kilka ważnych postaci, w części poprzedniej dosyć pieczołowicie opisywanych. Asher i książę muszą radzić sobie z sytuacją, dokonując trudnych wyborów, których konsekwencje wystawiają ich przyjaźń na próbę. Potem niestety jest gorzej, a to dlatego że gdy w jednym wątku dochodzi do dramatycznych wydarzeń, autorka przeplata go z innym, owszem, niezbędnym dla rozwoju fabuły, jednak nadmiernie rozwleczonym. Już wcześniej miałam poczucie inspiracji Kołem Czasu (postaci kobiece oraz autorska „troska”, by bohaterowie wzięli ślub, zanim dojdzie do ostatecznego rozstrzygnięcia). W połowie „Przebudzonego maga” Miller raczy czytelnika, pragnącego poznać dalsze losy postaci znajdującej się w opałach, opisami wiejskich chatek otoczonych ogrodem, tudzież obszernymi fragmentami, gdzie czarodziejki dywagują popijając herbatę i pogryzając ciasteczka. To rozwiązanie zamiast potęgować napięcie, psuje efekt. Pojawia się też jedna poważna niekonsekwencja [3]. Podobnie jak w „Nieświadomym magu” akcja posuwa się do przodu raczej wolno, przez większość czasu zły czarnoksiężnik stanowi raczej katalizator wydarzeń niż wroga.

Autorka rozplanowała fabułę tak, by właściwa wyprawa przeciwko złemu lordowi nastąpiła na czterdzieści stron przed końcem całości (liczącej sobie około tysiąca dwustu stron). Jest to może nietypowe, ale też, cóż, dziwne i nieco rozczarowujące. Opisy spustoszenia dokonanego przez czarnoksiężnika oraz walki za pomocą magii wypadły dość biednie, zaś sama kulminacja tego wątku… Dawno już nie widziałam, by ktoś tak położył scenę heroicznych poświęceń [4] w finale. Nieprzekonująco prezentuje się też przesłodzony epilog.

Mimo powyższych licznych narzekań, nie uważam godzin spędzonych nad „Królotwórcą, królobójcą” za czas zmarnowany. Często zdarza się, że książki pod wieloma względami lepsze nie budzą we mnie chęci sięgnięcia po dalszy tom. Tymczasem „Nieświadomego maga” kończyłam z przemożnym pragnieniem szybkiego zaopatrzenia się w część następną.

Podsumowując – czytelnicy, którzy przede wszystkim cenią w fantasy oryginalność, spójność kreacji świata czy wartką akcję, raczej nie znajdą w powieści Miller czegoś dla siebie. Jeśli jednak ktoś ma ochotę odpocząć sobie nad kolejną klasyczną historią, rozpisaną na sympatycznych bohaterów, może po „Królotwórcę, królobójcę” sięgnąć.

[1] Dodam jeszcze, że odległości między miejscowościami na mapie nijak się mają do opisów długości podróży, którą odbywają bohaterowie w tomie pierwszym.

[2] Wyjąwszy może to, że dwójka głównych bohaterów, moim zdaniem powinna być młodsza, gdyż jak na dwudziestolatków zachowują się cokolwiek niedojrzale.

[3] Dotyczy to upowszechnienia informacji o zdolności posługiwania się magią pewnego więźnia.

[4] Przerwa na pogawędkę, w czasie której postaci wyjaśniają sobie swoje bohaterstwo, zaś zły lord grzecznie czeka na stronie, to zdecydowanie nie jest dobry pomysł.

Miller napisała jeszcze prequel tej historii oraz dylogię opisującą losy dzieci Ashera. Książki te zostały wydane także w Polsce, jednak „Królotwórca, królobójca” nie wydał mi się aż tak dobry, bym sięgnęła także po nie.