Beatrycze Nowicka Opowiadania

Czarodziejka i Strażnik (recenzja, E)

Kawałek nieba

Patricia A. McKillip, wyd. MT

Pierwszy tom dylogii o Łabędziątku

Beatrycze Nowicka: 6,5/10

„Czarodziejka i Strażnik” Patricii A. McKillip wydaje się powieścią z rodzaju „kochaj albo rzuć”. Powinna okazać się smacznym kąskiem dla tych, którzy wciąż kochają baśnie.

„Czarodziejka i Strażnik” (jak z niewiadomych przyczyn przetłumaczono „The Sorceress and the Cygnet”) ukazała się w 2003 roku w pierwszym numerze magazynu „Super fantastyka powieść”. Pomimo, wydawać by się mogło, dobrego pomysłu, na zamieszczanie kompletnej powieści, a także interesującego otwarcia – w numerze oprócz utworu McKillip znalazły się także znakomite „Róże dla Sirocco” Brzezińskiej, „Październik na tronie” Gaimana oraz poświęcony fantasy esej Dukaja – ukazały się tylko dwa numery czasopisma. Pamiętam, jak dziesięć lat temu oczarował mnie początek „Czarodziejki…” i jak bardzo zirytowało zakończenie. Nie jest to powieść równa, wielu może wydać się nudna, niemniej odcisnęła się w mojej pamięci, podczas gdy z wydanego w drugim numerze „Pierścienia duszy” pomnę jedynie, że było tam coś o nekromancji. Nieraz też zdarzyło mi się wracać do tego utworu po to, by choć na chwilę zanurzyć się w stworzonym na jego potrzeby świecie.

Dzisiaj mogłabym porównać „Czarodziejkę…” do „Opowieści sieroty” Valente – jest ona bowiem baśnią, bogatą w szczegółowe, plastyczne opisy, za pomocą których autorka konsekwentnie buduje klimat. Na potrzeby przedstawianej historii pisarka stworzyła własną mitologię, ta zaś niezwykle silnie przemawia do wyobraźni.

Jednym z głównych bohaterów jest młody chłopak z inspirowanego Cyganami ludu Wędrowców. Corleu, początkowo prześladowany z powodu białych włosów (dziedzictwa tajemniczego pradziadka), w końcu zjednuje sobie sympatię rówieśników dzięki umiejętności snucia niezwykłych opowieści, których bohaterami często bywają postaci z legend, a zarazem nazwy widzianych na letnim niebie gwiazdozbiorów. Chłopak nie zdaje sobie jednak sprawy, że historie te ściągnęły na niego uwagę ich bohaterów. Oni zaś mają względem Corleu własne plany i nie cofną się przed szantażem, by skłonić młodego Wędrowca do współpracy. Jak to zazwyczaj w baśniach bywa, bohater otrzymuje zadanie – jeśli chce odzyskać ukochaną, musi odnaleźć serce łabędziątka. Poszukiwania okażą się dla Corleu wędrówką poprzez stare opowieści, piosenki i dziecięce wyliczanki, w których znaleźć można okruchy wiedzy. Z nieoczekiwaną pomocą pośpieszy chłopakowi ekscentryczna czarodziejka.

Tym, co urzeka w powieści McKillip, jest język – całość na szczęście przełożono bardzo zgrabnie, choć korekta woła o pomstę do nieba. Tradycyjnie pozwolę sobie na kilka przykładów: ”dawno temu przywędrowaliśmy tu z gwiazd. Wędrowcy nigdzie nie zagrzeją długo miejsca. Szukamy wciąż nowych dróg, gościńców, ścieżek. A w swych włosach nosimy noc (…). Chociaż patrzyłeś na księżyc, jesteś jednym z nas, masz w oczach noc. Kobiety dlatego splatają sobie włosy w warkocz, żeby noc i przeszłość Wędrowców nie uleciała z nich o świtaniu”, „[słońce] pojawiało się tylko wieczorami, ogromne, krwistoczerwone, rozmyte nisko tuż nad srebrzystymi lasami. Gęste, parne, przesycone zapachami powietrze oblepiało wszystko, wydawało się, że nawet czas, który płynął tutaj wolno, leniwie (…). Ogromne, płochliwe, pełne gracji, bajecznie kolorowe ptaki, darły się po nocach gardłowymi, naglącymi głosami”, „świat o świtaniu szeleścił i krzyczał z głodu. Przyczajony na gałęzi wąż o granatowej łusce śmignął jak bicz i spadł do wody obok czółna”.

Na uwagę zasługują też pomysły, takie jak dom na bagnach, o dziesiątkach pokoi stale zmieniających wystrój i położenie („jest bardzo stary i pełen wspomnień, snów, myśli, rozważań o przemijaniu czasu. Ale stetryczał z wiekiem. Nie pamięta już, co jest rzeczywistością, a co wspomnieniem, ani gdzie co się znajduje i dlatego wciąż się zmienia”), czy las śniących drzew („drzewa poruszają się a wraz z nimi wędrują ich wspomnienia, całe stulecia snów… A potem nie wiesz już, co naprawdę jest drzewem a co snem drzewa”).

Najciekawiej zaś prezentują się postacie z legend, w pewnym momencie nazwane także twarzami mocy. Złoty Król o sercu z ognia, uwięziony w czarnym domku, domku z gwiazd („cztery gwiazdy – jego ściany, jedna gwiazda – dach, jedna gwiazda – nadproże i niebieska gwiazda – skobel”), domku z nocy (jak słusznie zauważył niegdyś Stachura, noc jest domem słońca, w nocy słońce śpi), który opada z nieba. Choć można go także spotkać w postaci Druciarza o złotych oczach, podróżującego w ciemnym wozie, zdobionym żółtymi akcentami. Ślepa Pani, co straciła swe oczy, gdyż każdy, kto w nie spojrzał, znajdował tam śmierć, nosząca Pierścień Czasu tkaczka ludzkich losów („moja pani kroczy księżycową drogą, jej buty są z pawich piór, rozgląda się nieustannie a oczy ma obłąkane”). Zsyłająca sen i szaleństwo Tanecznica o włosach z jednej strony czarnych a z drugiej białych i tysiącu twarzy („na szczycie świata (…) Na szczycie góry/ Na szczycie urwiska/ Na szczycie głazu/ Pod nocą/ Pod księżycem/ Pod śniegiem/ Pod lodem:/ Śpi Tanecznica./ W jej tchnieniu,/ Ostatnie tchnienie zimy,/ Tchnienie przepowiedni”). Wreszcie Krwawy Lis rzucający ludzki cień należący do żonglującego gwiazdami Czarnoksiężnika, który stracił swoje serce („lisie Cienia, cieniu lisa (…) Ukryj twarz, schowaj cień./ Czerwona gwiazdo, krwawa gwiazdo./ Znajdź twarz, odnajdź cień (…) Odzyskaj swoje oczy i patrz”). Wszyscy oni nie są bezpośrednimi zapożyczeniami ze znanych mi mitów, a jednak mają moc archetypów. Fragmenty, w których się pojawiają, należą do najlepszych w powieści.

Wspominałam jednak o irytacji, czas zatem na wyjaśnienia – otóż w pewnym momencie pojawia się wątek Dziedziczki zamku Ro oraz jej rodziny, który zajmuje sporo miejsca i spycha w cień poczynania Wędrowca. Owszem, jest potrzebny, wydał mi się jednak mniej ciekawy. Najgorsze jest samo zakończenie – najpierw bowiem autorka wspomina co i rusz o narastającym zagrożeniu, by potem… nie zdradzając zbyt wiele można podsumować finał przysłowiem „z dużej chmury mały deszcz”. Przy pierwszym czytaniu zakończenie wydało mi się pośpieszne i chaotyczne, choć wnikliwsza lektura pozwala stwierdzić, że zostało ono przemyślane.

Wciąż jednak drażni jego wymowa. Wydawać by się mogło, że McKillip uczyniła ze swojej powieści spełnienie snów stereotypowych feministek. Prym wiodą w niej zdecydowane kobiety u władzy, mężczyźni zaś są nijacy i raczej pasywni. Corleu, teoretycznie przecież będący główną postacią, dość szybko zostaje usunięty w cień przez tytułową czarodziejkę oraz jej krewne, Strażnik Bramy pojawia się w tej powieści chyba tylko po to, by zachwycać się jedną z bohaterek, bo dla rozwoju fabuły jest całkowicie zbędny, a już największą litość wzbudza biedny pałacowy mag-nieudacznik, w jednej ze scen obrywający od Dziedziczki po gębie za to, że powiedział coś, czego tamta nie chciała usłyszeć. Chwilami aż przykro czytać. Tymczasem pointa (przynajmniej tak, jak ja ją rozumiem) sprowadza się do tego, że jeśli jakaś kobieta przedkłada karierę zawodową nad związek z mężczyzną oraz pielęgnowanie więzi rodzinnych, to same niebiosa ingerują, by przywrócić naturalny porządek rzeczy. Choć przy odrobinie dobrej woli można odczytać zakończenie mniej radykalnie.

Nie odważyłabym się nazwać „Czarodziejki i Strażnika” powieścią solidną, zrównoważoną, jeśli chodzi o realizację poszczególnych elementów. Jest w niej jednak magia. „To tylko opowieść” – stwierdza w pewnym momencie Złoty Król – „Tylko kawałek nieba”. Chciałoby się dodać – ale za to jaki.

Drugi tom niestety nie został wydany w Polsce.