Czarnoskrzydły (minirecenzja, E)
Stara miłość w świecie rdzy
Ed McDonald, wyd. MAG
Pierwszy tom trylogii „Znak kruka”
Beatrycze Nowicka: 6/10
Jeśli ktoś nie ma jeszcze dość opowieści o zmaganiach z nadciągającymi plugawymi hordami – tym razem dowodzonymi przez niejakich Królów Głębi – może sięgnąć po pierwszy tom cyklu „Znak kruka” bez obaw.
W „Czarnoskrzydłym” doceniam kreację świata przedstawionego, który mieści w sobie nieco oryginalniejszych elementów. Niestety, nie można tego powiedzieć o głównym zrębie fabuły. Pierwszy tom cyklu „Znak kruka” jest też swego rodzaju patchworkiem stylistyk, wręcz skrojonym pod obecne mody.
Pierwsza z nich to ta na podkonwencję określaną z angielska „grimdark”. Otwarcie, gdzie starzejący się, sterany losem weteran wraz z brzydką wojowniczką (oraz bandą szemranych typów) przemierzają niegościnne tereny, skojarzyło mi się z „Bez odkupienia”. McDonald nie posuwa się jednak tak daleko jak Michael R. Fletcher i nie celebruje turpistycznej estetyki tudzież moralnej degrengolady aż do tego stopnia. Bliżej finału całość staje się nieco heroiczna – w książce znalazło się przecież miejsce na walkę z przeważającymi siłami wroga oraz bohaterskie poświęcenie. Do tego można dodać elementy kojarzące się nieco z estetyką noir: brudne miasto, którego speluny przemierza bohater topiący w morzu alkoholu wspomnienia o utraconej miłości z dawnych lat, niebezpieczna i tajemnicza kobieta, sam fach protagonisty, będącego łowcą nagród (choć nie tylko) i posiadającego własne biuro, regulaminowo zapuszczone z powodu nieustannych problemów natury finansowej. Potężni magowie i ich rozgrywki, za które płacą krwią zwykli śmiertelnicy, skojarzyli mi się z kolei z twórczością Glena Cooka, natomiast sam opis jednego z Królów Głębi – po części z filmowym Sauronem, a po części z bogami Chaosu z uniwersum Warhammera. McDonald odrobił też lekcję Brandona Sandersona i zadbał o nadanie światu powieści indywidualnego charakteru (ciekawa jest wizja zniszczonej ziemi zwanej Nieszczęściem, za dobrą uważam też decyzję odnośnie poziomu technologicznego). Autor „Czarnoskrzydłego” wymyślił też całkiem przyjemnie prezentującą się magię wysnuwaną z księżycowego światła.
Najsłabiej w tym wszystkim prezentuje się wróg – przemienieni ludzie są czymś pomiędzy Tolkienowskimi orkami, zombie i mutantami. Nie ma tu miejsca na żadne wieloznaczności. Pozbawiona woli masa splugawionych istot napiera na ziemie ludzi, wiedziona przez demonicznych Królów Głębi. Dobrze, że przynajmniej pomysł na finał intrygi okazał się całkiem udany. Warto też pochwalić autora za to, że „Czarnoskrzydły”, choć rzadko zaskakuje, potrafi wciągnąć.
Ze stylem faktycznie raz jest gorzej („czarne zło wyrastające z mrocznej zimnej otchłani pod oceanem owinęło mnie i przeszyło do szpiku kości”), raz lepiej („paliliśmy jedno [cygaro] po drugim, patrząc, jak cienie się wydłużają, a niebo zrzuca jasność”). Zwykle jednak jest on dość przezroczysty, dzięki czemu powieść czyta się płynnie i szybko.
Wypadałoby napisać coś o bohaterach – ci jednak dość szybko wyblakli w mej pamięci. Być może w dalszych tomach będzie okazja, by rozbudować ich portrety.
Wątpię, by „Czarnoskrzydły” zajął honorowe miejsce w kanonie fantasy, ale jest to nieźle skrojona rozrywka dla fana konwencji. Ocenę nieco wyższą od średniej wystawiłam z uwagi na to, że powieściowe uniwersum ma swój własny „posmak”, a to zawsze lubię.
–
Cała trylogia została wydana w Polsce, jednak nie wciągnęło mnie na tyle, bym sięgnęła po dalsze tomy.