Beatrycze Nowicka Opowiadania

Skald. Karmiciel kruków (recenzja, E)

Kłamstwem i mieczem

Łukasz Malinowski, wyd. Erica

Pierwszy tom cyklu „Skald”

Beatrycze Nowicka: 5/10

„Skald. Karmiciel kruków” Łukasza Malinowskiego to przykład książki, która ani nie odrzuca, ani też specjalnie nie pociąga.

Być może niektórzy czytelnicy pamiętają jeszcze obdarzonego licznymi talentami skalda Vidara z „Ostatniej sagi” Marcina Mortki. Najwidoczniej profesja skandynawskiego poety ma w sobie coś pociągającego, gdyż za sprawą Łukasza Malinowskiego do Gustavsona dołącza biegły w układaniu strof (o niezbyt wyszukanej po prawdzie treści) i jeszcze bieglejszy we władaniu mieczem Ainar.

„Karmiciel kruków” stanowi zbiorek trzech opowiadań połączonych osobą wyżej wzmiankowanego bohatera, rozgrywających się w „umagicznionej” północnej Europie. Podobnie jak Mortka, Malinowski zdecydował się osadzić akcję swoich utworów w okresie przejściowym – powolnego schyłku starych wierzeń i rozprzestrzeniania się chrześcijaństwa. Pierwiastek magiczny w „Skaldzie”, choć absolutnie niezbędny dla fabuły dwóch opowiadań, został zdecydowanie mniej wyeksponowany niż w „Ostatniej sadze”. Opisywane przez Malinowskiego wydarzenia mają lokalny charakter, w przeciwieństwie do Mortki, który zdecydował się na bardziej epicką skalę.

Skoro już przy porównaniach jesteśmy, to o ile Vidar był człowiekiem porządnym, o Ainarze – przynajmniej z początku – nic dobrego powiedzieć nie można. Skald Malinowskiego to mężczyzna egoistyczny, nieodpowiedzialny, zadufany w sobie, chciwy i nieuczciwy, co akurat nie jest złym pomysłem, gdyż dzięki temu wyróżnia się na tle innych bohaterów. Nie jest to postać, którą chciałoby się spotkać w rzeczywistości, jednak czytanie o niej może być przyjemne. Ainar po prostu nie posiada narzuconego przez współczesne wychowanie bagażu fałszywej skromności i udawanego altruizmu. Bohater „Karmiciela kruków” szanuje siłę i spryt, w kwestii zaś słabszych lub głupszych od siebie uważa, że słusznie należał im się marny los. Podejście to zdają się zresztą podzielać inni (oczywiście do czasu, gdy sami padną ofiarą lepszego od siebie). Jest też Ainar wygadany i bezczelny, uwielbia irytować ludzi, łże jak z nut, a jego moralność jest moralnością Lokiego. Pisząc krótko – ta postać ma potencjał. Szkoda jednak, że tylko on został tak dokładnie nakreślony. „Karmiciel kruków” to historia jednego bohatera, pozostali przewijają się na drugim i trzecim planie – nie licząc Znajdy, nie ma wśród nich nikogo bardziej interesującego. Należy jednak pochwalić to, że autor starał się nadać swoim postaciom światopogląd odmienny od współczesnego, choć nie posunął się przy tym tak daleko, jak Anna Brzezińska pisząc o Krainach Wewnętrznego Morza.

Podobnie zresztą, jak autorka „Sagi o zbóju Twardokęsku” Malinowski z wykształcenia jest historykiem. Wypadałoby się zatem cieszyć, że dysponuje wiedzą, dotyczącą epoki i kultury, o której pisze. Czytając fantasy, dość często znajduję rozmaite wpadki, czy miewam wrażenie umowności świata przedstawionego, wynikające z braku wiedzy pisarza. Natomiast do tej pory nie zdarzyło mi się zetknąć z tejże wiedzy nadmiarem. Malinowski przejawia bowiem iście popularnonaukowe zacięcie. Gdy Ainar przybywa do jednej z osad, autor informuje nas „szesnaście domostw oraz kilkadziesiąt stajen, składzików i spichrzy ustawionych było w trzy pierścienie, które otaczały plac oraz okazałą hallę – dwór naczelnika. Chaty osiedla zajmowane były wedle znaczenia – im ktoś bogatszy, tym bliżej pałacu mieszkał.” Kiedy skald sięga po miecz, dowiadujemy się, że „rdzeń ostrza wykonano z trzech splecionych ze sobą żelaznych prętów, a krawędzie wykuto ze stali. Cały sekret tkwił bowiem w węglu – pozbawione go żelazo odpowiadało za wytrzymałość broni, a nasycona węglem stal zapewniała ostrość i twardość…”. Po wzmiance o tym, że Ainar siedzi przed domem, następuje zajmujący prawie pół strony opis konstrukcji budynku, zapachowi jedzenia towarzyszy informacja, iż śniadanie przygotowywane jest „zapewne w żelaznym kociołku zawieszonym na trójnogu nad paleniskiem.” Najśmieszniej wygląda tłumaczenie obelg „Czego tu szukasz, wargu? (…) Nieznajomy nie przejął się, że nazwano go obelżywym mianem wygnańca żyjącego w borze jak varg – samotny wilk.” Na wypadek, gdyby czytelnik sobie zapomniał, kilka stron dalej pojawia się: „wygląda na to, że jesteś, jak to nazywa zwyczaj varg i veum, wilkiem w świętych miejscach, czyli wygnańcem.” Jeżeli w tekście padają słowa w staroskandynawskim, zazwyczaj są natychmiast tłumaczone np. „on myśli, że jesteś moim fostri, przybranym ojcem” – w dialogach zwłaszcza brzmi to sztucznie, lepsze byłyby przypisy u dołu strony. Zamysł, by przy okazji lektury przekazać czytelnikowi nieco wiedzy uważam za chwalebny, jednak sekret tkwi w tym, by odbywało się to mimochodem, zręcznie wplecione w opisy miejsc i wydarzeń, tymczasem w „Skaldzie” bywa zanadto wyodrębnione.

Do tego dochodzi jeszcze kwestia literackiego warsztatu, talentu i wprawy – wydaje mi się, że Grzędowicz, opisując w „Panu Lodowego Ogrodu” obcych, nieco wzorowanych na wikingach, podawał mniej szczegółów, jednak czytelnik umiał ich sobie dobrze wyobrazić i poczuć „ducha” tej społeczności. To ostatnie, choć przecież tak ulotne, uważam za znacznie ważniejsze od informacji na temat wzorów zdobiących dzbanki i rodzajów strof.

W otwierającym zbiorek opowiadaniu „Za garść srebrnych monet” zapał dydaktyczny autora jest największy, styl bywa miejscami nieco chropawy, choć sama fabuła nie należy do tych najbardziej typowych, uwagę zwraca też cięty dowcip oraz opis pijacko-poetyckiego pojedynku, dowodzący, że „drinking game” ma ponad tysiącletnią tradycję, a obelgi, jakie na siebie miotano niegdyś nie różniły się zbytnio w treści od tych, które można dziś znaleźć w internetowych komentarzach. W „Pieśni trupa” Ainar zostaje wynajęty do zlikwidowania potwora, którym okazuje się zakochany zombie, przepraszam, draug (a po załatwieniu sprawy skald nawet uśmiecha się paskudnie). Akurat do mnie żart nie do końca trafił, jednak z pewnością znajdą się czytelnicy, który bardziej go docenią.

W ostatnim, najdłuższym tekście pt. „Wielość i Jedność”, Ainar z kolei bawi się w detektywa, rozwikłując zagadkę morderstw w irlandzkim klasztorze. W przypadku tego opowiadania, miałam wrażenie, że chcąc skomplikować intrygę, autor przesadził – ostateczne wyjaśnienie wydaje się przekombinowane, zarówno jeśli chodzi o psychologię postaci, jak i logikę oraz spójność wydarzeń. Pewne wątpliwości mam też odnośnie Znajdy – wedle słów autora, dziewczynka ma trzy lata, małej zdarza się jednak często konwersować z Ainarem całkiem składnie, zaś zapytana o to, dlaczego schroniła się w browarze, odpowiada „nie wiesz, że piwo schronieniem jest mężczyzny? (…) Tata. Mówił, że róg piwa najlepszą jest ucieczką. Ale ja jestem już za duża. Do rogu bym się nie zmieściła. No, to pomyślałam, że najlepiej schować się tam, gdzie to piwo wytwarzają.”, ale w innej scenie huśta się na trupie i sądzi, że ów się z nią bawi. Wydaje mi się, że uczynienie dziewczynki pięciolatką byłoby sensowniejsze, z drugiej strony uniemożliwiłoby np. opisywanie, jak to mała bawi się podrzuconymi jej odciętymi uszami. Przyznam, że w momencie, gdy Ainar zaczął opowiadać Znajdzie bajkę o lisku, zarzuciłam „Karmiciela kruków” na rzecz „Miecza przeznaczenia”, gdzie relacja wojownik-dziecko została nakreślona lepiej, niemniej akurat scenki z udziałem skalda i dziewuszki wypadają zabawnie i dość zgrabnie.

W opowiadaniu pojawia się także wątek młodego mnicha, borykającego się z pokusami cielesnymi. Wątek ów, zawierający m.in. sceny, w których rzeczony braciszek moczy się w jeziorze, walcząc ze wspomnieniami i wyobrażeniami na temat nagiej kobiety oraz towarzyszącymi temu reakcjami fizjologicznymi nieszczególnie przypadł mi do gustu. Zwłaszcza, że pisanie o seksie wychodzi Malinowskiemu… tak właśnie: „wszedł w nią delikatnie, jak kapłan do świątyni miłości”, „usta owe zamknęły się na słupie jego hańby i zaczęły odmawiać bluźniercze modlitwy.”

W porównaniu z niektórymi innymi debiutanckimi zbiorami opowiadań, „Karmiciel kruków” nie wypada źle. Styl zasadniczo nie woła o pomstę do nieba, jest sporo humoru, akcja biegnie dość wartko. Brakuje jednak silniejszego akcentu emocjonalnego, czegoś naprawdę wartego zapamiętania, co wyróżniłoby teksty Malinowskiego na tle licznych przecież utworów fantasy.