Beatrycze Nowicka Opowiadania

Zobaczyć Lankmar i umrzeć (recenzja, E)

O dwóch takich, co ukradli altankę

Fritz Leiber, wyd. Solaris

Zbiór opowiadań o Fafrydzie i Szarym Kocurze

Beatrycze Nowicka: 7/10

Dla czytelników, którzy sięgną po opowiadania o Fafrydzie i Szarym Kocurze z pełną świadomością tego, iż pierwsze z nich pojawiło się drukiem pod koniec lat trzydziestych ubiegłego wieku, lektura może okazać się całkiem przyjemnym doświadczeniem.

Chociaż Fritz Leiber był jednym z pierwszych autorów piszących fantasy, zbiorcze, sześciotomowe wydanie utworów o Fafrydzie i Szarym Kocurze zaczęło ukazywać się w Polsce stosunkowo niedawno (zwłaszcza, jeśli spojrzeć na daty wydania dzieł innych ojców gatunku). Gdy dziś czyta się te teksty, można zobaczyć, jak mało i jak wiele zarazem zmieniło się od czasu, w którym powstawały.

Przede wszystkim zmianie uległo podejście do świata i bohaterów. Obecnie dominujące wydają mi się dwie konwencje – jedną czasem nazywa się dążeniem do realizmu, choć ja powiedziałabym raczej, że chodzi o spójność w obrębie przyjętych założeń, druga zaś zakłada oniryczność i płynność wizji. Leiber wraz ze swoim przyjacielem, tworząc Lankmar i okolice nie zastanawiali się raczej nadmiernie nad dopasowywaniem do siebie kolejnych elementów – ich świat miał być po prostu barwnym i klimatycznym tłem dla przygód pary protagonistów. Z czasem wzbogacał się on o nowe lokacje, jednak podczas lektury „Zobaczyć Lankmar i umrzeć” nie spotkałam się z tą wręcz kronikarską drobiazgowością, z jaką autorzy współczesnych cykli planują swoje krainy. Jeśli chodzi o bohaterów, zwraca uwagę brak portretów psychologicznych, rozbudowanych opisów przeżyć wewnętrznych postaci, czy rozważań nad moralną stroną ich postępowania.

Należy tutaj też wspomnieć o dość niefrasobliwym sposobie prowadzenia fabuły: kiedy główni bohaterowie mają znaleźć się w kłopotach, zbierają cięgi, poza tym jednak wydają się nieśmiertelni. Trudno tutaj mówić o prawdopodobieństwie wydarzeń, np. gdy przyjaciele się rozdzielają (nawet jeśli ma to miejsce na środku oceanu w czasie burzy), można mieć pewność, że we właściwym momencie odnajdą się znowu. Gdyby opowiadania o Fafrydzie i Szarym Kocurze powstały dzisiaj, uważałabym to za istotną wadę, trudno jednak krytykować dzieło autora, który współtworzył podwaliny gatunku.

Ponadto, pomimo upływu lat utwory Leibera posiadają swój urok, wynikający ze sposobu, w jaki autor snuje swoje opowieści. Przede wszystkim, podczas lektury nie opuszcza czytelnika przekonanie, że pisarz świetnie się bawił, wymyślając kolejne przygody swoich bohaterów. A że potrafił nadać im całkiem przyjemną formę, część tej radości udziela się odbiorcy. Nie ma tu tylu kolorów oraz cudowności, co w opowiadaniach Vance’a o Umierającej Ziemi, jednak Leiber potrafił tworzyć całkiem barwne opisy miejsc, postaci i wydarzeń. Do tego nie sposób odmówić mu swady i dość cynicznego poczucia humoru – zwłaszcza, gdy przychodzi do opisywania pijackich wyczynów dwójki kompanów. Niektóre pomysły autora nawet teraz wydają się świeże i zabawne – wyprawa mocno wstawionych bohaterów do siedziby złodziejskiej gildii, także popełniona po pijaku kradzież altany z ogrodu pewnego arystokraty, czy nietypowy skarbiec z opowiadania „Klejnoty w lesie” [1].

Jak zwykle nadszedł czas na kilka cytatów: „również nie był pijany, aczkolwiek trafiały mu się chwile zagadkowego milczenia i wpatrywania się w niewidoczną dal, nim odpowiedział na pytanie lub rzucił komentarz. Tym razem, po szczególnie długim gapieniu się w ścianę, zaproponował Fafrydowi wspólną przechadzkę do tawerny po świeży zapas wina”, „niebo na widnokręgu było jasnoróżowe niczym pienisty brzeg wielkiego kryształowego kielicha z musującym winem, wzniesionego za zdrowie samych bogów. Sącząca się stamtąd poświata spychała na zachód blask ostatnich gwiazd”, „niechętnie dopuszczał do siebie te myśli, bo gdy zimny strach przemieniał je w kryształki lodu, ścieliły się jak śnieg w jego świadomości.” Gdybym miała określić prozę Leibera jednym przymiotnikiem, określiłabym ją jako żywotną. Kiedy porównuję „Zobaczyć Lankmar…” ze znanym mi opowiadaniem i znalezionym w Internecie fragmentem powieści Moorcocka o Elryku z Melnibone różnica stylu jest kolosalna i wypada na korzyść Leibera.

Pisałam o zmianach – pora więc na to, co zostało. Przede wszystkim sam pomysł na dwójkę protagonistów został powielony przez twórców współczesnej fantasy łotrzykowskiej. Wysoki, bardziej prostoduszny wojownik oraz jego niski, drobny i bardziej podstępny towarzysz. Jean, Degan, Hadrian oraz Locke, Drothe i Royce – okazują się nazbyt podobni do swoich literackich ojców. Najwidoczniej stworzony przez Leibera motyw zakorzenił się w świadomości następnych pokoleń pisarzy. Kolejną kwestią jest wizja miasta – do tej pory fantasy sprzed dziesięcioleci kojarzyła mi się z dominacją natury i wielkimi wyprawami przez dzikie tereny, podczas gdy obrazy wielkich metropolii wydawały się wynalazkiem stosunkowo niedawnym. Zatłoczony, brudny i spowity wiecznym smogiem Lankmar zadaje kłam temu przekonaniu i wskazuje na to, że modne dziś motywy pojawiły się już dawno. Wreszcie dość bezlitosny sposób, w jaki Leiber obchodzi się z postaciami drugoplanowymi również przywodzi na myśl książki pisane obecnie.

Na koniec rzecz, która mnie ubawiła, mianowicie obraz kobiet. Nie będzie dużą przesadą, jeśli napiszę, że motyw złych żon oraz toksycznych matek przewija się przez zbiorek. Pierwsze opowiadanie, o jakże znaczącym tytule „Kobiety ze śnieżnego klanu” rozpoczyna się opisem udręk, jakich barbarzyńcy doznają ze strony swych połowic. Mamusia Fafryda jest wredną wiedźmą, jego narzeczona zaś z zapałem planuje, jak po ślubie ustawi swojego wybranka i podtruje teściową. Jedyne, co bohater może uczynić, to uciekać w te pędy. W drugim tekście czytelnik dowiaduje się, że tym, co przerażało pewnego okrutnego diuka, była jego małżonka, wielokrotnie przewyższająca go niegodziwością. Nieco dalej można natknąć się na wzmiankę o paskudnej matce herszta łupieżców oraz scenkę, gdzie młoda i ładna kobieta dręczy swego męża lichwiarza. Główni bohaterowie też mają swoje wybranki, które są nieco milsze, ale marudzą i manipulują partnerami, przynajmniej do czasu, gdy autor dochodzi do wniosku, że aby wysłać Fafryda i Kocura w świat, musi pozbawić ich ograniczeń. Gdy dodać do tego przebijającą niekiedy frywolną nutkę, można dojść do wniosku, że opowiadania tamtego okresu stanowiły ucieczkę dla czytelników, wierzących, że ich pragmatyczne matki, siostry i dziewczyny nie będą czytały „głupotek o potworach, czarodziejach i wojownikach”. Tymczasem – co dodaję z pewną mściwą satysfakcją – minęło parę lat i kobiety skolonizowały krainę fantasy.

Za „Zobaczyć Lankmar i umrzeć” zabierałam się bardziej z poczucia obowiązku i chęci, by lepiej zrozumieć korzenie konwencji. Tymczasem pozytywnie się rozczarowałam – lektura okazała się całkiem przyjemna. Choć oczywiście nie należy zapominać, że jest to zgrabnie napisana fantastyka rozrywkowa sprzed kilkudziesięciu lat.

[1] Swoją drogą pomysł bardzo RPGowy, aż dziw, że nie spotkałam się z nim na sesji.

Leiber stworzył dużo przeważnie krótszych form o swoich bohaterach. Później ukazały się rozliczne wydania zbiorcze o rozmaitym składzie. W Polsce Solaris wydał sześć tomów utworów zebranych. Do tej pory nie sięgnęłam po kolejne części tego cyklu, choć „Zobaczyć Lankmar i umrzeć” dosyć mi się podobało. Mimo to, nie byłam pewna, czy taka stylistyka pozwoli na utrzymanie mojego zainteresowania na dłużej.