Beatrycze Nowicka Opowiadania

Zaklęcie na wiatr (recenzja, E)

Na spokojnych wodach

Paulina Kuzawińska, wyd. Genius Creations

Beatrycze Nowicka: 5,5/10

Powieściowy debiut Pauliny Kuzawińskiej – „Zaklęcie na wiatr” – nie okazał się odkrywczy ani wolny od stylistycznych potknięć, jednak mimo to jego lekturę zaliczam do przyjemnych.

Okładkowy opis „Zaklęcia na wiatr” nie budził wielkich nadziei, ale ponieważ mam słabość do czarodziei, hasło „mag o srebrnych oczach” wystarczyło, by przykuć moją uwagę. Nie spodziewałam się zbytnich rewelacji, co w tym przypadku zadziałało na korzyść powieści.

Zabawna rzecz – podczas lektury nieraz myślałam, że książka powinna mi się nie spodobać, jednak nie żałuję czasu nad nią spędzonego. Wady wymienić jest łatwo – brak oryginalności i styl nader często osuwający się w kicz.

„Zaklęcie…” jest w zasadzie zestawem klisz, takich jak młody sierota z wioski (prawdopodobnie obdarzony magiczną mocą, a już na pewno predestynowany do wielkich czynów), piękna i delikatna księżniczka będąca prawowitą dziedziczką tronu, tyran i uzurpator na tronie, smoki, magiczne kryształy zwiększające moc właściciela, stary potężny mag knujący intrygi, okręt pełen piratów, wyprawa po magiczny artefakt… Jedyne odstępstwo od schematu, jakie wypatrzyłam, polegało na tym, że poprzedni władca wcale nie był szlachetny. Na plus należy policzyć to, że intryga została poprowadzona sprawnie, a istotne informacje podano w odpowiednich momentach.

Książka Kuzawińskiej wydaje się skierowana do nieco młodszego czytelnika fantasy z uwagi na wiek pary głównych bohaterów oraz mocno uproszczone podejście do niektórych kwestii. Choć akurat Arion i Lumina prezentują się gorzej niż dorośli bohaterowie, zabrakło im charakteru. Arion to typowy dorastający młodzieniec z książek fantasy, a księżniczka na razie pozostaje słodkim i kruchym dziewczęciem do ratowania z opałów. Wprawdzie wynika to z jej wychowania, jednak szkoda, że autorka nie obdarzyła jej chociaż odrobiną zadziorności albo jakąś cechą charakterystyczną. Dobrze, że pozostałe postaci potrafią wzbudzić nieco emocji – porywczy kapitan Gwinto, stary sternik, czy zaklinacz wiatru zostali nakreśleni całkiem przyzwoicie.

Jeśli chodzi o wzmiankowane wyżej uproszczenia – sposób, w jaki przedstawiono piracką brać i życie na statku, jest dosyć typowy dla awanturniczej konwencji, a mało realistyczny [1]. Podobnie ma się sprawa motywacji i czynów bohaterów – czytelnik dowiaduje się, że władcy Crystallum oraz gildia magów ciemiężą lud prosty, a dzielny kapitan wraz z załogą przeciwstawiają się temu uciskowi, walcząc o powszechne prawo do używania magii i wolność dla górników z kopalń magicznych kryształów. A potem trafia się scena, w której piraci łupią okręt królewskiej floty, a Gwinto – jakże miłosiernie – każe ocalałych członków załogi spuścić w szalupie na otwarte morze, uprzednio ich oślepiwszy. Mimo to, narrator przedstawia go jako człowieka w głębi serca dobrego oraz szlachetnego.

W kwestii stylu – dość typowo dla debiutów pojawiają się ckliwe, kiczowate porównania i wyrażenia takie jak: „na twarzy kobiety pojawił się rumieniec wzruszenia, który tchnął w jej rysy dziewczęcość i młodość. Oczy miała zaszklone, pierś falującą”, „miała rozkrwawione, zaczerwienione usta, jakby ktoś długo wyciskał na nich drapieżny, zwierzęcy pocałunek”, „jej oczy były wielkie i pociemniałe jak dwie studnie”, „krąg ciemności zaciskał się wokół jego serca niby ścigająca go klątwa”, „czuł na plecach gorący jak pożar oddech losu.” Źle jest zwłaszcza, gdy przychodzi do scen „okołomiłosnych” (na szczęście tego typu wątki nie są nadmiernie eksponowane): „miała wrażenie (…) że porywa ją gdzieś dziki, ciepły wiatr, że zatraca w nim swoje jestestwo (…) wszystko inne zdawało się już nie istnieć. Była tylko ona i on – mężczyzna, którego kochała. Pierwszy raz skrywana miłość miała szansę wybuchnąć”, „nachylił się i głębokim pocałunkiem rozgniótł jej ciepłe usta”, „siedzieli skuleni pod samą burtą, trzymając się za ręce, zasłuchani w tajemniczy pomruk oceanu. Ich serca uderzały w jednym rytmie, złączone strachem i wzajemną bliskością”, „przeszyło ich niesamowite ciepło (…) kąciki jej warg uniosły się w uśmiechu, brzoskwiniowy rumieniec pokrył policzki. Jej oczy zaświeciły się jak dwie gwiazdy.” Zdarzają się fragmenty sporo tracące z powodu przegadania: „nawet gdyby istniał jakiś świat bez niebezpieczeństw, bez magów, bez sztormów i smoków, to czas ciągle popycha nas w przepaść. Jedyne, co możemy zrobić, to drogo sprzedawać każdy dzień. Jutra nie zna nikt, a przeszłości nic nie wróci. Trzeba cieszyć się więc każdą trwającą chwilą”, „czy sądzisz, że ten, kto zabija bogów, zawaha się, gdy przyjdzie mu zabijać królów? Bynajmniej!”, „wspomnienia kłamią, zwłaszcza, gdy jesteś daleko. Rozczarowują, jeśli próbujesz się do nich zbliżyć. Pierzchają i straszą skrywaną prawdą, jak widma strzegące zbielałych kości zmarłych.” Żałuję, że „Zaklęcie…” nie trafiło w ręce redaktora, który solidnie podszlifowałby tekst – myślę, że mógłby on sporo zyskać po okrojeniu. Korekta miejscami się nie popisała, że wspomnę „[zdrajcę] ukażemy tak, jak należy”, czy „nie mogłam spokojnie patrzyć”.

Mimo wszystko „Zaklęcie…” czytało mi się całkiem przyjemnie. Chyba przede wszystkim z uwagi na dość liczne i staranne opisy. Dzięki nim autorce udało się tchnąć życie w stworzony przez siebie świat. A to jest coś, co bardzo lubię – tę iskrę, sprawiającą, że uniwersum staje się czymś więcej niż tylko konstruktem z słów. Zakończenie jest otwarte – jeśli kiedyś ukazałaby się kontynuacja, mam ochotę po nią sięgnąć.

[1] Choć należy się pochwała za stosowanie żeglarskiego żargonu (nie mnie oceniać jego trafność, jednak dla laika brzmi przekonująco).