Beatrycze Nowicka Opowiadania

Zodiaki. Genokracja (recenzja, E)

Sałatka grecka (zawiera GMO)

Magdalena Kucenty, wyd. Uroboros

Pierwszy tom cyklu „Zodiaki”

Beatrycze Nowicka: 5/10

„Zodiaki. Genokracja”, czyli książkowy debiut Magdaleny Kucenty, niestety, rozczarowuje.

Pierwsze spotkanie ze Zodiakami – podczas lektury kwartalnika „Smokopolitan” – zaliczam do udanych. Pamiętam wrażenie, że zarówno świat, jak i bohaterowie mają potencjał wart rozwinięcia. Magdalenę Kucenty uznałam wtedy za autorkę obiecującą, na której papierowy debiut warto czekać. Ucieszyłam się na wieść, że to właśnie Zodiaki doczekają się wydania książkowego. Premiera okazała się jednak rozczarowaniem.

Zanim jednak do tego przejdę, kilka uwag natury ogólnej. Wydaje się, że polscy wydawcy wciąż starają się unikać zbiorów opowiadań, zwłaszcza w przypadku młodych autorów. A przecież tomikami krótkich form debiutowali zarówno Andrzej Sapkowski, jak i Robert M. Wegner. Jestem zwolenniczką takiego rozwiązania, ponieważ daje ono przestrzeń dla wprowadzenia bohaterów i zarysowania świata – a autorowi z kolei okazję podszlifowania warsztatu przed pisaniem powieści. Tymczasem niechęć do opowiadań skutkuje tym, że na rynku pojawiają się książki-sklejki, składające się z poprzerabianych krótszych tekstów, z których najczęściej potem wyłania się jakiś większy wątek (przykłady to chociażby: „Strzygonia”, „Redlum”, „Tropiciel”, „Komandoria 54”). Taką sklejką są właśnie „Zodiaki. Genokracja”, gdzie znalazły się dwa opublikowane wcześniej w „Smokopolitanie” utwory („Koziorożec i smok”, „Paradoks bliźniąt”, odpowiednio numery 3 i 6), do których dopisane zostały: część środkowa (nie nazwę jej mikropowieścią, bo na to zabrakło mi porządnego rozwinięcia, punktu kulminacyjnego i zakończenia), część ostatnia, równie dobrze mogąca być osobnym opowiadaniem, a także prolog, epilog oraz kilka interludiów. Efekt końcowy nie jest zadowalający, zwłaszcza, że najlepsze teksty to dwa pierwsze, już mi znane i dostępne za darmo w sieci.

Kolejna kwestia – z treści można wywnioskować, że „Zodiaki…” to dopiero początek historii tytułowych bohaterów, tymczasem z opisu wydawcy nie wynika, że to pierwsza część cyklu. Być może kontynuacja jest uzależniona od wyników sprzedaży, jednak lepiej byłoby takie wzmianki zawrzeć, bo książka nie stanowi samodzielnej całości.

Z kolei tym, czego wydawca nie poskąpił, są opinie-polecanki, zdobiące nie tylko okładkę, ale też pierwszą kartkę, tak, że zanim czytelnik dotrze do strony tytułowej, ma okazję zapoznać się z zachwytami, głównie autorstwa rozmaitych blogerek i instagramerek. Nadmiar pochwał obraca się przeciwko „Zodiakom…”, gdy przychodzi do samej lektury.

Czytelnik trafia bowiem na prolog, w którym to kobieta z powbijaną w ciało aparaturą (swoją drogą, trudno mi sobie wyobrazić, że ktoś mógłby funkcjonować z drutem przebijającym serce) toczy rozgrywkę z więżącym ją mężczyzną. A oto fragment: „dopiero, kiedy cofnął dłoń, znowu pochyliła się nad planszą. Świeża krew ściekała jej po ramionach i plecach, strużki ciepłej wilgoci spływały między uda, wywołując niezdrowe podniecenie. Nienawidziła tego uczucia – pożądania, które rozpalał w niej ten człowiek. Gdyby zapomniała się choć przez chwilę, rozłożyłaby przed nim nogi tu i teraz; trawiona niezdrową gorączką wciąż mokra od krwi. Nie pragnęła niczego innego niż spłodzenia z nim dzieci. (…) Fale bólu i chora żądza wyostrzały zmysły.” Czasem zdarza mi się wstydzić za autora czytanej książki – to był jeden z takich momentów. Wygląda na to, że po kiczu spod znaku miłosnych wyznań w świetle księżyca w takt tętentu kopyt jednorożców nastała moda na pożądanie połączone z odrazą (przykład podobnej sceny znalazłam w jednym z opowiadań z antologii „Cyberpunk girls”). Lektura tej sceny (w zamierzeniu zapewne mrocznej a drapieżnej) sprawiła, że książka wylądowała na półce na wiele tygodni. Dalej w „Zodiakach” pojawiają się jeszcze tak wiekopomne motywy, jak zmienianie koloru czarnych i białych pionków do gry na szary, a także jak najbardziej dosłowne czarne serce jednej z postaci.

Wypadałoby jednak w końcu wspomnieć więcej o uniwersum, fabule i bohaterach. Akcja „Zodiaków…” toczy się w świecie po katastrofie. Uprzywilejowani żyją w miastach pod kopułami, biedniejsi – na zewnątrz, gdzie między innymi narażeni są na tajemniczy czynnik powodujący mutacje i deformacje. „Czystość” genów decyduje o miejscu w hierarchii społecznej, oznacza przywileje, ale też obowiązek rozmnażania się. Miejscem akcji jest jedno z miast Nowej Hellady, której mieszkańcy kultywują zwyczaje inspirowane kulturą grecką. Główni bohaterowie to genomodyfikowani ludzie, obdarzeni nadnaturalnymi mocami (bardziej spod znaku X-menów, niż twardszego SF) i służący ich twórcy. Każdy przedstawiciel Zodiaków ma swoją moc lub zestaw mocy oraz swojego towarzysza/towarzyszkę, z którym zazwyczaj współpracuje. Sam pomysł jest niezły i sądzę, że lepiej by było, gdyby Magdalena Kucenty zaprezentowała tomik opowiadań mających na celu bliższe przedstawienie kolejnych Zodiaków, zanim zostaną oni wplątani w intrygę o szerszym zasięgu.

Z tym wplątywaniem niestety wyszło średnio. „Patrząc na Ryby” – czyli część trzecia, a zarazem najdłuższa, stanowi przykład tekstu nieudanego pod względem konstrukcyjnym. Miało być tajemniczo i dynamicznie, zamiast tego wyszło chaotycznie. W „Upadku Hyperiona”, gdzie narracja była jeszcze bardziej poszatkowana i pomieszana chronologicznie, Dan Simmons potrafił zaintrygować czytelnika na tyle, by śledził on akcję z zainteresowaniem i próbował złożyć fabułę w całość. Niestety, w przypadku Kucenty przeskoki, porzucanie wątków, tudzież rozrzucone aluzje, wywoływały we mnie głównie zniechęcenie. Zdecydowanie zabrakło umiejętności odpowiedniego dozowania wskazówek. Do tego doszła maniera informowania czytelnika o tym, że postać A przekazuje postaci B jakieś kluczowe wiadomości, bez podawania ich treści, a także fundowania opisów śmierci niektórych bohaterów po to, by chwilę później je unieważniać (nie jest to wbrew mechanice tego świata, niemniej psuje dramaturgię).

Lekturę „Zodiaków…” (ponad czterysta pięćdziesiąt stron) zakończyłam z wrażeniem, że w tej książce napisano zarazem za dużo i za mało. To pierwsze z uwagi na sceny, które może i czyta się gładko, ale które nie wnoszą wiele do całości. To drugie – ponieważ w takiej objętości można było zawrzeć znacznie więcej – czy to informacji o świecie, czy to scen pozwalających lepiej przedstawić bohaterów.

Trudno mi odpowiedzieć, czy sięgnęłabym po kolejny tom. Pomysł na świat i bohaterów jest całkiem barwny i nie aż tak wyeksploatowany (przynajmniej w polskiej fantastyce), nie jestem jednak pewna, czy Magdalenie Kucenty uda się satysfakcjonująco poprowadzić fabułę.

Na razie (czerwiec 2022) nic nie słyszałam na temat ewentualnej kontynuacji.