Klucz kłamcy (recenzja, E)
Koń i wieża
Mark Lawrence, wyd. Papierowy Księżyc
Drugi tom trylogii „Wojna Czerwonej Królowej”
Beatrycze Nowicka: 6/10
Drugi tom cyklu Marka Lawrence’a „Wojna Czerwonej Królowej” nie rozczarowuje ale i nie zaskakuje. Czytelnik dostaje do ręki przyzwoitą kontynuację, choć poziom tłumaczenia nadal pozostawia wiele do życzenia.
O ile trylogia o Jorgu Ancrathu była obliczona na to, by wzburzyć nieco wody fantastycznego światka, cykl poświęcony Jalanowi jest żeglugą po spokojnym morzu. Lawerence nie byłby sobą, gdyby nie pogrywał sobie od czasu do czasu z konwencją i nie umieścił kilku smaczków, jednak – podobnie jak „Książę głupców”- tom drugi jest raczej typową fantasy, wzbogaconą o akcenty humorystyczne.
Ponownie dostajemy do rąk powieść drogi, gdzie drużyna składająca się z kilku znanych już i kilku nowych postaci przemierza lądy, tym razem zaopatrzona w artefakt – tytułowy klucz kłamcy, dar Lokiego, dający posiadaczowi ogromne możliwości, ale wciąż będący przede wszystkim narzędziem swego przewrotnego twórcy. Snorri pragnie za jego pomocą przedostać się w zaświaty i sprowadzić stamtąd swoją zamordowaną rodzinę. Różnica polega na tym, że użycie tego przedmiotu raczej przybliży świat do zagłady, niż go ocali. Nietrudno też zgadnąć, iż wielu potężnych graczy pragnie zdobyć artefakt dla siebie. Ba, w samej drużynie znajdują się osoby, mające rozmaite plany względem klucza.
Fabularnie powieść zbliżona jest do poprzedniczki – bohaterowie wędrują, co i rusz wplątując się w kłopoty. Sługi Martwego Króla depczą im po piętach, inni magowie także nie próżnują, pogrywając sobie z protagonistami w mniej lub bardziej wysublimowany sposób. Czerwona Królowa snuje swoje intrygi. Nie zabraknie – a raczej powinnam napisać, że będzie ich wręcz za dużo – znanych już z „Księcia głupców” scen, w których dzięki splotowi okoliczności kolejny pokaz tchórzostwa Jalana zostanie odebrany jako bohaterski wyczyn. Od czasu do czasu, w charakterze postaci drugiego i trzeciego planu wkroczą bohaterowie poprzedniej trylogii. Pojawią się też lubiane przeze mnie zabawy z wplataniem pozostałości z odległej przeszłości w świat współczesny Jalanowi. Szczególnie rozbawiły mnie atrybuty władzy kardynalskiej – zepsuty smartfon (przetrwała pamięć, że urządzenia te służyły do komunikacji, więc czemu nie z Bogiem) oraz Święty Kamień, wręczany młodym klerykom w charakterze testu posłuszeństwa (przykazuje się im, żeby pod żadnym pozorem nie wyciągali zawleczki).
Nie zabraknie cynicznych uwag księcia. Kilka razy głos zostanie oddany Snorriemu, co oczywiście oznacza zmianę tonu opowieści. W fabułę wplecione zostały także retrospekcje, dotyczące rodziny głównego bohatera oraz planów Czerwonej Królowej. Uwidacznia się pewnego rodzaju symetria – zarówno Jorg jak i Jalan przeżyli w dzieciństwie podobną traumę. Pierwszy uczynił ją swoją obsesją i obwiniał się przez resztę życia. Drugi – wyparł ją z pamięci. Obydwa te sposoby radzenia sobie z problemem okazały się nieskuteczne.
Całość czyta się lekko, choć powieść mogłaby być bardziej skondensowana, bo w przypadku niektórych perypetii bohaterów wrażenie powtórki z rozrywki jest zbyt duże i autor mógłby je pominąć z korzyścią dla fabuły. Na plus należy policzyć, że wspólna podróż Snorriego i księcia wypada bardziej naturalnie. Przyjemną odmianą okazał się epizod w mieście bankierów, spodobała mi się też kopalnia Kelema oraz pomysł na opis jego samego. Niektóre sceny potrafią wzruszyć, choć po prawdzie nie jest ich zbyt wiele. Bohaterowie zostali nakreśleni zgrabnie. Podoba mi się pomysł na księcia oraz jego rolę w intrydze.
Co do stylu – po udanych przebłyskach wierzę, że autor pisze całkiem nieźle, jednak tłumaczenie oraz korekta, eufemistycznie rzecz ujmując, mogłyby być lepsze. Skądinąd interesujący pod względem fabularnym prolog w języku polskawym może odstraszyć niejednego potencjalnego czytelnika: „niższy zaśmiał się, był to dźwięk wielowymiarowy, równie dobrze mógłby zabijać ptaki w locie, jak i wzbudzać gałęzie do kwitnienia”. Dalej jest nieco lepiej, jednak nie zabrakło modnego ostatnio „chodź” (w znaczeniu chociaż), czy kwiatków w rodzaju „tysiąc lat temu Budowniczy umieścili pod nami stromy spadek”. Czy to za dużo wymagać od tłumaczy odrobiny polotu oraz wrażliwości na język ojczysty?
Dla odmiany przytoczę kilka przyjemniejszych dla oka fragmentów: „wodospad (…) skuty był częściowo lodem. Woda spływała cienkimi, niewyczerpanymi strugami, pulsując w bieli mgły unoszącej się nad sadzawką”, „stary Hrothson ważył słowa, w każdej sylabie trzeszczał jego wiek”, „dzień miał się ku końcowi (…). Góry wciąż chwytały słońce, lasy tonęły w cieniu, rzeki płynęły wartko lub się leniły, w zależności od swej natury, ale wszystkie biegły do morza. Ocean był odległy, pomarszczony w niknącym świetle (…). Kraj (…) mienił się od porośniętych zielenią równin do jałowych pagórków z grzywami kamieni. Smugi dymu przekreślały powietrze jak nici powykręcane wiatrem”, „dzieci mają nadzieję, którą trudno pojąć dorosłym. Niosą swoje kruche marzenia w ramionach, czekając, aż świat podstawi im nogę”.
Podsumowanie nie będzie w tym przypadku oryginalne – ktokolwiek przeczytał z zainteresowaniem tom pierwszy, nie powinien zawieść się podczas lektury drugiego. Nie jest to fantasy wybitna, ale potrafi dostarczyć godziwej rozrywki na kilka wieczorów. Czekam na tom trzeci, szczerze życząc, by ukazał się w sensownym czasie i bez kilkumiesięcznych opóźnień, jakie towarzyszyły premierze części pierwszej i drugiej.