Książę głupców (recenzja, E)
Po pociągach nie zostały już nawet kości
Mark Lawrence, wyd. Papierowy Księżyc
Pierwszy tom trylogii „Wojna Czerwonej Królowej”
Beatrycze Nowicka: 6/10
Pierwszy tom trylogii „Wojna Czerwonej Królowej”, którego akcja osadzona została w świecie znanym już z cyklu „Rozbite Imperium”, to przyzwoicie napisana fantastyka przygodowa.
Mark Lawrence zadebiutował kilka lat temu „Księciem cierni”, otwierającym trylogię o Jorgu. Powieści brytyjskiego autora zyskały popularność, dwa z trzech tomów były nominowane do nagrody im. Davida Gemmella, a spośród nich część ostatnia tę nagrodę otrzymała. Otworzyło to Lawrence’owi drogę do kariery – stał się on jednym z bardziej rozpoznawalnych spośród debiutujących ostatnimi laty autorów fantasy. Trylogia „Wojna Czerwonej Królowej” spotkała się z ciepłym przyjęciem, o czym świadczą kolejne trzy nominacje i następna nagroda Gemmella (za tom drugi) oraz wyróżnienia użytkowników serwisu Goodreads. Obecnie Lawrence pracuje nad kolejnym cyklem.
Przyznam, że po „Księcia głupców” sięgnęłam bardziej z poczucia obowiązku, chcąc wyrobić sobie zdanie na temat popularnego autora. Recenzje polskich wydań pierwszej trylogii ze świata Rozbitego Imperium były różne – niektórzy zarzucali Lawrence’owi styl zatrącający o grafomanię i upodobanie do makabrycznych scen, co skutecznie zniechęciło mnie do lektury. Uznałam jednak, że warto spróbować z kolejnym cyklem, bo autor powinien do tej pory nabyć doświadczenia i poprawić warsztat.
Nie oczekiwałam zbyt wiele i być może także dlatego zostałam przyjemnie zaskoczona. Choć muszę tu dodać, że „Książę głupców” okazał się jedną z tych powieści, które czytało mi się gładko i przyjemnie, ale po odłożeniu których nie miałam ochoty rozmyślać o świecie, bohaterach, ich decyzjach, czy przyszłych losach. W jednej z internetowych recenzji nazwano tę książkę „nieźle skrojoną” – i jest to słuszne określenie. Wyraźnie widać, że Lawrence jest świadomy konwencji, a tę cechę cenię sobie u autorów fantastyki. Czuje się tu zarówno sympatię dla heroic fantasy, jak i chęć podjęcia gry z czytelnikiem. Nie jest to może bardzo skomplikowana i wyrafinowana zabawa, jednak wystarczy, by wzbudzić zainteresowanie – nie wiadomo do końca, kiedy dany motyw zostanie rozegrany kanonicznie, a kiedy autor zagra wbrew oczekiwaniom odbiorcy.
Uwagę zwraca już choćby sam pomysł na świat przedstawiony, w którym mieszają się motywy tradycyjnego fantasy z postapo. Uniwersum, w którym działa magia i panują quasi-średniowieczne zwyczaje, a jednocześnie zachowały się pozostałości bardziej zaawansowanych technologicznie cywilizacji, nie jest może novum (wystarczy wspomnieć opowiadania Jacka Vance’a o Umierającej Ziemi, „Shannarę” Brooksa czy „Koło Czasu” Jordana), jednak oferuje możliwość wprowadzania całkiem sympatycznych smaczków. U Lawrence’a świat ten jest odmienioną odległą przyszłością naszej Ziemi, dzięki czemu bohaterowie od czasu do czasu przerzucają się nazwami własnymi oraz nazwiskami, które są nam znane. Bywa też, że pojawiają się drobne, acz sympatyczne motywy, jak choćby wizyta u völwy, która urządziła swoją siedzibę w dawnych tunelach kolejowych i przyjmuje gości na podwyższeniu otoczonym przez dziesiątki, jeśli nie setki sklepowych manekinów. Z tego, co przeczytałam o pierwszej trylogii, tam tego rodzaju sytuacji, wzmianek i obiektów było więcej niż w „Księciu głupców”, gdzie pojawiają się one raczej rzadko – a szkoda, bo to buduje klimat. Żałuję też, że Lawrence nie ma tak cenionej przeze mnie plastycznej wyobraźni, która sprawia, że fantastyczne światy ożywają w głowie czytelnika [1]. Z drugiej strony, dzięki temu wszystkie mniej lub bardziej krwawe potyczki nie odstręczały mnie malowniczymi opisami prutych flaków.
Zauważyłam dwa błędy – raz autor zdaje się sądzić, że w wargach mamy chrząstki, drugim razem chodziło o opis lasu. Owszem, Lawrence chciał być oryginalniejszy i kazał swoim bohaterom przedzierać się przez suchy i gęsty las iglasty, zamiast wędrować przez typową majestatyczną, prastarą puszczę, gdzie w półmroku majaczą grube pnie. Las ów został nazwany sosnowym [2], tyle że akurat bory sosnowe bywają dosyć jasne, z niewielką ilością podszytu. To, co pasowałoby do przedstawianego miejsca, przywodzi bardziej na myśl młody las świerkowy (a i takie rosną przeważnie tam, gdzie obecność świerka wynika z nasadzeń). Pewnie większość czytelników nie zwróci na to uwagi, mnie jednak rozdrażniło i mocno „wybiło” ze świata.
Lawrence po trosze próbuje iść w ślady Abercrombiego, choć brakuje mu ostrości stylu, a na „skali heroiczności” „Książę głupców” plasuje się jednak nieco bliżej klasycznych pozycji, jeśli porównywać go z powieściami autora „Pierwszego prawa”. Jest walka pomiędzy dwoma siłami, reprezentowanymi przez Czerwoną Królową oraz Błękitną Damę, zagrożenie ze strony Martwego Króla, pragnącego zdobyć niebezpieczny artefakt, jest wreszcie wyprawa dwójki bohaterów na daleką północ, gdzie w Czarnej Warowni i okolicach nekromanci szykują światu coś co najmniej nieprzyjemnego. Skoro nekromanci, to nie zabraknie potyczek z ożywieńcami, a w ogniu walki i codziennym trudzie parę protagonistów połączy przyjaźń. Gwoli wyjaśnienia dodam, że akcja „Księcia głupców” toczy się równolegle do tej przedstawionej w „Księciu cierni” i bohaterowie pierwszej trylogii pojawiają się na chwilę w charakterze smaczku dla fanów.
Dobrym wyborem okazał się tytułowy książę, który wprawdzie – jeśli sądzić z opinii i opisów – nie jest antybohaterem jak Jorg [3], jednak nie jest też dobrym chłopakiem z zapałem ratującym świat. Jalan jest młodym, rozpuszczonym arystokratą, który – jak sam stwierdza – wiedzie puste, próżniacze życie i za świetny pomysł uważa oszustwo, w wyniku którego człowiek sprzedany w niewolę, zamiast odzyskać swobodę, trafia na arenę, tylko po to, by pieniądze z zakładów pomogły spłacić karciane długi szlachcica. A jednak nie sposób go całkiem znielubić – Czerwony Książę miewa lepsze odruchy i przechodzi pewną przemianę (inna sprawa, że pod koniec autor poddaje w wątpliwość, czy dokonała się ona na dobre). Lawrence uczynił Jalana narratorem i była to dobra decyzja – kąśliwe uwagi arystokraty ubarwiają narrację, nierzadko stanowią też źródło humoru. Wnuk Czerwonej Królowej ma do siebie pewien dystans i jest zdolny do autoironii. Co ważne, przynajmniej wobec siebie samego nie jest hipokrytą. Jego towarzysz, Snorri, wojownik z Północy, jest o wiele szlachetniejszy, jednak przez to mniej ciekawy. Lawrence połączył tę niedobraną parę może niezbyt wyszukanie, bo zaklęciem, ale za to ich wędrówkę, przygody i tworzącą się więź emocjonalną przedstawił całkiem zgrabnie.
Wspomniałam o stylu, należałoby jednak uściślić, że po pierwsze nie wypatrzyłam większych potknięć, a po drugie i ważniejsze – widać w „Księciu głupców” zaczątki własnego stylu, jakieś indywidualne piętno. To zawsze należy policzyć na plus w dobie przezroczystych narracji tak wielu współczesnych powieści fantasy. Jak mam w zwyczaju, podaję kilka przykładów – od bardziej udatnych fraz z opisów, po wypowiedzi księcia: „ścigany świtem, ciskającym mi w plecy czerwone włócznie, ruszyłem biegiem w stronę pałacu”, „nie wiem, jak to robił, ale otulając głosem słowa, Snorri tkał jakąś magię”, „jego oblicze opromienił uśmiech, na wpół dziki, na wpół przyjazny, w całości niebezpieczny”, „twarz Taproota zmięła się w krótkim uśmiechu”, „góry uniosły nas poprzez jesień w zimę”, „blask dnia gasł szybko, jeszcze nieprzyzwyczajony do świata po zimowych ciemnościach”, „odprawił mnie wielkopańskim gestem, jakbym był żonglerem (…) a nie księciem Czerwonej Marchii. Nie zaprotestowałem jednak, bo człowieka, który wie, że szkoda na ciebie manier, lepiej nie drażnić”, „w górach przypominam raczej wodę. Toczę się po zboczu, czasami zabierając nawet ze sobą kamienie”, „piwo ma właściwości likwidujące lęki. Oczywiście następnego dnia znajduje się je z powrotem, owinięte wokół kostek z kilkoma dodatkowymi i bólem głowy na dokładkę, ale w jednym momencie piwo jest płynną odwagą, błyskotliwością i zadowoleniem”.
Niestety, efekt psuje nieco redakcja i korekta – nierzadko można natrafić na błędy ortograficzne, literówki, czy niefortunne tłumaczenia: „mór” zamiast „mur”, „rąby szałwii i trójkąciki tymianku”, „w moich żyłach płynie wasza krew, chodź rozrzedzona”, „mieszkanką ziół”, „wykrawającego się”, „pospieszyłem przez echowe marmurowe przestworza”, „jeden z płazowych kotów miał takie oko” (domniemywam, że chodziło o „pałacowych”), „jak zwykle, gdy przycisnąć jednego z »wszystkich wiedzących«”, „poznałem go podczas mojej krótkiego (…) pobytu”, „tysiąc w zlocie”, „A więc uciekł? – zapytałem, chcąc oddać mu dumę z uczynku syna” [4]. Przydałaby się większa staranność ze strony wydawcy, szczególnie zważywszy na niemałą jak na książkę w miękkiej oprawie cenę oraz kilkumiesięczne opóźnienie premiery.
Niemniej, zalety przeważają i jeśli ktoś ma ochotę na niezobowiązującą lekturę z nieźle nakreślonym głównym bohaterem oraz przyzwoicie prowadzoną narracją, może po „Księcia głupców” sięgnąć. Jestem ciekawa, co z tej powieści będę pamiętać po, powiedzmy, roku od lektury. W każdym razie nie uważam czasu poświęconego na czytanie o przygodach Jalana za czas stracony.
–
[1] Dużo później przeczytałam wpis, w którym Lawrence wyjawia, że ma tzw. afantazję, co oznacza niemożność wizualizacji w myślach nawet najprostszych obiektów, a także niezdolność do przywoływania w pamięci obrazów.
[2] Choć przyznam, nie wykluczam też, że jakieś kwestie mogły umknąć w tłumaczeniu.
[3] Choć wielu narzekało na uczynienie głównym bohaterem kogoś, kto u większości autorów dostałby rolę antagonisty, to odwrócenie ról przysporzyło sławy zarówno Jorgowi, jak i jego twórcy. Dla mnie pewną miarą popularności postaci jest łatwość znalezienia jej wizerunku w sieci. Na prace przedstawiające Księcia cierni można natknąć się dość łatwo.
[4] Dziwi mnie też nieco używanie formy „nekromański”.