Cesarz cierni (recenzja, E)
Tako rzecze Jorg
Mark Lawrence, wyd. Papierowy Księżyc
Trzeci tom trylogii „Rozbite imperium”
Beatrycze Nowicka: 7/10
„Cesarz Cierni” to zacny finał trylogii Marka Lawrence’a. Znalazło się w nim miejsce zarówno na emocje, jak i udaną grę literackimi motywami.
Ostatni tom cyklu nierzadko bywa dla czytelników rozczarowaniem. Jeśli o mnie chodzi – uważam, że Mark Lawrence stanął na wysokości zadania. Jorg nadal intryguje i przykuwa uwagę, jednak warto docenić także rozwinięcie pomysłów związanych z powieściowym uniwersum oraz przewrotną grę literackimi motywami.
Fantasy przyprawiona elementami rodem z SF w wydaniu brytyjskiego autora okazuje się całkiem smakowitą potrawą. Niektórzy mogą narzekać na to, że w „Cesarzu cierni” wątek Jorga wyruszającego po cesarską koronę oraz inwazji ożywieńców na kontynent jest rozwijany równolegle z opowieścią o jego wcześniejszych wojażach, co spowalnia rozwój „głównej” akcji. Czasem też odnosi się wrażenie, jakby wyprawy młodego króla były echem jakichś wcześniejszych pomysłów Lawrence’a, zanim jeszcze zdecydował się na obranie bardziej krwawej konwencji. Chociaż momenty zbliżone do typowej, przygodowej fantasy, są przetykane brutalniejszymi wydarzeniami, z których zwłaszcza jedno potrafi zaskoczyć czytelnika, nie spodziewającego się takiego zagrania ze strony autora. W zamian rozdziały poświęcone przygodom młodego Jorga w obcych krainach oferują kojarzący się z fantasy „posmak” innego świata, który wreszcie osiąga satysfakcjonującą mnie wyrazistość. Wiadomo – zamki i pałace, gwarne miasta i pustynia, egzotyczne potrawy, mewy krzyczące w porcie… A także wyprawa do strefy skażonej promieniowaniem w poszukiwaniu sekretów Budowniczych, sztuczne inteligencje pragnące zniszczyć ludzkość i ich mechaniczny wysłannik, więcej starych schronów i atomowych wybuchów, pola spowalniające czas oraz pewien kustosz, który został świętym patronem i nic dobrego dla niego z tego nie wynikło.
Podoba mi się to, jak Lawrence miesza ogień z wodą, stawia Jorga pomiędzy młotem w postaci Martwego Króla i jego nekromantów, a kowadłem, czyli AI rozważającymi opcję powtórki z atomowej rozrywki. Ten eklektyzm widać też w innych kwestiach. Trudno się nie uśmiechnąć, gdy bohater stwierdza, że stare opowieści uczą, by na każdą wyprawę zabierać linę, komentuje równie prastarą w jego świecie piosenkę o tym, że „wszystko, czego ci trzeba, to miłość”, przeklina słowami „Chryste na rowerze”, czy nosi na rzemyku Pierścień Budowniczych, który jest niczym innym, jak rodzajem komunikatora. Pomysł na mechanikę magii, jak również na fantasy z domieszką SF budzi skojarzenia z „Trylogią Zimnego Ognia” C. S. Friedman, gdzie także pojawiał się wyrazisty protagonista, mający wiele na sumieniu (w jednym względzie posunął się nawet o krok dalej niż młody Ancrath). Ale to nie wszystko – Lawrence każe swoim bohaterom wspominać greckich filozofów [1], cytować Biblię, Szekspira, czy Nietzschego. Sam Jorg wydaje się zresztą spadkobiercą wielu postaci literackich – od szekspirowskich arystokratów, przez bohaterów zachodnioeuropejskiego romantyzmu [2], po fin de siècle (aczkolwiek nie w wydaniu dekadenckim, a tym kojarzącym mi się z utworami Micińskiego).
Choć Lawrence nie wyzwala się całkowicie z utartych schematów fabularnych, wiele rozwiązań – zwłaszcza pomniejszych wątków – zostaje rozegrane wbrew oczekiwaniom czytelnika. Kilka razy autor próbuje zbulwersować odbiorcę, co wychodzi mu raz lepiej, raz gorzej. Jeśli ktoś pomyślał, że śmierć brata, matki oraz psa, to już najgorsze Jorga wspomnienia z dzieciństwa, to bardzo się mylił. Podśmiechiwałam się z czworonoga, jednak tu mi jakoś do śmiechu nieskoro, bo scena – przynajmniej w moim odczuciu – wyszła mocna. A jednak kilkadziesiąt stron dalej bohater sarkastycznie określa swoje przeżycia (zademonstrowane wkradającej się w jego sny osobie, celem zniechęcenia jej do zatruwania nocy jego królewskiej mości), „pokazem dziecięcej niedoli.” Cała trylogia „Rozbite Imperium” zasługuje na miano brawurowej. Zdarza się Lawrence’owi przeszarżować, czy po prostu przegadać – że wspomnę o pewnej scenie dzikiego seksu, czy wszystkich z wyjątkiem końcowej scen przedostatniego rozdziału. Cóż mogę napisać – mimo to, owa brawura mi się podoba, do tego współgra z wizją głównego bohatera.
Ciekawe, czy wspominany przeze mnie stopniowo zmniejszający się z tomu na tom dystans do świata, czy wizerunki bohaterów, w „Cesarzu cierni” odrobinę bardziej wyraziste, nie były choć w części celowe. Czy nie miały odzwierciedlać tego, że dla nastoletniego Jorga życie było tylko grą, jednak później, czasem nawet wbrew sobie, zaczynało mu bardziej zależeć. Choć pewna nie jestem, czy to już nie nadinterpretacja, czy po prostu Lawrence nie nabiera coraz więcej wprawy. Niestety, i w części ostatniej nie udało mu się wykorzystać narracji z punktu widzenia kobiety (tym razem nekromantki) – wątek Chelli pełni niewielką rolę, a czytelnik nie dowiaduje się z niego właściwie niczego więcej, niż z pozostałych.
Cieszę się natomiast, że Jorg prezentuje się w tym tomie lepiej niż w części drugiej – a przynajmniej autorska wizja nie kłóci się z moją własną na temat tego, jakim człowiekiem mógłby stać się książę kilka lat później. Znów można natrafić na ciekawe spostrzeżenia, albo frazy zwięźle ilustrujące stosunek tytułowego bohatera do życia, świata i ludzi. Lawrence postawił sobie naprawdę wysoką poprzeczkę: samą koncepcją wyjściową, ale też karkołomnym zamiarem narracji z punktu widzenia młodego Ancratha. Po lekturze całości można stwierdzić, że udało mu się poprowadzić swojego bohatera, ale też zmusić czytelnika, by spojrzał oczami Jorga.
Sądzę, że znajdą się czytelnicy, dla których powieści o księciu cierni przekroczą granicę dobrego smaku, groteski, czy kiczu. Mogę jedynie napisać, że na mnie trylogia wywarła spore wrażenie, a ostatnio – niestety – coraz mniej książek fantasy je robi. Sam Jorg zaś na pewno znajdzie się na mojej prywatnej liście najciekawszych i najbardziej zapadających w pamięć postaci fantastycznych.
–
[1] Podoba mi się wyjaśnienie, że starsze dzieła przetrwały katastrofę i są dostępne dla potomków ocalałych, bo zostały spisane na fizycznych nośnikach danych.
[2] Swoją drogą ciekawa jestem, czy Lawrence czytał „Zbójców” Schillera.