Beatrycze Nowicka Opowiadania

Studnia zagubionych aniołów (minirecenzja, E)

Artur Laisen, wyd. Genius Creations

Pierwszy tom cyklu „Teraia”

Beatrycze Nowicka: 2/10

Pretensjonalny tytuł stanowił wyraźne ostrzeżenie, mimo to zdecydowałam się zaryzykować. Niestety. Na okładce powieści Artura Laisena powinien się znaleźć czarny jeździec z rozwianym płaszczem i wzniesionym mieczem mknący po tęczy na różowym jednorożcu, wtedy odzwierciedlałaby ona zawartość. Stężenie kiczu i wtórności jest tu boleśnie wysokie. Wystarczy spojrzeć choćby na przewijające się w książce nazwy – Góry Zmierzchu, Jeźdźcy Świetlistych Rydwanów, Serce Koszmarów, Mroczna Gwiazda, Władczyni Mroku i Władczyni Krwi, Czarny Tron, Kryształ Tworzenia.

Styl autora kojarzy się raczej z twórczością trzynastoletniej wielbicielki gotyckich klimatów. Wypisałam sobie półtorej strony najbardziej kiczowatych fraz, poniższe zostały wybrane w wyniku ostrej selekcji materiału: „jednakże wszystko ma swą cenę – u kresu drogi pozostanie jedynie zroszony krwią marmur i pustka zimnych przestrzeni; nieuchwytna samotność na zatłoczonym bankiecie i opadające płatki zwiędłej róży”, „[gwiazdy] zimnym, bezlitosnym światłem dumnie dawały świadectwo swojej samotności”, „jesteśmy tylko jedną z wielu masek nicości”, „dziwne przeczucie przyniosło mu wizję dalekich miejsc, niekończących się spotkań i rozstań, pogoni za tym, co nieosiągalne – równie wiecznej i daremnej, jak pogoń nocy za dniem”, „tym naprawdę jesteś – wieczną pychą wędrującą przez morze nieistnienia”, „kolejne kulminacje znaczone są lękiem, przelaną nadaremnie krwią i niespełnioną tęsknotą”, „Elanoi, Jeźdźcy Światła, przybyli na błyszczących rydwanach, by stoczyć bój z pradawnym mrokiem i odwieczną nicością”, „wciąż tańczyli, wciąż blisko, a jednak dalej niż gdyby dzieliły ich setki mil. Byli jak dwa samotne górskie szczyty, spoglądające na siebie z oddali, dobrze wiedzące, że dzieli ich dystans nie do przebycia.”

Takim oto stylem opisane zostały losy czwórki bohaterów z naszego świata, z których jeden zdaje się stanowić alter ego autora, a pozostali są bezbarwni. Za sprawą antypatycznego mędrca zostają oni przeniesieni z „naszego” świata do innego (próbka opisu: „natura pozdrawiała przyjaźnie brodzących wśród niej ludzi, szumem liści i zapachem kwiatów witając ich jak miłych, z dawna oczekiwanych gości. Pośród kolorowych kwiatów fruwały jeszcze bardziej bajeczne motyle, w trawach szeleściły cykady, z koron drzew dobiegał świergot ptaków”). Wydarzenie to ma miejsce za połową książki, poza tym, jak na niemal czterysta stron, dzieje się bardzo mało. Autor rozrzuca jakieś wzmianki odnośnie przeszłości swojego uniwersum oraz uwagi na temat tego, co ma nadejść, jednak robi to tak nieudolnie, że zamiast zainteresować czytelnika, pogłębia wrażenie chaosu.

Zastanawiałam się, czy nie napisać „pełnoprawnej” recenzji „Studni…”, ale szkoda mi było kopać leżącego. Odradzam lekturę, chyba że w celu sprawienia sobie rozrywki w postaci głośnego czytania znajomym fragmentów takich jak ten: „wokół był las (…) lecz kryła się tutaj także inna, pierwotna, mroczna przestrzeń. (…) Panowała tam odwieczna ciemność, światło nie miało żadnej władzy nad tym miejscem. Pętle mroku zacisnęły się wokół Ariela. Uderzyły wyciem dzikich zwierząt i wrzaskiem okrutnych najeźdźców, spadających w środku nocy na uśpione osady (…). A jednak kroczył dalej, rzucając wyzwanie pradawnej, skażonej lękiem, krwią i cierpieniem nocy.” Chyba jednak nie o to autorowi chodziło.

Dalsze tomy się do tej pory nie ukazały, czemu się specjalnie nie dziwię.