Beatrycze Nowicka Opowiadania

Bezświt (recenzja, E)

Dozwolone do lat osiemnastu

Jay Kristoff, wyd. MAG

Trzeci tom trylogii „Nibynoc”

Beatrycze Nowicka: 5,5/10

„Bezświt” ostatni tom trylogii o Mii Corvere uważam za gorszy od tomu drugiego, choć zapewne wierni fani cyklu poczuli się usatysfakcjonowani.

Zabieranie się za lekturę tomu trzeciego bez znajomości dwóch pierwszych sensu wielkiego nie ma, ci zaś, którzy zapoznali się z „Nibynocą” i „Bożogrobiem”, wiedzą doskonale, czego spodziewać się można po „Bezświcie”. Jay Kristoff trzyma się raz obranej stylistyki, zarówno jeśli chodzi o warstwę językową, światotwórstwo, portrety postaci, czy przejaskrawione, nierealistyczne sceny walki. Trochę szkoda, że zabrakło w finale większego elementu zaskoczenia – kto czytał uważnie poprzednie tomy, łatwo odgadnie, ku czemu całość zmierza.

„Bezświt” uważam niestety za krok wstecz w porównaniu z „Bożogrobiem”, które zawierało całkiem przyzwoicie skrojoną fabułę, wzbogaconą o wątki postaci pobocznych. Tymczasem, w finale trylogii Kristoff niejako poszedł na łatwiznę. O ile wcześniej Mia natrafiała jedynie na strzępki informacji dotyczących Księżyca, tak w jednym z pierwszych kilku rozdziałów ostatniego tomu główna bohaterka spotyka osobę, która jej wszystko wyjaśnia. Okładkowa notka obiecuje opowieść o rozpaczliwej ucieczce Wrony połączonej z szukaniem odpowiedzi, tymczasem, jak już wspomniałam, odpowiedzi padają szybko, a ucieczka jest mniej rozpaczliwa, niż być powinna, zważywszy na okoliczności.

Wszystko dlatego, że zamiast skupić się na elementach przygodowych oraz budowaniu atmosfery zagrożenia, autor sporo miejsca poświęcił opisywaniu sercowych rozterek głównych bohaterów. Pod koniec tomu poprzedniego czytelnik dowiadywał się, że chłopak Mii, zamordowany w finale tomu pierwszego, powrócił z zaświatów (swoją drogą, doszłam do wniosku, że wskrzeszanie bohaterów osłabia dramatyzm opowieści). Tyle że w części drugiej młoda zabójczyni zdążyła związać się z kobietą, która jej kochanka zamordowała. Spotkanie całej trójki i późniejsza wspólna podróż obfitują zatem w miłosne dylematy, wyznania, zapewnienia, dyskusje, docinki oraz sceny łóżkowe.

Kicz leje się strumieniami, do tego za każdym niemal razem, gdy uwaga narratora koncentruje się na zakochanym ożywieńcu, autor opisuje jego wygląd. Pozwolę sobie na kilka cytatów: „Bogini, nadal był piękny. Chociaż nie w surowy, ziemski sposób, jak kiedyś, och, nie. Teraz to była mroczna uroda. Wyrzeźbiona w alabastrze i hebanie. Czarne oczy, blada skóra (…). Książęca uroda, spowita w szaty z nocy i węży. W koronie z mrocznych gwiazd na czole” (w sumie nie wiem skąd te węże i gwiazdy), „spojrzała w jego bezkrwistą twarz, czarne jak atrament oczy i zobaczyła pod tym pięknego, złamanego chłopca. Serce zaciążyło jej w piersi jak kawał ołowiu” (osobną kwestią jest zasadność nagminnego używania przez tłumaczkę słowa „chłopiec” w odniesieniu do wskrzeszonego zabójcy), „jego sprytny język śmigał, gładka pierś falowała ciężko, smukłe ciało drżało” (to akurat o innym bohaterze, mnie zastanawia używanie przymiotnika „sprytny” w odniesieniu do języka, czy palców, pewnie miało być „zwinny”), „czas stanął i płonął w świetle czarnego słońca. (…) Teraz już latała, a każda pieszczota, każdy ruch ciągnął ją ku mrocznej ofierze całopalnej”, „UMARŁBYM TYSIĄC RAZY I POWRÓCIŁ, ŻEBY RAZ JESZCZE WZIĄĆ CIĘ W RAMIONA (…) KOCHAM CIĘ, MIA. I JEŚLI NOC POZWOLI, BĘDĘ CIĘ KOCHAŁ WIECZNIE”, „UMARŁBYM DLA CIEBIE PO RAZ DRUGI (…) ZERWAŁBYM GWIAZDY Z NIEBA, ŻEBY PRZYSTROIĆ TWOJĄ SUKNIĘ. JESTEŚ MOIM SERCEM. MOJĄ KRÓLOWĄ” (w książce ten bohater przemawia kapitalikami), „dreszcz (…) gromadzący się kolejnymi zwojami między jej mokrymi udami”, „wspaniały portret w akwareli lśniący na twarzy morza (…). Ciemność przeciekała wzdłuż krawędzi płócien” (drugie zdanie nawet ładne, tyle że akwareli nie maluje się na płótnie).

Tego rodzaju tematyka i styl zapewniły autorowi rzesze zachwyconych fanek, choć osobiście wolałabym, żeby zamiast tego Kristoff poświęcił więcej miejsca na opisywanie piętrzących się przed bohaterami przeszkód. Podróżowanie po mapie, głównie wypełnione rozmowami i seksem, rzadziej jakąś potyczką czy sztormem raczej nie buduje napięcia. Żałuję, że postać konsula została sprowadzona do typowego Złego Lorda. Walka głównej bohaterki z pewną potężną magiczną istotą wyglądała jak opis starcia z bossem w grze komputerowej.

Nie mogę jednak ograniczyć się wyłącznie do narzekania. Przede wszystkim Mia Corvere jest wyrazista i zapada w pamięć. Ponadto, konstrukcja książek o niej jest nieco bardziej ambitna – Kristoff nie ogranicza się do relacjonowania akcji, jego narrator często zwraca się do czytelnika, odniosłam też wrażenie, że przypisy zawierające dodatkowe komentarze i wyjaśnienia z tomu na tom udawały się autorowi coraz lepiej. Godny uwagi jest wątek niejako autotematyczny – oto w bibliotece siedziby skrytobójców, zawierającej wszelkie książki zaginione, zniszczone, bądź jeszcze nienapisane, pojawiają się pierwsze dwa tomy przygód Mii. Bohaterowie czytają je, komentują, czasem też ganią pretensjonalny styl autora. Co ważne, wątek książek odegra też istotną rolę w fabule.

W porównaniu z debiutancką powieścią, cykl o Mii pokazuje, że Kristoff szuka własnego stylu i stara się uczynić swoje książki czymś więcej, niż tylko „przezroczystą” relacją z wydarzeń. Stąd moja ocena, choć przyznam, zastanawiałam się nad nią długo. Zwykle też stosuję nieco mniej restrykcyjne kryteria w odniesieniu do fantasy pisanej z myślą o nastoletnim odbiorcy.