Beatrycze Nowicka Opowiadania

Nibynoc (recenzja, E)

Mrok, mrok, arcymrok

Jay Kristoff, wyd. MAG

Pierwszy tom trylogii „Nibynoc”

Beatrycze Nowicka: 5/10

Coś dla wielbicieli (a może raczej wielbicielek) opowieści o mrocznych a potężnych dziewczynach, czyli „Nibynoc” otwierająca cykl Jaya Kristoffa o Mii Corvere.

Wszelkiej maści łotrzyce, ze szczególnym uwzględnieniem skrytobójczyń, stały się ostatnimi laty modne. Trudno się dziwić, gdyż drobne kobietki o morderczych umiejętnościach stanowią całkiem wdzięczny motyw w fantasy. Począwszy od przypadków niechlubnych, jak idiotka Celaena z cyklu Sarah J. Maas [1], przez postaci całkiem znośne, jak mikrofalowa krzesicielka Adrasteia (Teia), stworzona przez Brenta Weeksa, po barwną, choć miejscami przerysowaną złodziejkę Delilah Bard z serii V. E. Schwab. Za sprawą Jaya Kristoffa do tego grona dołączyła Mia Corvere, władająca (a właściwie dopiero ucząca się władać) magią cieni zabójczyni oraz mścicielka.

Lektura „Tancerzy burzy”, poprzedniej książki tego autora przetłumaczonej na polski, nie okazała się wprawdzie satysfakcjonująca, ale przynajmniej choć trochę z niej zapamiętałam, w związku z czym postanowiłam dać autorowi kolejną szansę. Gwoli ścisłości trzeba dodać, że zrąb fabuły nowego cyklu Kristoffa jest identyczny, jak w „Tancerzach…” – w obydwu przypadkach główną bohaterką jest dziewczyna pragnąca zemścić się na panującym w jej kraju władcy za śmierć ojca, a w osiągnięciu tego celu pomaga jej magiczna istota. Różnią się natomiast podjęte przez postaci środki – Mia Corvere wybiera szkolenie na skrytobójczynię.

Tak jak poprzednio, autor zadbał o to, by nadać wykreowanemu przez siebie światu jakieś wyróżniające cechy. Tutaj są to rzymsko-włoskie inspiracje plus trzy słońca, dzięki którym noc, jaką my znamy, zapada nad Itreyą raz na kilka lat. Kristoff nie ma jednak talentu Scotta Lyncha do przedstawiania powieściowego uniwersum, przez co potencjał nie został wykorzystany. Choć to dopiero pierwszy tom cyklu, więc może dalej będzie więcej smaczków i szczegółów.

Tym, co najbardziej szkodzi „Nibynocy”, jest kiepski styl autora. Już pierwsze strony nie pozostawiają czytelnikowi złudzeń, począwszy od dedykacji („światłu, mrokowi i wszystkiemu, co piękne pomiędzy”), przez służące jako motto wymyślone przysłowie („nie ma cienia bez światła / po każdym dniu zapada noc / pomiędzy czernią a bielą / jest szarość”), po wstęp narratora („stronice, które trzymacie w swoich dłoniach, opowiadają o dziewczynie, która była dla morderstwa tym, czym maestrowie dla muzyki. Która szczęśliwe zakończenia traktowała tak, jak brzeszczot traktuje skórę”). Na dalszych stronach bohaterkę przeszywa „bolesne pragnienie” i głęboki, pradawny dreszcz” (to w scenie miłosnej), jej wróg drży „jak nowo narodzone cielę”, tłum zgromadzony na placu zostaje określony jako „mężczyźni i kobiety wszelkich kształtów i rozmiarów”, a z jednej z retrospekcji czytelnik dowiaduje się, że Mia nie bała się, bo „strach wypływał z niej jak przez otworki w podeszwach stóp”. Osoby ceniące sobie urodę języka oraz literackie walory tekstu winny raczej omijać „Nibynoc” szerokim łukiem.

Kristoff próbuje także ubarwiać narrację humorem, który do mnie nie trafia. Przede wszystkim przyjmuje on formę komentarzy narratora w przypisach. Oto przykład: „spojrzenie (…) [karczmarza] powędrowało gdzieś w bok, jakby rozkojarzone widokiem ślicznych kwiatków albo może tęczy (przypis) Żadne tęcze nie przebywały w owej chwili w zajeździe”.

A skoro już o kwestiach formalnych mowa, przydałaby się odrobinę lepsza korekta – jest trochę literówek, często też końcówki gramatyczne rodzaju męskiego i żeńskiego są używane nieprawidłowo. W pierwszym rozdziale pojawiają się takie błędy, jak „objął ją w tali”, „nazywa na ich część bachory”, „zadyszania”, „nosili brzydkiej ubrania”. Wydaje mi się też, że jeśli nazwa miasta to Bożogrobie, miejscownik powinien brzmieć w Bożogrobiu (w książce czasami pada „w Bożogrobie”). Dłuższą chwilę zastanawiałam się, o co chodziło we fragmencie „Mia stała w ciemności. Zagrabiona. Z pochyloną głową.” Od kiedy klawesyn jest stworzeniem? I skąd wziął się nieszczęsny „drednot pod banderą” w świecie, po którego morzach pływają żaglowce (tu już obstawiam raczej błąd autora)?

Przechodząc zaś do treści, przyznam, że uderzyła mnie pewna sztuczność. Autor zapewnia, jak to będzie brudno i realistycznie, jednak najwyraźniej oznacza to dla niego jedynie liczne opisy tego, jak krew leje się strumieniami, natomiast scena, gdzie bohaterka wykańcza kilkudziesięciu żołnierzy elitarnej jednostki jest jak najbardziej dopuszczalna. Ma być mrocznie i brutalnie, a bywa pretensjonalnie i nielogicznie. Choćby sama idea zakonu skrytobójców i prowadzonego przez niego szkolenia akolitów. Nastolatki odnoszą poważne rany (w większości przypadków magicznie leczone), część z nich ginie, jednak poza tym dogryzają sobie, zbierają punkty u nauczycieli oraz wikłają się w romanse. Zostało to tak przedstawione, że wbrew hasłom, iż „Czerwony Kościół to nie Hogwart” odniosłam wrażenie, jakby to jednak był Hogwart tyle że nieco „przesunięty ku czerni”, a nie miejsce, gdzie z młodych ludzi robi się fanatycznych morderców. Większość akolitów, których motywacje zostały przedstawione, trafiło tu, marząc o zemście za doznane w dzieciństwie krzywdy. Tylko czy takie osoby stanowiłyby dobry nabytek? Przecież oni chcą nauczyć się skutecznie zabijać, żeby realizować własne cele, a nie służyć organizacji. Jako tacy, powinni zostać odsiani na początku szkolenia, zaś ostatnia próba winna raczej być jedną z pierwszych, bo po co marnować czas i środki na kształcenie tych, którzy nie nadają się na zawodowych zabójców. Trudno mi ubrać w słowa to konkretne odczucie, ale odniosłam też wrażenie, jakby Kristoff nie rozumiał przemocy, a już zwłaszcza tego, jak wygląda ona u nastolatków.

Nie przekonały mnie także motywacje niektórych postaci oraz podejmowane przez innych bohaterów decyzje. Autor nie może się zdecydować, czy Mia ma być chodzącą zagładą i mrokiem wcielonym, czy porządną dziewczyną po przejściach. Może i dałoby się połączyć obydwa aspekty, ale trzeba by do tego zgrabniejszego pióra.

Na koniec muszę jednak przyznać, że „Nibynoc” przeczytałam szybko i bez znudzenia. W porównaniu z „Tancerzami burzy” jest lepiej, widać, że autor nieco się wyrobił. Być może to wpływ oglądania za młodu przygód Xeny, ale mam słabość do wojowniczych bohaterek. Ponadto lubię wątek zemsty. Prawdopodobnie dlatego Mia wzbudziła moją sympatię i śledziłam jej losy z zainteresowaniem pomimo wyżej wymienionych niedostatków. Teraz pozostaje poczekać na „Czerwoną siostrę” i zobaczyć jak z motywem młodej a śmiercionośnej dziewczyny poradził sobie Mark Lawrence.

[1] Choć na tę chwilę – jeśli wierzyć okładkowym opisom, bo poprzestałam na pierwszym tomie – dziewczyna, przybrawszy nowe imię, została wybranką przeznaczenia oraz królową elfów, a przystojny książę i jego kolega dowódca pałacowej straży zostali wymienieni na elfiego wojownika.