Beatrycze Nowicka Opowiadania

Siedem czarnych mieczy (recenzja, E)

Eres va atali!

Sam Sykes, wyd. Rebis

Pierwszy tom trylogii „Śmierć imperiów”

Beatrycze Nowicka: 6/10

„Siedem czarnych mieczy” Sama Sykesa zwraca uwagę mało wyeksploatowaną konwencją, w jakiej zostało napisane, choć z drugiej strony zniechęca jakością przekładu.

Parę lat temu podczas lektury antologii „Niebezpieczne kobiety” opowiadanie Sama Sykesa zwróciło moją uwagę na tyle, bym zapałała chęcią przeczytania jakiejś jego powieści. Polscy wydawcy nie byli jednak najwyraźniej zainteresowani tym akurat autorem – aż do teraz, gdy do rąk polskiego czytelnika trafiło „Siedem czarnych mieczy”.

O marnym tłumaczeniu słów więcej niż kilka

Zazwyczaj uwagi na temat przekładu zostawiam sobie na później, w tym przypadku jednak od nich zacznę, ponieważ w znacznym stopniu uprzykrzył mi on lekturę. Większość rozdziałów została napisana w pierwszej osobie jako opowieść głównej bohaterki i widać, że autor chciał nadać jej wypowiedzi indywidualny ton, na poły sarkastyczny, a na poły egzaltowany. Na podstawie tak kulawego tłumaczenia trudno mi niestety orzec, czy Sykes zrobił to dobrze, czy przestrzelił ze stylizacją.

Czytając, odniosłam wrażenie, jakby tłumacz pracował nad „Siedmioma czarnymi mieczami” z doskoku, pomiędzy innymi zleceniami, albo z gromadką rozrabiających dzieci nad głową. Jak bowiem inaczej wytłumaczyć, że ze zdania na zdanie ona staje się nim, albo tam, gdzie bohaterka nawiązuje do wcześniejszych wydarzeń i obserwacji, nie zostało to zauważone i całe zdanie lub akapit zostały przełożone źle. To, że w tekście pojawiło się np. „którego dla mnie zdradził” zamiast „dla którego mnie zdradził” robi dość dużą różnicę. Pomieszane zaimki i końcówki czasowników, a także źle sformatowane dialogi sprawiały, że nieraz musiałam się zastanawiać, który bohater powiedział coś czy zrobił. Do tego dochodzą powtórzenia, czasem dziwna kolejność słów, ogólnie rzeczy, które „psują” styl. Oto garść przykładów:

„Włosy, cesarska biel, miała nierówno obcięte.” (lepiej byłoby „w kolorze cesarskiej bieli”, generalnie chodzi o to, że wielu mieszkańców cesarstwa było białowłosych)

„Żadna ze stron nie chciała zażenowania związanego z posiadaniem takiej budowli.”

„Wpadłabym w niezłe kłopoty, gdybym próbowała to wymienić.” (powinno być „gdyby próbował to wymienić” ponieważ bohaterka wspomina maga, z którym walczyła, a którego magia polegała na „wymienianiu” cennych dla niego przedmiotów na moc na zasadzie, im ważniejszą rzecz poświęci, tym silniejszą moc wyzwoli)

„[Ostrza], kiedy je upuścić, wydają unikatowy dźwięk.”

„Kiedy Liette się przechwala, głos ma wysoko nastrojony.”

„Osobiście patrzyła w oczy i zamawiała broń, która zabiła wszystkich mężczyzn i wszystkie kobiety, jakie straciła w obrębie miejskich murów.”

„Martwa kobieta spojrzała na mnie białymi oczami. Nie chodzi mi o to, że były wielkie, rzecz w tym, że były białe.” (może to miała być gra słów „wide – white”?)

„To było przytulne małe pomieszczenie […]. Naprawdę leżące pośrodku pokoju zwłoki ze zmiażdżonym gardłem tylko nieznacznie psuły ten widok.”

„Podeszła do jednego z kadawerów, wysokiego trupo-drzewa zasadzonego w ziemi.”

„Szczęka jej opadła, z braku słów czy tchu, a ciało się trzęsło skutkiem drżenia nóg.”

„Pocisk trafił potwora w pierś i wybuchł jasnym, ognistym kwitnieniem.”

„[Widzący bóg] dał coś swoim wyznawcom. Coś starego i potężnego (…). I coś takiego, bez czego zdecydowanie mogłam się obejść, żeby nie próbowało mnie teraz zamordować.”

„Reszta Cesarstwa ignoruje ograniczenia śmierci, lecz Geniusze lekceważą nawet te słabe prawa.” (nie mam pojęcia, o co tu chodzi, obywatele cesarstwa nie są nieśmiertelni, a i śmierci nie nazwałabym „słabym prawem”)

„Poprawiła okulary, oczy miała za małe, żeby wszystko obejrzeć.”

„To pytanie o to, jak dwoje ludzi może być w sobie tak bardzo zakochanych, że wojna nie potrafi ich rozdzielić, jednak brak czegoś głębokiego nie pozwala im znaleźć wzajemnie uczuć dla siebie.”

„Spodziewałam się uderzyć o skałę i doznać ukąszenia przez kamień.”

„Należałam tutaj.”

„Wyciągnęła ręce […]. A z jej palców wielkimi skwierczącymi kroplami trysnęły płomienie. Zanim ich głosy stłumił śmiech ognia, wypowiadali jego imię. – Czerwona Chmura. Jego ogień srożył się wokół matek i dzieci.” (to cały czas jest o jednej postaci będącej kobietą)

„Nogi były za małe dla mojego ciała; musiałam się oprzeć o balustradę mostu.”

„Można ci wierzyć, że na zwykłych skrzyżowaniach robiłabyś ogromny harmider, strzelała i ogólnie utrudniała mi życie.” (nie mam pojęcia, o co tu mogło chodzić, może o przecinające się ścieżki, bo rozmawiają znajomi, którzy się spotykają ponownie)

„Wiedziałam, że nigdy nie skulił się przed kobietą, nie obejrzawszy się za nią z nienawistnym grymasem.”

„Ani na chwilę nie przestał na mnie patrzeć. Nie, kiedy się odwrócił. Nie, kiedy przeszedł przez pomieszczenie.” (przed oczyma duszy mojej pojawia się głowa bohatera odwracająca się o sto osiemdziesiąt stopni, co znacząco osłabia dramatyzm chwili)

„Aureola światła (…) ekspandowała.”

„Nie będzie się mówiło, że Sal (…) została źle potraktowana przez dzieci. Ale nie będzie się też mówiło, że pozwoliła im skakać sobie po głowie.” (sądząc z kontekstu zatem, w pierwszym zdaniu powinno być „że źle traktowała dzieci”)

„Przywierałam jedynie do (…) [rewolweru]. (…) Broń w mojej dłoni, płonąca. Chłód w oddechu, antycypacyjny.”

„Przypuszczalnie widziałaś tysiące kiepskich oper, w których zamaskowane łotry trajkoczą o jakimś mgławicowym pojęciu mocy.”

„Uśmiech Sal był przeciągły, powolny i smutny, niczym ostatnia pęknięta struna starej harfy.”

Mój osobisty numer jeden:

„Z mojego doświadczenia wynika, że [ludzie] nie są jak kwiaty, raczej jak rany, setki małych cięć, które kaleczą cię przez lata” – kilka stron dalej bohaterka nawiązuje do swojej wcześniejszej wypowiedzi, co po polsku wygląda tak „Ludzie są ranami. Kaleczą się, boli ich i krwawią. Niektórzy cierpią przez jakiś czas, a potem odchodzą. Niektórzy nie przestają cierpieć, dopóki ich do tego nie zmusisz.” (pewnie powinno być coś w stylu „Ludzie są ranami. Bolą i krwawią. Niektórzy czynią to przez jakiś czas, a potem znikają. Innych trzeba się pozbyć”).

Przechodząc do treści

Jak już wspomniałam, w większości rozdziałów Sykes oddał głos głównej bohaterce. Nie jest ona narratorem wiarygodnym. Zanim została banitką i łowczynią głów, Sal była rozmiłowaną w operach szlachcianką. Wpływa to na jej opowieść – pełną dramatyzowania oraz autokreacji. Białowłosej mścicielce zależy na sławie, zbudowaniu własnej legendy. Na przemian przedstawia siebie jako twardzielkę nie do zdarcia, która kolekcjonuje blizny i podnosi się po wszelkich ciosach oraz zdradzoną kochankę i cierpiącą kobietę po przejściach. Miejscami rozwlekle, choć z pewną dozą humoru, relacjonuje swoje kolejne potyczki, by niedługo później po raz kolejny informować o tym, jak to owładnęło nią lodowate przerażenie, albo jakiż to straszny ból odczuwała, rozmawiając z ukochaną osobą. Czyni to narrację dosyć specyficzną – uważam, że odbiór powieści w dużej mierze zależy od tego, czy czytelnikowi taka konwencja przypadnie do gustu.

Sal bywa drażniąca, jednak przynajmniej zapada w pamięć [1]. Pozostałe postaci niestety zostały zepchnięte na plan dalszy i na razie ich portretów nie można nazwać rozbudowanymi. Jeśli chodzi o fabułę, czytelnik dostaje mniej więcej to, czego się spodziewał, znając okładkową notkę o zemście. Sykes nie starał się zbytnio uprawdopodobnić wydarzeń, nawet w rozdziałach pisanych w narracji trzecioosobowej. Jeśli przeciwnik Sal ma zginąć później, to wymknie się jej, choć mogła go trzy razy zastrzelić, jeśli zaś nadszedł jego czas, nic mu nie pomoże. Odniosłam wrażenie, że lepiej pasowałoby do obranej konwencji, gdyby akcja rozwijała się szybciej.

Sykes nie jest pierwszym autorem fantasy pomieszanej z westernem (by wspomnieć choćby cykl Stephena Kinga o rewolwerowcu Rolandzie, czy „Czerwoną krainę” Abercrombiego). Niemniej, takie połączenie wciąż nie wydaje się wyeksploatowane i świat przedstawiony na kartach „Siedmiu czarnych mieczy” prezentuje się całkiem nieźle. Spodobał mi się wymyślony przez autora system magii z kosztami ponoszonymi przez określone klasy czarodziei. Sami magowie także stanowią gromadkę całkiem barwną. Poza mocą, mieszkańcy tego uniwersum dysponują także półmagiczną technologią, co daje całkiem przyjemną mieszankę motywów.

Jeżeli o mnie chodzi, pomimo mankamentów mam ochotę sięgnąć po tom kolejny, aby zobaczyć, jak Sykes rozwinie swoją historię oraz czy wykorzysta potencjał tkwiący w świecie i bohaterach.

[1] Choć przyznam, że jej przydomek – Kakofonia – nie brzmi dość fortunnie, mnie przynajmniej kojarzył się głównie z bardem Kakofonixem. Inna sprawa, że ze wspomnianym bardem Sal ma dwie cechy wspólne: przerośnięte ego oraz to, że gdy bard nadchodzi ze swoją lirą, a Sal ze swoją spluwą, reszta postaci winna raczej się zmyć.

PS. Swoją drogą to już trzecia (po „Księdze przodka” i „Kronikach Nibynocy”) znana mi, powstała w ostatnich latach, trylogia fantasy napisana przez mężczyznę, której główna bohaterka została obdarzona cechami stereotypowo męskimi i która jest biseksualistką. Zastanawiam się, czy to z mody oraz chęci zwiększenia szansy na jakąś nagrodę, czy też autorzy ulegają schematowi i jeśli już stworzyli postać zdeterminowaną, skorą do przemocy, i dominującą, to woleli przydać jej do pary kobietę w charakterze ukochanej pomocniczki.

PPS. Sporo było nieudanych cytatów – ale może dla odmiany taki, który mi się spodobał: „zabawne. Ludzi zawsze pamięta się jedynie fragmentarycznie: oczy, dłonie, uśmiechy. Kiedy już spojrzysz na nich jak na całość, wyglądają nieznajomo.” Spodobał mi się też taki, w którym bohaterka stwierdza, że wiara jest rodzajem wymówki, po którą ludzie sięgają, kiedy nie chcą szukać odpowiedzi, jednak teraz nie mogę go znaleźć.