Beatrycze Nowicka Opowiadania

Córka żelaznego smoka, Smoki Babel (recenzja, E)

W cieniu żelaznych skrzydeł

Michael Swanwick, wyd. MAG

Wydane razem pierwszy i drugi tom cyklu „Córka żelaznego smoka”

Beatrycze Nowicka: 7/10

Wydane w jednym tomie powieści Michaela Swanwicka zwracają uwagę bogactwem przedstawionego uniwersum i sprawnością narracji. Pozycja godna polecenia wielbicielom niebanalnych pomysłów, klimatycznych wizji i gier z konwencją.

Niedługo po wydaniu „Smoka Griaule’a”, wydawnictwo MAG zaprezentowało czytelnikom kolejną odsłonę smoków w wydaniu nietypowym. Podobnie jak u Sheparda, tak i tutaj istoty te – choć należałoby raczej powiedzieć „maszyny” – posiadają moc wpływania na umysły. Ich interwencje są przy tym zdecydowanie bardziej bezpośrednie, a zamiary okrutniejsze. Smoki Swanwicka wydają się personifikacją destrukcyjnego, a przy tym cynicznego oblicza ludzkiej natury.

Teoretycznie akcja „Córki…” i „Smoków Babel” toczy się w tym samym uniwersum, choć autor twierdzi, że pierwotnie tego nie planował. W wywiadzie udzielonym dla F&SF (nr 6) wyznaje: „dopiero gdzieś w połowie uznałem, że niektórym czytelnikom może to sprawić przyjemność”. Zapewne z tego powodu obie wizje w znacznym stopniu różnią się nie tylko szczegółami, ale przede wszystkim charakterem – świat „Córki…” jest duszny, ponury i zdegenerowany, natomiast ten ze „Smoków…” wydaje się bardziej baśniowy.

Każdy z nich został przedstawiony wyraziście i interesująco. Stanowi to jedną z głównych zalet obu powieści – pełne barwnych szczegółów oraz szalonych pomysłów uniwersum Swanwicka żyje, przemawia do wyobraźni czytelnika, wywołuje emocje. W „Córce…” pisarzowi udało się stworzyć obraz, który jednocześnie fascynuje i mierzi – świat faerie po rewolucji przemysłowej, gdzie elementy magiczno-mitologiczne przenikają się ze współczesnością. Zniewolone przy pomocy magii dzieci pracują w fabrykach mechanicznych smoków, rusałki mieszkają w slumsach, studentki alchemii snują się po modnych klubach. Mury zdobią graffiti z napisami w rodzaju „Elfy won! Krasnoludy pany”, opętani wieszczym natchnieniem wygłaszają teksty reklam i przemówień amerykańskich polityków, a przeznaczona na ofiarę dla bezwzględnej Bogini dziewczyna wiedzie (do czasu, oczywiście) życie telewizyjnej celebrytki. Elfy, należące tu do elity władzy, chadzają w garniturach i jeżdżą limuzynami, pozostając przy tym kapryśne, szalone i dekadenckie do granic groteski. Z kolei ze „Smoków Babel” dowiadujemy się, że krasnoludy mieszkają w państwie policyjnym, miejskie upiory domagają się równych praw politycznych i zawodowych, zaś kamienne lwy podczytują przeglądane na schodach biblioteki książki – a to jedynie niewielki ułamek wszystkich zaprezentowanych w powieściach smaczków.

Kolejną niezaprzeczalną zaletą jest styl – potoczysty, a przy tym charakterystyczny; gdy trzeba dosadny, w innych miejscach ocierający się wręcz o poetyckie metafory. Powieści Swanwicka są po prostu bardzo dobrze napisane i równie dobrze przetłumaczone. Gdzieniegdzie też tłumacz dodaje przypisy wyjaśniające pewne nawiązania, co korzystnie o nim świadczy i wzbogaca lekturę.

W „Córce…” i „Smokach Babel” można znaleźć postmodernistyczną zabawę z czytelnikiem, pomniejsze historie opowiadane przez bohaterów, które same w sobie stanowią udane miniaturki (np. opowieść o wiedźmie i jej karlejącym mężu), a także przygarść ciekawych refleksji: „wszyscy jesteśmy żywymi narracjami, które na jakimś głębokim poziomie dają nam satysfakcję. Samo to, że jesteśmy z nich niezadowoleni, nie wystarczy, żeby się od nich uwolnić”, „młodzi to świetni żołnierze i jeszcze lepsi męczennicy. (…) Zabijają bez wyrzutów sumienia i chętnie idą na śmierć, bo jeszcze nie do końca rozumieją, że śmierć jest możliwa”.

Tym, co mi się nie podobało w „Córce…”, były wątki i motywy erotyczne – oczywiście mają one swój udział w tworzeniu obrazu zdeprawowanego świata (według jednej z możliwych interpretacji będącego wizją szaleńca), jednak było tego za dużo – zdarzało się, że odpychały (wynurzenia na temat hemoroidów, kaleki troll wystawiany na pokaz itp.), czasem bywały żałosne (scena z nadawaniem imienia… pochwie głównej bohaterki [1], czy opis masturbacji z porównaniem włosów łonowych do lasu), a często po prostu zbędne. Autor zapewne chciał uczynić powieść skandalizującą, jednak w moim odczuciu umniejszył przez to wagę stawianych w wielu miejscach egzystencjalnych pytań.

Być może epatowanie seksualnością służyło podkreśleniu płci głównej bohaterki i przedstawieniu jej dojrzewania. To niestety autorowi nie wyszło – preferencje Jane czy opisy jej ciała nie wystarczą bowiem, by uczynić ją kobietą. Niektóre obserwacje są trafne, jednak protagonistka nie wydaje się wiarygodna jako dorastająca dziewczyna. Od czasu do czasu budzi współczucie, jednak trudno ją polubić. Swanwick opisuje ucieczkę Jane z fabryki (co rodzi nadzieję na pełną rozmachu fabułę), ale potem umieszcza ją w szkole, posyła na studia i w środowisko lokalnej bohemy, by wreszcie na szybko przedstawić punkt kulminacyjny. Przez większość czasu dziewczyna wykazuje denerwującą bierność, wikła się w toksyczne relacje, daje sobą pomiatać, szlaja się, ćpa, kradnie i puszcza. Zdanie „nie miała innego wyboru” powraca jak mantra. Rozumiem, że miało to być wyłamanie się z konwencji i być może krok w stronę pewnego rodzaju realizmu (i nie chodzi mi o owo ćpanie i seks, a raczej o to, jak łatwo dajemy się unosić życiu, koncentrując się na radzeniu sobie z teraźniejszością), jednak uczciwie mówiąc, wolę czytać o bohaterach, którzy biorą los w swoje ręce. Niezbyt wesoła wydała mi się też puenta [2].

W porównaniu z Jane postacie drugoplanowe prezentują się zdecydowanie lepiej, lecz wszystkie one wydają się bardziej elementami ogólnej wizji niż osobowościami (co akurat pasuje do ontologii świata przedstawionego).

„Smoki Babel” z kolei są bliskie tradycyjnej fantasy (vide młody chłopak wyruszający w świat, czy wątek zaginionego następcy tronu). Powieść stanowi rozwinięcie opowiadania, podobno też jej części bywały publikowane osobno. Z tego powodu „Smoki…” są zlepkiem kilku historii, w których główny bohater pełni rozmaite role: opowieści o władającym wioską potworze, wątku gromady mieszkających pod ziemią wyrzutków-rewolucjonistów, czy kryminalnej zagadki morderstwa pewnej magicznej istoty. Całość sprawia wrażenie, jakby autor nie miał pomysłu na spójną fabułę, więc dał się ponieść swojej wyobraźni, podsuwającej mu kolejne scenariusze. Szkoda, że za szybko czytelnik domyśla się, kim są Nat i Will, niezbyt satysfakcjonujące jest także zakończenie. Co nie zmienia faktu, że powieść czyta się bardzo przyjemnie.

Wedle słów Swanwicka, znajdujące się w „Smokach…” odniesienia do ataku na WTC odbyły się „w sposób jak najmniej oczywisty dla czytelnika”, a tymczasem w powieści pojawia się obraz metalowych smoków rozbijających się o wieże wielkiego miasta. Subtelność, nie ma co, iście amerykańska. Niezależnie jednak od utyskiwań, powieści Swanwicka są warte lektury.

[1] Swoją drogą, koncepcja idiotyczna, ale zapewne ludzkość miewała tego rodzaju pomysły.

[2] Odczytałam ją w ten sposób, że po wszystkich traumatycznych przejściach, ale też wątpliwościach i pytaniach, dorosła już bohaterka wiedzie płytkie życie, w którym główną atrakcją jest poznanie kolejnego „ciacha”.