Beatrycze Nowicka Opowiadania

Nowe imperium, Szmaragdowy sztorm (recenzja, E)

Przyczajony Hadrian, ukryty Royce

Michael J. Sullivan, wyd. Prószyński i S-ka

Wydane łącznie trzeci i czwarty tom cyklu „Odkrycia Riyrii”

Beatrycze Nowicka: 6,5/10

Dalsze przygody Hadriana i Royce’a nie zaskakują, ale też nie rozczarowują. „Nowe imperium. Szmaragdowy sztorm” Michaela J. Sullivana to przyjemna w lekturze fantastyka rozrywkowa.

Dwie kolejne części cyklu o duecie Riyria są solidną kontynuacją „Królewskiej krwi. Wieży elfów” – wartka akcja i budzący sympatię, a przy tym zgrabnie nakreśleni bohaterowie stanowią ich mocne strony. Co więcej, ma się wrażenie, iż Sullivan bardziej dopracował swoje utwory (albo też przeszły one staranniejszą redakcję) – pomysły wydają się bardziej przemyślane, zaś w opisach miejsc nie pojawiają się elementy sprzeczne np. z porą roku. Z drugiej strony mało tu nowości – czytelnik nie dowiaduje się wiele więcej o świecie, czy głównych postaciach, nie ma też smakowitych szczegółów, przydających światom fantasy oryginalności. Nie zmienia to jednak faktu, że „Nowe imperium. Szmaragdowy sztorm” sprawdzają się bardzo dobrze jako następne „odcinki” perypetii dzielnych złodziei.

Akcja „Nowego imperium” toczy się niecały rok po wydarzeniach opisanych w „Wieży elfów”. Przez ten czas sporo się wydarzyło – kościelni hierarchowie rozpoczęli realizację swojego planu odtworzenia cesarstwa. Oczywiście pociągnęło to za sobą wybuch wojny z królestwami, których władcy nie zechcieli uznać zwierzchności rodzącego się imperium. Jednym z takich państw jest Melengar, rządzony przez znanego z „Królewskiej krwi” Alrica. Dzięki zawiązaniu akcji w obleganej stolicy Melengaru, czytelnik zostaje od razu „wrzucony” w wir wydarzeń. Jak nietrudno zgadnąć, i tym razem Royce i Hadrian odpowiadają na prośbę o pomoc. Wątek kolejnego zlecenia łączy się z wątkiem związanym z prawdziwym spadkobiercą Novrona, równolegle przedstawione zostają losy marionetkowej cesarzowej.

Trzeba niestety powiedzieć, że mało malownicze przedstawienie świata zaczyna lekko doskwierać. Owszem, „Nowe imperium” nie nudzi, jednak po namyśle można dojść do wniosku, że tak naprawdę wydarzyło się tu niewiele – ot, bohaterowie znowu trochę pojeździli tu i tam po wsiach i miastach, poprzekradali się i powalczyli. Gdyby miejsca, które odwiedzili były bardziej charakterystyczne, wrażenie podobieństwa z pewnością byłoby słabsze. Dobrym pomysłem były wizyty bohaterów w ich rodzinnych stronach, z kolei za niezbyt trafioną uważam koncepcję ruchu demokratycznego.

Może nie do końca wiarygodne psychologicznie, ale wprowadzające pewną dramaturgię, są rozterki Hadriana, który nagle uznał, że potrzebuje nadać swojemu życiu sens poprzez oddanie się jakiejś Słusznej Sprawie. Dziwi trochę to, że akurat w takim, a nie innym momencie doszedł do powyższego wniosku – ostatnio przecież zajmował się między innymi ratowaniem królestwa (wraz z tamtejszymi księciem i księżniczką), a także zgładzaniem mitycznej bestii, pożerającej ubogich wieśniaków. Czyżby zbliżający się kryzys wieku średniego? W każdym razie Hadrian marzy o zmianie zawodu, zaś Royce, który (jeszcze w tomie drugim) dowiedział się od czarnoksiężnika, że jego przyjaciel ma swoje Przeznaczenie, nie uważa aspiracji druha za rozsądne. Niemniej, poczucie odpowiedzialności i przywiązanie nie pozwalają skrytobójcy opuścić towarzysza.

Idealistyczne zapędy Hadriana przyczyniają się zresztą do tego, że w tomie następnym – „Szmaragdowym sztormie” – bohaterowie wyruszają na kolejną misję, tym razem do zamorskich krain. Chociaż na pomysł, by umieścić złodziei na statku i kazać im podszywać się pod żeglarzy wpadł już wcześniej Scott Lynch, w obrębie samego cyklu o Riyrii wprowadza on pewną świeżość. Opis morskiej podróży i późniejsza wyprawa przez dżunglę są ciekawe, a nowe dekoracje wprowadzają do powieści sporo kolorytu. W kwestii używanego żeglarskiego slangu nie jestem w stanie określić, na ile jest on poprawny – mogę tylko napisać, że w oczach laika brzmi odpowiednio barwnie. Osobiście uważam tę część za lepszą od „Nowego imperium”, przede wszystkim ze względu na wątek „morski” i odrobinę egzotyki.

Recenzując „Królewską krew. Wieżę elfów” chwaliłam Sullivana za bohaterów – to samo mogłabym powtórzyć teraz. Autor potrafi udanie charakteryzować swoje postaci tylko poprzez „zewnętrzne” opisy. Sceny przedstawiające interakcje pomiędzy bohaterami stanowią bardzo dużą część powieści i są to fragmenty w zdecydowanej większości udane. Treściwe dialogi oraz opis towarzyszących wypowiedziom gestów pozwalają stworzyć sobie wyraźny obraz. Uważam, że są one wystarczające i Sullivan mógłby sobie darować przedstawianie myśli oraz poglądów protagonistów – okazuje się bowiem, że to wychodzi mu już gorzej. Owszem, zdarzają się autorowi sensowne fragmenty: „kradł, kłamał, a w razie konieczności nawet zabijał (…). Nie miał powodu przepraszać; nie musiał się zastanawiać. Świat toczył z nim wojnę i nie istniały żadne świętości”, ale także boleśnie kiczowate porażki: „źródłem jej bólu było wspomnienie widzianej w nocy twarzy. Serce bolało ją, jakby je przebito, i rana ta nigdy się w pełni nie zagoi”, czy „od tamtego dnia minęło już prawie dwadzieścia lat, a jego wciąż dręczyło wspomnienie o Nefryt (…). Miłość i nienawiść splotły się w nim na zawsze w węzeł zbyt silny do rozsupłania”. Szczęśliwie, tego rodzaju stylistycznych wpadek jest bardzo niewiele.

Jeżeli chodzi o samych złodziei, w porównaniu z poprzednimi tomami praktycznie się nie zmienili. Trochę szkoda, że autor nie odsłonił więcej na temat przeszłości Royce’a – ale być może zostawił to sobie na finał całej historii. Pewnej przemianie uległa natomiast księżniczka Arista – choć niestety nader często zachowywała się dość głupio, wobec czego trudno mi było ją szanować. Z postaci pierwszoplanowych najlepiej prezentuje się cesarzowa Modina. Wprawdzie pomysł na to, jak ją potraktowano, wydaje się pozbawiony większego sensu, niemniej sama bohaterka odróżnia się na tle pozostałych i intryguje. Sullivanowi udały się także postaci drugoplanowe – przedstawione oszczędnie, ale dosyć wyraziście – ot, choćby watażka Erandabon, trafnie scharakteryzowany w kilku zaledwie dialogach. Najgorzej wypadają niestety antagoniści, którzy bywają zbyt typowi.

Fabuła, podobnie jak w pierwszych dwóch tomach jest dynamiczna, chociaż czasami przewidywalna. Sullivan zadał sobie trud, by odpowiednio uprawdopodobnić przedstawiane przez siebie wydarzenia. Żałuję tylko, że wszystko zdaje się zmierzać w stronę tradycyjnego schematu, z podnoszącym łeb pradawnym złem, potrzebnymi do jego pokonania artefaktami, przepowiedniami, wybrańcami i przyprawiającym o zgrzytanie zębów patosem. Osobiście wolałabym polityczne rozgrywki z Esrahaddonem i kościelnymi dygnitarzami w charakterze władców marionetek.

Na koniec trzeba wspomnieć o tłumaczeniu i redakcji – z radością stwierdzam, że jest zdecydowanie lepiej niż w „Królewskiej krwi. Wieży elfów.” W samym tekście nie znalazłam rażących błędów gramatycznych, czy literówek (choć jak na złość chochlik drukarski wkradł się na samą okładkę i do tytułu oryginału).

Uczciwie porównując z innymi niedawno przeczytanymi przeze mnie pozycjami należącymi do fantastyki rozrywkowej, w porównaniu z Sullivanem Lynch ma talent a Abercrombie znacznie lepsze rzemiosło. Niemniej, „Nowe imperium. Szmaragdowy sztorm” dostarczają kilku wieczorów bardzo przyzwoitej rozrywki. Obydwie powieści wciągają i – co najważniejsze – pozostawiają czytelnika w niecierpliwym oczekiwaniu na ciąg dalszy.