Beatrycze Nowicka Opowiadania

Wydrążony człowiek, Muza ognia (recenzja, E)

Artystyczne pasożytnictwo

Dan Simmons, wyd. Prószyński i S-ka

Beatrycze Nowicka: 4/10

Sam pomysł na wydanie w jednym tomie dwóch utworów Dana Simmonsa: powieści „Wydrążony człowiek” oraz mikropowieści „Muza ognia” należy pochwalić. Niestety, jeśli chodzi o mnie, żaden z tekstów nie przypadł mi szczególnie do gustu.

Gdy myślę o „Wydrążonym człowieku” korci mnie, aby podsumować go frazą „zamiast wybuchu skowyt”. Być może jest to nazbyt złośliwe, niemniej mam wrażenie, że pomiędzy ambitnymi założeniami a ich realizacją cień pada długi, jakby Simmons chciał powiedzieć zbyt wiele, pokazać za dużo, w efekcie czego powstał utwór niespójny i przerysowany.

Osobiście wyróżniłabym trzy główne wątki: najobszerniejszy dotyczy losów Jeremiego Bremena, matematyka obdarzonego zdolnościami telepatycznymi, po śmierci żony Gail, drugi – przedstawiany w retrospekcjach – odwołuje się do szczęśliwej przeszłości bohatera, trzeci zaś, „naukowy”, związany jest ze współtworzoną przez protagonistę teorią struktury ludzkiego umysłu. Pierwszy ze wspomnianych jest swoistą podróżą Bremena przez piekło, jakim stał się dla niego świat pozbawiony ukochanej kobiety. W swoim obecnym stanie ducha Jeremy dostrzega w ludziach niemal wyłącznie ciemną stronę, ponadto na bohatera spadają kolejne nieszczęścia. I tutaj niestety Simmons przesadził z ilością prezentowanego zła, lub też przedstawił je w zbyt jaskrawy sposób. Wskutek tego dość szybko czytelnik zostaje znieczulony – po kilkudziesięciu stronach lektura bardziej mnie męczyła, niż poruszała. I chociaż w szczególe wiele osób i wydarzeń jest prawdopodobne, całość razi sztucznością. W pewnym momencie pojawia się też wątek rodem z taniego horroru, który tylko sprawia, że powieść traktuje się z jeszcze większym dystansem.

Dziwnym wydaje się również, że bohater, zdolny odczytywać myśli ludzi z odległości wielu kilometrów, raz za razem daje się zaskakiwać wszelkiej maści oprychom. Retrospekcje zapewne miały stanowić kontrast, niestety szczęśliwe chwile z Gail są częstokroć przedstawiane boleśnie kiczowato: „nad ich głowami coraz mocniej jaśnieją gwiazdy, przesyłając im przyzwolenie z kosmosu”, „suną na narastającej bryzie i przyboju, ku jakiemuś szybko cofającemu się jądru wszechrzeczy”, co pogłębia wrażenie sztuczności. Wreszcie – teoria umysłu. Simmons wrzuca tu większość „modnych” haseł SF: równanie falowe Schrödingera, mechanika kwantowa, wszechświaty równoległe, teoria chaosu, a wraz z nią fraktale, atraktory i równania nieliniowe itp. (brakuje chyba tylko podróży w czasie), co wzbudza moją podejrzliwość. Ponadto nie wydaje mi się, jakoby naukowcy lubowali się w zwrotach w rodzaju „wewnątrz chaotycznego morza walących się fal prawdopodobieństwa” (nieco dalej owe fale tłuką „o suchą plażę wieczności”).

Efekt końcowy określiłabym jako skrajny antropocentryzm połączony z myśleniem magicznym (moje prywatne poglądy stanowią jego przeciwieństwo – może też dlatego ta wizja do mnie nie przemówiła). Na sam koniec zaś autor funduje czytelnikowi istny gejzer patosu. Parę gorzkich słów należy się też tłumaczom za błędy gramatyczne: „dendrytów i synapsów”, „szukał pasiastą szkocką krowę”; sądzę też, że raczej „zespół jelita drażliwego”, a nie „syndrom podrażnionego jelita”, nie ma też sensu pisanie „jesteśmy mutantami genetycznymi”.

„Muza ognia” jest utworem krótszym i lżejszym. Perypetie trupy wędrujących po kosmosie aktorów stanowią miłą odskocznię po „Wydrążonym człowieku”. Tyle że całość sprawia wrażenie, jakby autor użył fabuły wyłącznie jako pretekstu, by przedstawić ulubione sztuki „Szekspira”, ich fragmenty, oraz wybrane sceny. Kwestie tego, jak inne gatunki inteligentne miałyby postrzegać ludzką sztukę, zostały ledwo poruszone (wiara autora, iż dramaty Szekspira są na tyle uniwersalne, że powinny dotrzeć do każdej świadomej istoty, wydaje mi się cokolwiek naiwny), wszystko zaś kończy się peanem na cześć poezji i miłości.

Uważam, że utwór w pisany hołdzie innym dziełom powinien posiadać własną głębię. W „Hyperionie” się to Simmonsowi udało – tutaj treść własna jest tylko kolorową otoczką, zaś całość jawi się jako postmodernistyczna zabawa.