Beatrycze Nowicka Opowiadania

Hyperion, Upadek Hyperiona, Endymion, Triumf Endymiona (recenzja, E)

Pod tysiącem słońc

Dan Simmons, wyd. MAG

Beatrycze Nowicka: t1 i 2 10/10 ; t3 i 4 7/10

Artykuł napisałam na konkurs organizowany przez Esensję. W konkursie podano listę książek, których recenzje należy nadsyłać – na tej liście widniał „Triumf Endymiona”, podczas gdy poprzednie tomy (zwłaszcza pierwsza dylogia) podobały mi się o wiele bardziej. Dlatego w tekście napisałam też o tomach poprzednich

„Wiesz ty, czym ty mogłeś być?” chciałoby się zapytać, czytając ostatni tom hyperiońskiego cyklu. Charakterystyczny styl Simmonsa nie pozwala wątpić, że „Triumf Endymiona” wyszedł spod tego samego pióra, co „Hyperion” i „Upadek Hyperiona”, a jednak chwilami aż trudno uwierzyć, że autor, który potrafił stworzyć wyżej wspomniane pierwsze dwa tomy, nie umiał potem powtórzyć swojego sukcesu. Być może to wpływ zawartych w dylogii hyperiońskiej rozważań o poezji i poetach, niemniej czytając „Endymiona” i Triumf…” nieraz zastanawiałam się nad tym, czy może coś takiego jak natchnienie naprawdę istnieje i niestety opuściło Simmonsa po napisaniu „Upadku…”. Zabrzmi to nieprofesjonalnie, lecz druga dylogia wydała mi się… pozbawiona duszy. Trzeba pogratulować pisarzowi odwagi – porwał się na wiele, powracając po kilku latach przerwy do wykreowanego przez siebie świata. Musiał zmierzyć się ze swoim dziełem, czekało go także niełatwe zadanie nakreślenia postaci nowego mesjasza. Zaryzykował. „Endymion” i „Triumf…” są próbą dyskursu z pierwszą dylogią. W „Hyperionie” i „Upadku…” Simmons stworzył mity. W tomach kolejnych mity te obala. Rozbija też misterną układankę, z taką pieczołowitością konstruowaną w pierwszej dylogii. Obwieszcza, że niektóre elementy mają zupełnie inny kształt i składa je w odmienny sposób. Czy udaje mu się dzięki temu dorównać samemu sobie?

„Hyperion”, nagrodzony Hugo i Locusem pierwszy tom cyklu dla mnie przynajmniej był objawieniem. To była prawdziwa eksplozja wyobraźni, olśniewająca rozmachem stworzonego świata i setkami pomysłów, które inny autor mógłby spożytkować na co najmniej kilka książek: od symbiontów, czyniących człowieka nieśmiertelnym, do SI próbujących stworzyć boga, od szczegółów w rodzaju domu, którego każdy pokój znajduje się na innej planecie, po historię cofającej się w czasie dziewczynki. Wszystko to opisane zostało w sugestywny, plastyczny sposób, z ogromną wręcz dbałością o adekwatność treści i formy. Ta ostatnia była skomplikowana i dopracowana: szkatułkowa powieść, mieszcząca w sobie osobne opowiadania różniące się konwencją, charakterem i klimatem, oraz zawierające oprócz własnej fabuły elementy układanki, które czytelnik musiał sam sobie poskładać.

Pierwszy tom cyklu funkcjonował na wielu płaszczyznach. Na najbardziej zewnętrznym poziomie był wciągającą powieścią, posiadającą wyrazistych bohaterów oraz interesującą, wielowątkową fabułę. Nieco głębiej był także znakomitym przykładem postmodernizmu. Stanowił nie tylko dialog z literaturą SF, jej konwencjami i historią, lecz czerpał pełnymi garściami z całego dorobku kulturowego: od Biblii, przez dziewiętnastowieczną poezję, po popkulturę. Przez cały czas pozostawał przy tym książką „strawną”, którą się czyta, miast przez nią brnąć. Simmonsowi udała się rzecz niesamowita – utrzymanie napięcia i tempa akcji pomimo wplecenia w nią wierszy, rozważań na temat sztuki, a nawet sugestii, że może wszystkie wydarzenia są „wnętrzem” dzieła jednego z bohaterów. Można było także czytać „Hyperiona”, jako metaforyczną opowieść o wędrówce człowieka ku śmierci, w czasie której próbuje on rozliczyć się ze sobą, podsumować swoje życie oraz zająć stanowisko względem nieuchronnego. W mojej pamięci szczególnie utkwiła genialna scena: korowód postaci u wrót doliny. Futurystyczny dance macabre z „przedstawicielami wszystkich stanów” i Chyżwarem w charakterze personifikacji śmierci.

Nie zawaham się nazwać „Hyperiona” arcydziełem. Wymieniłam już jego zalety, jednak tym, co porwało mnie najbardziej, była moc wizji, siła wyłaniających się ze słów obrazów. Plastyczność opisów i pomysłowość Simmonsa sprawiły, że wykreowany przez niego świat wciągnął mnie do tego stopnia, iż jeszcze po kilku tygodniach od lektury, gdy zamykałam oczy, pod powiekami przesuwały mi się zmienne pejzaże Hyperiona i wielu innych planet. Już scena otwierająca tę powieść jest znamienna – konsul gra w niej na fortepianie na tarasie swojego czarnego statku, dookoła którego rozpościera się tropikalna puszcza jak z kenozoiku i emitujące fosforyczną poświatę bagna. Właśnie zerwała się burza, błyskawice szatkują niebo, a gdzieś w cieniu przemykają dinozauropodobne istoty. A to dopiero sam początek estetycznych atrakcji, takich jak mknące przez kosmos drzewostatki Templariuszy, pływające wyspy, miasta-ule, cierniste drzewo Chyżwara i mnóstwo, mnóstwo innych. Dla wielbicieli fantastyki „Hyperion” i jego kontynuacja to lektura obowiązkowa. Jeśli o mnie chodzi, uważam, że coś bym w życiu straciła, gdybym nie miała okazji przeczytać tych powieści.

Tom drugi okazał się równie dobry, co pierwszy. Simmons zdecydował się na zmianę formy oraz perspektywy i uczynił „Upadek Hyperiona” książką o końcu imperium. Udanie przy tym włączył losy pielgrzymów w wydarzenia o znacznie bardziej globalnym charakterze. Świat został już nakreślony wcześniej, lecz Simmons dodał sporo nowych pomysłów i – co najważniejsze – poprowadził fabułę w ten sposób, by wyjaśnienia zagadek z „Hyperiona” oraz rozwiązanie niektórych wątków okazały się naprawdę zdumiewające. Wprowadził także nowych bohaterów, w tym ciekawego Severna i znakomitą Meinę Gladstone.

„Upadek Hyperiona” również był powieścią erudycyjną i mistrzowsko wręcz skomponowaną. Simmons wykorzystał w nim aż cztery rodzaje narracji, przeplatające się wedle określonego schematu. Narracja była przy tym ściśle dopasowana do akcji – jej tempa oraz przebiegu (np. gdy pielgrzymi wkraczają w zasięg wzburzonych „prądów czasu”, wydarzenia przedstawiane są w poszatkowany, często achronologiczny sposób). Znalazło się także miejsce na dywagacje filozoficzne i humanistyczne przesłanie. „Upadek Hyperiona” przenikał także ogromny głód boga – przebijał z wypowiedzi i przemyśleń postaci, wplatał się w samą koncepcję świata. Pragnienie to nie pozostało nieodwzajemnione. Bóg zstąpił pomiędzy ludzi i o tym właśnie miała opowiadać druga dylogia.

Początek „Endymiona” zapowiadał się nieźle. Był odważny i kontrowersyjny – widać było w nim „pazur” Simmonsa. Niestety, później nie było już aż tak intrygująco. Autor zdecydował się sięgnąć po konwencję przygodowo-awanturniczą. Wybrał tylko jeden wątek – ucieczkę Enei przed siłami Paksu, zdecydował się także na zawężenie perspektywy. Okrojenie formy i treści zwracało uwagę, nawet styl był jakby odrobinę mniej barwny. Być może miało to odzwierciedlić fakt, że opisywane wydarzenia działy się w „nowym średniowieczu”, a narrator nie był człowiekiem o szerokich horyzontach (nie miał też dostępu do datasfery, gdzie cały dorobek kulturalny ludzkości znajdował się na wyciągnięcie ręki), lecz uczyniło to „Endymiona” przede wszystkim powieścią akcji.

Udany zabieg stanowiło przedstawienie wydarzeń zarówno ze strony uciekinierów, jak i ścigających (Simmons zdecydował się tutaj na dwa przeplatające się rodzaje narracji), niemniej fabuła sprowadzała się do tego, że przez ponad siedemset stron autor obmyślał rozmaite pułapki i przeciwności czyhające na bohaterów, by później ich z tychże pułapek wyciągać. Był też „Endymion” swego rodzaju mrugnięciem do czytelnika, bo jak inaczej interpretować wypowiedzi bohaterów typu: „nie mamy żadnego mądrego planu. Myślisz, że i tym razem w razie problemów pojawi się Chyżwar w charakterze deus ex machiny?”.

O ile jednak tom trzeci można uznać za swego rodzaju lżejsze interludium, „odpoczynek” autora i rodzaj wprowadzenia, o tyle „Triumf Endymiona” powinien być grande finale, zwieńczeniem i podsumowaniem całego cyklu. Tymczasem, na mnie przynajmniej sprawił wrażenie średnio udanej (jak na Simmonsa) próby podomykania niektórych wątków oraz wprowadzenia jeszcze nieco nowych interpretacji. Zabrakło mu swoistego monumentalizmu, który cechował pierwsze dwie powieści, i nie chodzi mi tutaj bynajmniej o kreację świata, lecz o głębię rozważań, które zawierały.

Chociaż „Triumf…” jest najobszerniejszy ze wszystkich tomów cyklu, na ponad dziewięciuset stronach zawarto znacznie mniej treści niż w pięćsetstronicowym „Hyperionie”. Bardzo sporo jest za to dłużyzn – szczególnie na początku książki. Rozwlekłe opisy Taliesina (ze szczególnym uwzględnieniem zaprojektowanego przez Eneę budynku), niczemu właściwie nie służą. Relacje z uroczystości i wydarzeń na Pacem zamiast budować klimat „rozwadniają” akcję. Kolejna wędrówka Endymiona przez planety każe myśleć, że może ładne te wszystkie światy, ale właściwie po co to wszystko? (Tutaj przypomina mi się Ciri skacząca po miejscach i czasach w „Pani jeziora”). Wreszcie opis pewnego pojedynku zajmujący dziesięć stron, na których oprócz tego, że bohater walczy, dostajemy również jego wspomnienia z młodości, komentarze do wykonywanych ciosów, a także rozliczne rozważania towarzyszące. Być może miało to uwypuklić ten moment, lecz Simmons osiągnął tylko tyle, że niemal całkowicie pozbawił go dramatyzmu oraz wiarygodności. Dodatkowo pisarzowi nie udało się uniknąć tak częstej w książkach i filmach SF sytuacji, w której bohaterom przez długi czas zagraża „straszliwa istota nie do pokonania”, lecz gdy przychodzi do ostatecznej konfrontacji, owa istota akurat nie może w pełni wykorzystać swoich możliwości. Kolejnym objawem przerostu objętości nad treścią są liczne powtórzenia oraz przypominanie czytelnikowi pewnych faktów wręcz do znudzenia – vide Endymion po raz n-ty stwierdzający, że przebywa w swojej celi śmierci. Co dziwniejsze, rzeczy naprawdę ważne, jak przebieg kampanii przeciwko Intruzom, czy zmiany, jakie nauki Enei wywołują w społeczeństwie, są opisywane nadzwyczaj lakonicznie, albo tylko zaznaczane – np. wydarzenia dziejące się na kilkunastu planetach w przeciągu kilku lat zajmują zaledwie parę stron.

Świat Paksu jest też mimo wszystko mniej bogaty niż Hegemonia – wynika to z regresu technologicznego oraz ograniczeń nakładanych przez Kościół. Bohaterowie „Triumfu Endymiona” zostali nakreśleni gorzej niż postaci z pierwszej dylogii. Najmocniejszym punktem powieści powinna być Enea. Z jednej strony – jest to decyzja autora, że zdecydował się podkreślić jej człowieczeństwo, miast wynosić ponad wszystkich, lecz ci spośród czytelników, którzy spodziewali się wcielonego boga, a zamiast tego dostali targaną wątpliwościami młodą kobietę, mogą poczuć się zawiedzeni. Enea niewiele naucza o filozofii. Informacje o tym, że córka Brawne cieszy się ogromnym autorytetem, pojawiają się w książce dość często, jednak Simmons nigdzie nie pokazuje, jak i dlaczego zyskała sobie ów posłuch i szacunek. Ten brak charyzmy dziwi, gdy czytelnik przypomni sobie postać Meiny Gladstone. Hasło „mesjasz” wywołuje pewne określone konotacje. Czytelnik spodziewa się kogoś wyjątkowego, mądrego i uduchowionego. Myślę, że stworzenie obrazu takiej istoty jest niesamowicie trudne, nie wiem nawet, czy możliwe. O tym, czy taka a nie inna kreacja Enei była celowym wyborem Simmonsa, czy też autor nie potrafił podołać wyzwaniu, wie zapewne tylko on sam.

Drugą wielką zmarnowaną szansą jest Lenar Hoyt. „Triumf Endymiona” wyjaśnia wiele rzeczy, lecz pośród nich nie ma odpowiedzi na jedno z najważniejszych pytań. Dlaczego ksiądz wybrał taką, a nie inną stronę? Czytelnik, który zapamiętał Hoyta jako człowieka pragnącego śmierci, trawionego bólem i poczuciem winy, który jednak w przeddzień spodziewanego końca i w obliczu kosmicznej wojny wybuchającej mu nad głową grał na bałałajce, by podnieść na duchu siebie oraz towarzyszy, po prostu nie rozumie, dlaczego nagle ksiądz tak drastycznie się zmienił. Tymczasem Simmons, do tej pory nieszczędzący opisów wewnętrznych przeżyć bohaterów, tym razem milczy jak zaklęty i nie udziela żadnych wyjaśnień, przez co postać Hoyta po prostu traci na wiarygodności. W ogóle przedstawiciele Kościoła i podległych mu instytucji są schematyczni. W pierwszej dylogii w zasadzie nie było złych bohaterów, w drugiej zaś księża są w różnym stopniu skorumpowani, albo poddani systemowi, przy czym niektórzy z nich zostali nakreśleni wręcz karykaturalnie (po co np. zły kardynał miałby własnoręcznie podrzynać gardła, zamiast po prostu zastrzelić z dezintegratora neuronowego?). Wielki Inkwizytor Mustafa prezentuje się może nieco lepiej (choć i tak jest stosunkowo jednowymiarowy), Lourdusamy niestety jest postacią szablonową, pozostali zaś stanowią spłycone kopie tych dwojga. Jeden z trzech „dobrych kościelnych” – ojciec de Soya, który był najciekawszym z bohaterów „Endymiona”, w „Triumfie…” jest znacznie mniej wyrazisty. W tomie poprzednim mogliśmy obserwować jego determinację, obsesję, rozdarcie i wątpliwości. Tutaj pojawia się rzadko, jeszcze rzadziej zaś czytelnik ma okazję poznać jego uczucia. Momenty, w których podejmuje najbardziej dramatyczne decyzje zostały zrelacjonowane beznamiętnie.

Poza wyżej wymienionymi postaciami Raul Endymion jest, jak poprzednio, narwany, naiwny i prostoduszny, a A. Bettik stanowi chodzącą dekorację. Z nowych bohaterów – niejaki Kenzo Isozaki (z planety Fuji, jakby ktokolwiek miał jeszcze wątpliwości) we wszystkich scenach, w jakich się pojawia, „nie okazuje po sobie emocji” (jakże oryginalnie), a poza tym dowiadujemy się o nim niewiele więcej. Trudno w takich warunkach poczuć doń sympatię, czy jakąkolwiek więź. Wreszcie – w „Triumfie Endymiona” powraca całkiem sporo bohaterów „hyperiońskiej” dylogii, trudno mi jednak orzec, po co właściwie, gdyż w większości przypadków po prostu pojawiają się to tu, to tam, co jakiś czas wygłaszając parę zdań, bądź zadając pytanie, a poza tym nie wnoszą do fabuły nic nowego (może jeszcze obecność Silenusa jest uzasadniona, lecz taka np. Rachela jest całkowicie zbędna). W głowie czytelnika kiełkuje za to przypuszczenie, że Simmons nie potrafił stworzyć ciekawej galerii nowych postaci, więc sięgnął po sprawdzonych „starych znajomych”, co do których miał pewność, że wywołają określone emocje odbiorcy. Rozwiązanie takie uważam za tanie. „Odgrzewani” bohaterowie wręcz na tym tracą, zwłaszcza ci, których losy stanowiły spójną i zamkniętą całość (np. historia Kassada i Racheli, kochanków wędrujących w czasie w przeciwne strony, w pierwszej dylogii rozwinęła się i wybrzmiała, nie było więc moim zdaniem sensu dodawania czegokolwiek, zwłaszcza, jeżeli nowa część nieszczególnie pasuje do reszty). Oczywiście jest także Chyżwar, lecz jego rola ogranicza się przeważnie do stania nieruchomo oraz do kilkukrotnego wzięcia udziału w walce. Wreszcie, Nemes, której jedynym zadaniem jest bycie potworną i nieludzką. Pomimo stwierdzenia Simmonsa (we wstępie do opowiadania „Wychodźcy z Helisy” w antologii „Nowe horyzonty”), że potwór z Doliny Grobowców do końca cyklu pozostaje tajemniczy, moim zdaniem Władca Bólu zdecydowanie traci, pojawiając się tylko w charakterze ozdóbki.

Oprócz wyżej wspomnianych rzeczy, uwagę czytelnika zwracają mniejsze lub większe niedoróbki. I tak np. Hoyt ma dwa krzyżokształty, choć w „Upadku…” wyraźnie było napisane, że Chyżwar jeden z nich usunął i trudno złożyć to na karb reinterpretacji faktów, jaka ma miejsce w drugiej dylogii (o czym później). Enea raz ma krótkie włosy, po czym niedługo później autor wspomina o jej „długich lokach”. Z kwestii znaczniejszych – w „Triumfie Endymiona” kilka razy zostało wspomniane, że Enea ma doprowadzić do pojednania ludzkości i Centrum… a potem nagle ten wątek zostaje całkowicie zarzucony. Gigantomania Simmonsa (kilkukilometrowe drzewa, kilkunastokilometrowe góry etc.) zaczyna nieco razić, kiedy pojawia się konstrukcja z żywych organizmów, tworząca sferę wokół słońca, i hasła o „zazielenianiu galaktyki”. Wygląda to pięknie, owszem, lecz nasuwa się pytanie, jak Intruzi zdołali w ciągu kilkuset lat przetransportować do układu dawkę cięższych pierwiastków potrzebną do wytworzenia tak ogromnej ilości biomasy. Nastawiony krytycznie czytelnik zaczyna też zwracać baczniejszą uwagę na kosmiczne bitwy. I zastanawia się na przykład, jak bojowy okręt mógł namierzyć okręty wroga znajdujące się w odległości 0,86 roku świetlnego, wysłać w ich stronę pociski (o pociskach akurat było wspomniane, że wykorzystują supernapęd, czymkolwiek by był), trafić je i odebrać wiadomość o zniszczeniu w przeciągu godzin (zwłaszcza, iż zostało napisane w „Upadku…”, że komunikacja przez nadprzestrzeń stała się niemożliwa). Albo czym są „wirtualne pociski hiperkinetyczne”… (być może tego typu rzeczy pojawiały się wcześniej, lecz podczas czytania pierwszej dylogii tkwiłam w bałwochwalczym wręcz zachwycie i nie zwracałam większej uwagi na szczegóły… Lepiej chyba było dla Simmonsa pozostać przy rozważaniach o poezji i sztuce, niż wgłębiać się w technikalia. Dalej, skoro wyszkoleni eneici posiedli zdolność czytania w myślach dowolnych ludzi (niezależnie od odległości), dlaczego nikomu nie przyszło do głowy, by wykorzystać tę umiejętność do śledzenia ruchów wroga? Jeśli Enea potrafi teleportować się pomiędzy układami, to czemu nie przenosi się dokładnie w miejsce, w którym pragnie być, tylko musi się do niego przekradać? Zadziwia też pogląd, że ludzkość, posiadłszy wyżej wspomniane moce (zależne od czynnika fizycznego, a nie od wyznawanej religii), stanie się lepsza i będzie je wykorzystywać w szlachetnych celach, zamiast ku pognębieniu bliźniego swego.

Warstwa formalna „Triumfu Endymiona” też wydaje się gorsza. Wcześniej każdy tom był inny, tym razem zaś dostajemy kontynuację poprzedniego – nadal mamy do czynienia z wspomnieniami Endymiona. Narracja jest znacznie mniej uporządkowana, czasy i osoby zmieniają się w sposób dosyć chaotyczny, a czytelnik co i rusz dostaje wtręty, w których Raul tłumaczy się z własnej nieudolności w relacjonowaniu wydarzeń. Warstwa filozoficzna także kuleje. Ciekawych rozważań jest tutaj jak na lekarstwo, może poza rozmową Enei z Dalajlamą. Z drugiej strony, gdy bohaterka dyskutuje z Raulem o ewolucji… i ta rozmowa nasycona jest jakże „głębokimi” twierdzeniami, w stylu „ewolucja się nie cofa”, „życie się nie cofa” oraz „ewolucja ewoluuje” (pomijam „ewolucja ma cel” – bo to już licentia poetica autora, który decyduje, jak ma być w jego świecie)…, ja osobiście zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem wiedza autora o buddyzmie nie jest równie dogłębna, co jego znajomość stworzonej przez Darwina teorii. Niedużo jest także nawiązań i wierszy. Owszem, pojawia się kilka naprawdę dobrych, jednak są i takie, których obecność niczego nie wnosi.

Jedną z najważniejszych kwestii, dotyczących „Triumfu Endymiona”, są zawarte w nim wyjaśnienia i rozwiązania niektórych wątków. Z niezrozumiałych dla mnie przyczyn wszelkie tajemnice świata zostają tutaj wyłuszczone wprost, najczęściej w formie monologów Enei. W dylogii „hyperiońskiej” (a zwłaszcza w „Upadku…”, który był powieścią dosyć wymagającą w odbiorze), czytelnik musiał zbierać rozrzucone wskazówki, dostrzegać i zapamiętywać tropy, by potem z pewnym trudem i dodając trochę od siebie ułożyć to wszystko w spójną całość. Wymagało to uważnej lektury i myślenia nad książką (nie tylko podczas czytania). Rozwiązywanie zagadek Hyperiona frapowało, dawało satysfakcję oraz poczucie, że autor szanuje inteligencję czytelnika. Tym razem dostajemy wszystko na tacy i mnie przynajmniej jakoś mimowolnie przypomniały się słowa Silenusa z tomu pierwszego „Umierająca Ziemia II zaczynała się tam, gdzie skończyła się Umierająca Ziemia, tyle tylko, że tym razem była to zwyczajna proza, długość zdań zaś i układ rozdziałów zostały dostosowane do wyników (…) testów przeprowadzonych na wybranej losowo grupie (…) czytelników”. Co więcej – „nowe” wyjaśnienia niektórych bardzo ważnych dla świata kwestii i wydarzeń okazały się zupełnie różne od tych, jakie pojawiły się w dylogii poprzedniej.

Jak już wspomniałam na początku, Simmons zdecydował się na ryzykowny i ciekawy zabieg. Mianowicie świat opisany w drugiej dylogii wbrew pozorom nie jest tym samym światem, co ten z pierwszej. Wszystko, co pojawiło się w „Hyperionie” i „Upadku…”, stanowi tutaj treść na wpół mitycznych i zakazanych „Pieśni” Martina Silenusa. Przedstawione w nich wydarzenia, postaci oraz interpretacje nie wyrażają tym samym prawdy o świecie „Endymiona”, lecz są czymś względem tego świata wewnętrznym. Dylogia „hyperiońska” staje się dziełem w dziele. Trzeba przyznać, że sam koncept owej literackiej matrioszki intryguje. Burzy także przyzwyczajenia czytelnika, który zwykł podawane przez narratora informacje uznawać za „prawdziwe” w kontekście świata przedstawionego. Tymczasem w „Endymionie” i „Triumfie…” Enea co i rusz stwierdza „wujek Martin się mylił”, „wujek Martin improwizował”, a zaraz potem podawane są „nowe prawdziwe wyjaśnienia” i cała staranna konstrukcja wzniesiona w umyśle czytelnika wali się w gruzy.

Całkiem subiektywnie już mogę powiedzieć, że mnie się te stare rozwiązania wydają ciekawsze i bardziej udane. Nie przemawia do mnie np. nowa teoria transmiterów, wytłumaczenie kwestii Starej Ziemi oraz pochodzenia cybryda Keatsa, czy struktura Centrum. Rozczarowuje to, kim wedle nowej dylogii jest Enea. Z pewnością wypływa to w dużej mierze z przywiązania do „poprzedniej wersji”. Niektóre rozwiązania wydały mi się po prostu głupie i niespójne – jak np. wytłumaczenie obecnego i tu „problemu wyprawy Drużyny Pierścienia”, czyli czemu Endymion i Enea bawili się w ryzykowną wędrówkę po planetach, zamiast udać się od razu do punktu docelowego, skoro mogli. Inne zaś uważam za mniej barwne – przykładem niech będzie wyjaśnienie przyczyny śmierci Heta Masteena. Wolę interpretację z „Upadku…”, wedle której czczący życie we wszystkich jego przejawach Templariusz nie potrafił stać się jeźdźcem nowej apokalipsy. Jego niemożność podjęcia tej drogi miała wtedy rangę wyboru, który wpłynął na losy świata.

Na koniec muszę przyznać, że trudno mi ocenić, ile mojej krytyki wynika z irytacji wywołanej reinterpretacją świata przedstawionego (na swoje usprawiedliwienie dodam, że sporo fanów pierwszej dylogii krytykuje drugą, więc nie jestem odosobniona w takim odbiorze). Jest w „Triumfie Endymiona” także sporo jaśniejszych punktów: barwny opis Tien Szanu, czy bardzo ładnie poprowadzony wątek miłości Raula i Enei. W którymś momencie padają też słowa: „religia od zawsze oferuje nam tego rodzaju fałszywy dualizm (…) cisza nieskończonej przestrzeni albo przytulne ciepło wewnętrznej pewności”. Simmons wymyśla i opisuje trzecią drogę, za co należą mu się brawa. Dla mnie – odwrotnie niż sugeruje autor – druga dylogia pozostanie „apokryfem”. Lecz zachęcam każdego, kto przeczytał pierwszą, by sięgnął po „Endymiona” i „Triumf…” a potem sam zdecydował. Jak mawiała Enea „wybierzcie jeszcze raz”.

PS. Wypada dodać kilka słów na temat wydania, które jest warte swojej ceny. Tak, jak w poprzednich tomach, Mag zadbał o staranną oprawę i szycie. Nie brak także ilustracji – jest ich dosyć sporo i trzymają poziom. Szczególną uwagę zwraca świetna grafika przedstawiająca Chyżwara znajdująca się na początku rozdziału jedenastego. Wizja ilustratora jest w tym przypadku ciekawsza od wizji pisarza. Jedynym mankamentem jest to, iż wydawca nie pomyślał o ujednoliceniu rozmiaru, koloru czcionki i pisowni (małe i wielkie litery) tytułów na grzbietach kolejnych tomów.