Beatrycze Nowicka Opowiadania

Modlitewnik amerykański, Luizjański blues, Viator (recenzja, E)

Autostradą na zachód, gdzie kopalnie złota skrywają dzikie tajemnice

Lucius Shepard, wyd. MAG

Beatrycze Nowicka: 7,5/10

„Modlitewnik amerykański. Luizjański blues. Viator”, czyli wydane w jednym tomie dwie powieści i opowiadanie Luciusa Sheparda powinny spodobać się wielbicielom nastrojowej i efektownej w formie prozy.

Twórczość Luciusa Sheparda, często klasyfikowana jako realizm magiczny, odznacza się swoją specyfiką. W najnowszym, wydanym przez MAGa w ramach Uczty Wyobraźni, tomie utworów amerykańskiego pisarza uwagę zwraca przede wszystkim język oraz sposób narracji – w porównaniu z opowiadaniami o Griaule’u bardziej gawędziarski, pełen dygresji, wtrąceń i refleksji. Shepard jest także mistrzem tworzenia nastroju; potrafi przekonująco opisać zarówno emanujące nostalgią krajobrazy, jak i zatłoczone bary, a także przedstawić stan ducha swoich bohaterów – czy będzie to napad irracjonalnego strachu, alkoholowe odurzenie, czy też chwila spokoju i zadumy. We fragmentach, w których dominują pierwiastki nadnaturalne (lub też urojenia bohaterów, jeśli komuś bardziej odpowiada taka interpretacja), rzeczywistość rozmywa się, ustępując płynnej i rozedrganej wizji. Wiele obserwacji psychologicznych, dialogów oraz rozważań wydaje się celne i wiarygodne. Ujmując to krótko – Shepard pisze naprawdę dobrze.

Miewa jednak słabość do pewnych powtarzających się wątków i motywów. We wszystkich trzech znajdujących się w tomiku utworach głównymi bohaterami są pary kochanków. Wardlin Stuart z „Modlitewnika amerykańskiego” jest byłym więźniem, z kolei Wilander z „Viatora” przez wiele lat był bezdomny. Bohatera „Luizjańskiego bluesa” z protagonistą ostatniego tekstu łączy z kolei przekonanie o pewnej emocjonalnej skazie. Wszyscy trzej mężczyźni przechodzili bądź przechodzą w swoim życiu okres „dryfu”. W końcu napotykają kobiety, które wydają im się szczególnie bliskie, wyjątkowe, wręcz stworzone dla nich, i z jednej strony mają nadzieję na to, że związek nada ich życiu cel i znaczenie, z drugiej zaś obawiają się odpowiedzialności i ostatecznej deklaracji. Pewne podobieństwa można zauważyć także pomiędzy bohaterkami: to mieszkanki małych miasteczek, nie zasymilowane jednak ze swoimi sąsiadami, prowadzące własny interes, które niejedno w życiu przeszły, a teraz zdają się oczekiwać stabilizacji i spokoju. W każdej z nich jej partner dopatruje się tajemnicy. Czasami podobieństwa dotyczą także postaci drugoplanowych; Sedele z „Luizjańskiego bluesa” do pewnego stopnia przypomina Nancy Belliveau z „Modlitewnika…”. Powtarzają się drobiazgi – opisy, w których las z przyjaznego staje się wrogi, niektóre wzmianki czy sposoby ujęcia tematu (np. wrażenia podczas seksu „wydawało mi się, (…) że całe moje życie wlewa się w nią, a jej we mnie” i „przyszło jej do głowy, że w tej chwili przeniknęli się i rozpłynęli w sobie wzajemnie”). Jednak tylko od czytelnika zależy, czy uzna to za wadę, czy może raczej potraktuje trzy kolejne utwory jako swego rodzaju wariacje na temat.

W „Modlitewniku amerykańskim” na uznanie zasługuje sam pomysł wyjściowy na spełniające się wiersze-modlitwy. Sam tekst sprawił na mnie wrażenie, jakby Shepard najpierw zaczął komponować tomik „amerykańskich modlitw”, potem jednak uznał to za zbyt awangardowe i „dobudował” naokoło fabułę. Same modlitwy bywają bardzo poetyckie, ale też są narzędziem satyry na amerykańskie społeczeństwo, większość z nich bowiem dotyczy korzyści finansowych [1]. Nie do końca spójne wydały mi się zapewnienia bohatera o konieczności precyzji doboru słów, prostoty i konkretu – wszak jego teksty – układane także na zlecenie do odmawiania dla innych brzmią np. „północ to godzina dziwnych porad. / Gwiazdy są jak diamentowe dzioby na napiętej czarnej skórze, / węże wciskają się w ziemię niczym korkociągi / w poszukiwaniu ukrytych głęboko smakołyków, / zwierząt bez imion, oczu i dusz (…) módl się, byś poznała rzeczy, które wiesz, / jakby zapisane były w błyskawicach” (gwoli wyjaśnienia, ten fragment pochodzi z modlitwy w intencji uwieńczonego szybkim sukcesem postępowania rozwodowego). Jeżeli tego rodzaju modlitwy-zaklęcia miałyby być skuteczne, nie sądzę, by technika ta była tak łatwa do powszechnego zastosowania [2].

W „Modlitewniku…” jednak obmyślony przez Wardlina „modłostyl” odnosi oszałamiający sukces. Powieść staje się zatem także opisem sławy bohatera, telewizyjnych talk-show, publicznych wystąpień, w trakcie których Stuart napawa się władzą, jaką zdobył u zapatrzonych w niego wiernych, wreszcie konfrontacji z telewizyjnymi ewangelistami. To ostatnie zresztą służy ostrej krytyce ludzi – użyję słów z książki – sprzedających Boga. Sam Wardlin też miewa wątpliwości, zastanawia się, czy nie jest oszustem, na przemian gardzi swoimi zwolennikami i syci się ich uwielbieniem. Nie przeszkadza mu to jednak nieustannie bogacić się na swoim odkryciu. W pewnym momencie okazuje się również, że swoimi modłami najprawdopodobniej stworzył/ukształtował/przywołał istotę, do której zwracał się w szczególnie ważnych intencjach.

Wszystko powyższe brzmi bardzo zachęcająco i początkowo takie jest – Stuart odkrywa sekret skutecznej modlitwy, publikuje książkę, zyskuje popularność, co zostaje opisane celnie i interesująco. Potem jednak Shepard jakby znudził się swoim dziełem i zapragnął na szybko zamknąć fabułę. Zamiast dalej rozwijać pomysł (jakie konsekwencje globalne będzie miało upowszechnienie się modłostylu, co z modlitwami sprzecznymi, czy świat pogrąży się w całkowitym chaosie, czy nagle zmaterializują się setki prywatnych bóstw i co z tego wyniknie) wprowadził wątek psychopatycznego kaznodziei i zamknął wszystko pośpiesznym finałem, nieco przypominającym kulminację „Chinandegi”. „Modlitewnik…” sprawia przez to wrażenie uciętego w jednej trzeciej, choć takie a nie inne zakończenie może także być ilustracją przedstawionej w utworze tezy o skarleniu religii.

Konstrukcja „Luizjańskiego bluesa” jest już bardziej dopracowana, choć znów siłą tego tekstu jest klimat – tym razem miasteczka na Południu USA, gdzie magia miesza się z codziennością. Nie mogę jednak powiedzieć, by przekonał mnie główny wątek oparty na seksualnych obsesjach (np. niemal tuż za otwierającym utwór opisem Grail następuje scena, gdzie bohaterka zostaje zgwałcona… przez cień bambusa – przyznam, że to przekracza poziom tolerowanej przeze mnie abstrakcji). Wreszcie motyw ofiary bardziej przypadł mi do gustu w „Córce żelaznego smoka” Swanwicka – historia Wiklinowej Królowej miała w sobie znacznie więcej drapieżności i dramatyzmu niż wątek Vidy i Dobrego Szarego Człowieka.

Ze wszystkich trzech utworów najbardziej spodobał mi się „Viator”, będący w zasadzie historią nawiedzonego wraku. Podobnie jak poprzednio, fabuła jest prosta, a akcja rozkręca się powoli. Sam statek w pewnym momencie zaczyna budzić pewne skojarzenia z Griaule’m: „otulony pasmami tajemniczo szarej mgły nie był już olbrzymim metalowym absurdem (…) lecz przybrał monstrualny, na wpół mityczny aspekt uwięzionej w potrzasku potężnej żywej istoty, jak stary wieloryb, którego zanieczyszczone morze zwiodło i wyrzuciło na plażę, a on wciąż żył, jego niespokojna witalność tętniła pulsem ciszy ogarniającej całą okolicę”. To jednak nie zmienia faktu, że całość przesycona jest niezwykłym klimatem. Zagubienie głównego bohatera i jego powolne oddalanie się od rzeczywistości zostały bardzo plastycznie odmalowane. Kiedy pojawia się wątek ostatniego rejsu zniszczonego statku, aż chce się kibicować bohaterom, choć jednocześnie przeczucie każe powątpiewać w szczęśliwe dotarcie do celu. Trzeba też przyznać, że rozwiązanie fabuły nie jest realizacją dwóch najbardziej spodziewanych wariantów i pozostawia pewne pole do interpretacji. Na uznanie zasługuje też wyobraźnia, z jaką Shepard kreśli swoje wizje.

Chwilami aż szkoda mi było, że wyszukanej formie nie towarzyszy bardziej skomplikowana treść. Amerykański pisarz wydaje się bardziej zainteresowany leniwym snuciem opowieści, przesyconej obserwacjami obyczajowymi i nadnaturalnymi wizjami, niż bogatą fabułą. O tym należy pamiętać, sięgając po „Modlitewnik amerykański…”. Jest to też jedna z tych książek, które – jako że oddziałują przede wszystkim za pomocą klimatu – muszą trafić w odpowiedni nastrój czytelnika. Jeśli tak się stanie, lektura powinna okazać się satysfakcjonująca.

[1] Choć może to i dobrze, że „Modlitewnik…” nie powstał w Polsce, wtedy bowiem musiałby stać się zapisem wypadków, katastrof i plag, spadających na głowy bogatych ludzi, zwłaszcza polityków, a także zbiorowej paranoi, każącej każdemu rozpaczliwie udawać, że nie powodzi mu lepiej niż ludziom z jego otoczenia.

[2] Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której miliony ludzi umiałyby z powodzeniem naśladować wyżej cytowany styl. Choć prawda – pojawia się przykład modlitwy ułożonej przez kogoś innego – już nie tak skomplikowanej, jednak wciąż dosyć poetyckiej.