Beatrycze Nowicka Opowiadania

Miasto w zieleni i błękicie (recenzja)

Gdzie te kolory?

Anna Kańtoch, wyd. Fabryka Słów

Beatrycze Nowicka: 4/10

Tytułowa zieleń i błękit to kolory morskiej wody, w której główna bohaterka debiutanckiej powieści Anny Kańtoch tonęła, i która od tamtej pory stała się dla niej znakiem niebezpieczeństwa. Płytka woda jest jednakże bezbarwna i niestety to samo można także powiedzieć o książce. Już opis na okładce – choć mylący, gdyż zamiast „dawnych bogów pragnących ostatniej szansy” i „płonących stosów” mamy do czynienia raczej z kryminałem osadzonym w świecie fantasy, daje potencjalnemu czytelnikowi nieco do myślenia. Szczególnie zdanie: „to, co przemija, zawsze zostawia w nas ślad… Miejcie oczy otwarte!”, mimo, że ma się nijak do treści, znakomicie oddaje głębię i nowatorstwo „Miasta…”

Cała historia rozgrywa się w świecie przypominającym nieco dziewiętnastowieczną Europę, z dodatkiem magii i demonów. Na wyspie położonej „pomiędzy Starym i Nowym Światem” (skojarzenia z Atlantydą są jak najbardziej na miejscu) współistnieją ze sobą dwie kultury. Rdzenni mieszkańcy – władający magią Nehaelici, kultywujący stare wierzenia oraz zwyczaje – pomału wymierają, wypierani przez przyjezdnych, wyznających „chrześcijaństwo”, Okcytańczyków (których dla odmiany od czasu do czasu wspiera moc ich świętych, zasilana wiarą wyznawców). Z roku na rok Nehaelickich magów ubywa, aż pewnego razu wybrane przez boga i obdarzone mocą zostaje dziecko mieszanej krwi, dziewczynka imieniem Melisandra. Okazuje się ona być uczennicą krnąbrną i arogancką, jednak obdarzoną ogromnym talentem. Jej nauczyciele wierzą, że bohaterka ma do odegrania ważną rolę. Brzmi znajomo, prawda? Początkowo miałam nadzieję, że choć autorka używa ogranych motywów, to przynajmniej wyciśnie z nich coś jeśli nie oryginalnego, to przynajmniej wyrazistego. Wydawać by się mogło, że na takiej bazie można zbudować historię, która będzie zawierała odpowiednią dozę dramatyzmu. Nigdy jednak nie sądziłam, że spotkam się z czymś tak całkowicie nijakim i nudnym. Jedyny bardziej interesujący pomysł „inicjacji” magów został zmarnowany przez brak jego rozwinięcia i pogłębienia.

Pomimo zapowiedzi jakichś doniosłych wydarzeń większość książki zajmują nieciekawe i przeważnie krótkie scenki, w których poszczególne postaci ze sobą rozmawiają, przy czym z rzadka ich rozmowy wnoszą coś do fabuły lub wizji świata, często zaś ma się denerwujące wrażenie braku jakiegokolwiek powodu, dla którego znalazły się w powieści. Jedynie prolog wzbudził we mnie zainteresowanie oraz (złudne, jak się potem okazało) nadzieje na coś ciekawszego. Tuż po nim akcja przenosi się między innymi do szkoły magii, którą opuszcza wzmiankowana wyżej Melisandra, wybierająca się w odwiedziny do rodziny. W drodze bohaterka poznaje pewną nieszczęśliwą kobietę, jej chorowitego, delikatnego syna oraz wesołą córeczkę. Jednocześnie autorka stwierdza, iż młoda czarodziejka wyczuwa mroczną tajemnicę dotyczącą tejże rodziny, oraz zdaje sobie sprawę, że ich losy są jakoś powiązane. Niedługo później w tajemniczych okolicznościach ginie ojciec młodzieńca, zaś Melisandra zostaje poproszona o pomoc przez śledczych. Jak to zwykle bywa w światach, w których magia służy także do tropienia przestępców – akurat tym razem okazuje się ona bezradna. Dzielna bohaterka nie jest w stanie określić nawet miejsca zgonu denata (choć w tym samym czasie czytelnik zdążył się i bez magii domyślić, gdzie on nastąpił). Dalej oczywiście pojawiają się kolejne ślady i następne trupy. Atmosfera mieście gęstnieje, a Melisandrę dręczą niepokojące sny o siostrze.

Autorka usiłowała zawikłać fabułę, namnożyć podejrzanych i okoliczności tak, by czytelnik nie domyślił się za łatwo, kto zabił ani dlaczego, niestety wszystko to wydaje się zrobione na siłę. Ponadto, w pewnym momencie, gdy w mieście zaczyna się coś dziać, bohaterka jedzie sobie gdzieś indziej i tam przeważnie gada. Wszelkie tego typu wątki poboczne, zamiast wzbogacać książkę, stanowią kolejny zestaw nieudolnie nakreślonych scenek rodzajowych. Dotyczy to zwłaszcza wątku nieudanego małżeństwa jednego z bohaterów, do którego Kańtoch nader często wraca, wydaje się, że w celu usprawiedliwienia zdrady, której ów bohater się dopuszcza. Wszystko to jednak zostało opisane tak mdło, sztucznie i bez jakiejkolwiek psychologicznej podbudowy, że owe scenki z życia wręcz irytują. Wydarzenia w zamiarze dramatyczne również nie wywołują reakcji czytelnika – ot, kogoś tam zabili, aha.

Najsłabszym elementem książki są bohaterowie. Bezbarwni i niewiarygodni snują się po kolejnych rozdziałach deklamując powierzone im kwestie. Nie zdołali we mnie wzbudzić ani sympatii, ani nawet irytacji, zatem ich los był mi całkowicie obojętny. Nawet główna bohaterka prezentuje się blado. Podejrzewam, że w mniemaniu autorki chaotyczne zachowanie Melisandry miało intrygować, tymczasem po prostu zniechęca. Tego, że jest zdolną czarodziejką, czytelnik dowiaduje się głównie z jej własnych słów. Sceny, w których dziewczyna używa magii skutecznie, są krótkie i można je policzyć na palcach jednej ręki.

Główny bohater został nakreślony niewiele lepiej, też miał być intrygujący, ale mu nie wyszło. Postaci drugoplanowe zostały oparte na stereotypach: „zgryźliwa lecz mądra staruszka”, „wrażliwy młodzieniec z problemami rodzinnymi”, „głupi przystojniak do zaliczenia”, „zły fanatyk nienawidzący magii” itp. Prawdziwą porażką okazała się przede wszystkim kwestia motywacji bohaterów, którzy dokonują pewnych czynów, bo tak pasowało do koncepcji fabuły. Jako przykład podam może to, że w pewnym momencie ktoś pała ogromną chęcią pomszczenia śmierci nieznanych sobie osób, której dokonała osoba mu znajoma, niedługo później zaś, gdy za przyczyną pewnej innej osoby generalnie uznawanej przez bohatera za złą, ginie grupa raczej bliskich mu ludzi, postać ta po prostu pozostawia tę sprawę. Zadziwia także przypadek zadeklarowanego ateisty w świecie, w którym bóg magii wskrzesza i przemawia do swoich wyznawców, zaś święci rażą swoją mocą niepobożnych.

Językowo powieść Anny Kańtoch jest poprawna. Wyjąwszy nieliczne przykłady w stylu „złe myśli, które niczym wilki, czyhały na nią w ciemnościach”, da się to czytać bez uśmiechu politowania. Niestety, nie jest to nawet jedna z tych książek, które pomimo błahej treści „łyka się” w klika godzin, by o nich zapomnieć niedługo później. Przegryzanie się przez nużącą fabułę zajęło mi sporo czasu, a fakt, że nie doprowadziła ona do efektownego finału, rozczarował. Podsumowując, jest to jedna z bardziej mdłych książek, jakie dane mi było przeczytać.

Recenzja została opublikowana dawno temu na obecnie nieistniejącym portalu.