Beatrycze Nowicka Opowiadania

Zagroda zębów (recenzja, E)

Wracać wciąż do domu

Wit Szostak, wyd. Powergraph

Główny nurt

Beatrycze Nowicka: 8/10

Mozaika z odłamków rozbitej wazy, czyli przygarść refleksji na temat „Zagrody zębów” Wita Szostaka.

Muszę się przyznać, że nigdy nie przepadałam szczególnie za mitologią grecką. W zamierzchłych czasach podstawówki zaczęłam czytać „Iliadę”, ale doszedłszy do momentu, w którym narrator z zapałem opisywał dość paskudną śmierć jakiegoś nastoletniego jeszcze wojownika, uznałam, że nie zamierzam brnąć dalej, nie moje to szaleństwo. Losy Odysa znam jedynie ze skróconej wersji Parandowskiego – nigdy też nie pałałam do tej postaci większą sympatią, o pamięć mi się tłuką jakieś jego porywcze i okrutne czyny. Z kolei Wit Szostak to jeden z moich czytelniczych wyrzutów sumienia. Stąd zresztą lektura „Zagrody zębów”. Krótka to książka i szybko się ją czyta. Ale ma tę rzadką właściwość, że potem chce się do niej wracać, otwierać na chybił trafił, by odświeżyć sobie jedną lub kilka miniaturek, z których składa się ten cienki tomik.

Przygody Odyseusza z pewnością nieraz poruszały wyobraźnię odbiorców, jednak w zbiorowej pamięci zachował się on przede wszystkim jako ten-który-powraca-do-domu. Długo i z przeszkodami, ale po to, by ostatecznie odzyskać czekającą na niego rodzinę. Dom to mit większy od Odysa.

Szostak złożył „Zagrodę zębów” z odłamków, strzępków, wariantów historii króla Itaki. Rzadko który można nazwać szczęśliwym zakończeniem. Część jest realistyczna, skupiona na prawdzie, w innych bohaterowie ulatują w słowa, pieśni, zmyślenia. Całość lokuje się gdzieś na granicy pomiędzy rzeczywistością a fikcją, wnikliwą obserwacją świata, a refleksją na temat literatury i kultury. Jedno przepływa w drugie, bohaterowie Szostaka żyją w zawieszeniu, na poły ziemscy, na poły utkani z opowieści.

Przypomina mi to „Lawinię” Ursuli K. Le Guin, która dla odmiany inspirowała się historią Eneasza. Powieść amerykańskiej pisarki miała jednak bardziej optymistyczny wydźwięk. W „Zagrodzie zębów” znalazło się kilka fragmentów, gdzie bohaterom nie odmówiono osobistego szczęścia, całość jednak tchnie smutkiem. Bogowie odchodzą, a wraz z nimi cuda. Świat bez nich pustoszeje i szarzeje. Ludzie błąkają się po swoich życiach samotni i niepewni. Nie znają swoich bliskich ani samych siebie. Ratują się kłamstwem, by zagubić się w nim jeszcze bardziej. Wybierają iluzję, odrzucając szansę na prawdziwe relacje z innymi. Wybierają życie z innymi, tracąc blask na rzecz codzienności. Na obrzeżach ich świata i wewnątrz nich samych wzbiera pustka. Le Guin ustami Lawinii mówiła: „wszyscy jesteśmy przypadkowi (…) jestem lśnieniem światła na powierzchni morza”, lecz dodawała potem „idź dalej” i była w tym nadzieja. U Szostaka morze jest ciemne, głębokie i bezbrzeżne. Łatwo w nim przepaść, a ci, którzy wyruszają, znikają nam z oczu i nie wiadomo, czy znaleźli to, czego szukali, a nawet czy w ogóle wiedzieli, czego szukają.

Wszystko to opisane zostało bardzo elegancką frazą. Nawet ja, która zwykle nie mam do tego ucha, wyczuwam melodię słów, rytmy i współbrzmienia. Prolog wydał mi się nazbyt pretensjonalny, ale jest zdecydowanie lepiej, gdy autor przechodzi do przedstawiania losów Odysa. Szostak często nawiązuje do języka eposów Homera. Ton tej prozy bywa uroczysty, prosty, a jednocześnie ozdobny. Zaskakują niektóre neologizmy i zestawienia. Przykuwają uwagę lapidarnie, a zarazem trafnie ujęte zjawiska.

Miniatur jest kilkadziesiąt, może nawet odrobinę zbyt dużo, bo niektóre warianty dość mocno się pokrywają. Niemniej, książka i tak jest krótka, więc dzięki nim zyskuje się kilka dodatkowych kąsków. Mnie najbardziej do gustu przypadły ten o Telemachu wyruszającym na poszukiwanie ojca wraz z dziadkiem (3c), o Odysie obserwującym z murów Troi odchodzących bogów (5p) i o ostatnim podstępie przebiegłego króla (5s). Sądzę, że inni czytelnicy znajdą swoje ulubione wersje, albo wymyślą własne. Warto przeczytać, o ile nie ma się awersji do eksperymentów i nieco bardziej literackiego (choć wciąż klarownego) języka.

PS. Już po napisaniu tej recenzji naszła mnie refleksja, że Szostak dał cały wachlarz wyborów Odysowi i Telemachowi, ale o ile mniej Penelopie, która zawsze samotnie wygląda powrotu męża. A gdzie wersja, w której król powraca po dwudziestu latach i znajduje żonę szczęśliwą z innym, albo też słyszy, że skoro on się przez parę lat zabawiał z piękną nimfą, to i żonie się coś od życia należało, zamiast wysiadywania przy krosnach?