Beatrycze Nowicka Opowiadania

Mroczniejszy odcień magii (recenzja, E)

Dobrze skrojony płaszcz

V. E. Schwab, wyd. Zysk i S-ka

Pierwszy tom trylogii „Odcienie magii”

Beatrycze Nowicka: 7/10

„Mroczniejszy odcień magii”, czyli pierwszy tom cyklu V. E. Schwab zwraca uwagę pomysłem na równoległe Londyny.

Choć tytuł powieści brzmi nieco pretensjonalnie [1], zawartość prezentuje się zdecydowanie lepiej. „Mroczniejszy odcień magii” został nieźle napisany, a jego głównym atutem jest przyjemna dla wyobraźni koncepcja równoległych światów. Gdy wziąć pod uwagę pozostałe elementy autorskiej kreacji, książka Schwab okazuje się dobrze odrobioną rozrywkową fantasy z wartką akcją oraz bohaterami sprawiającymi wrażenie napisanych pod listę rad z gatunku „jak stworzyć postać, która przypadnie do gustu czytelnikom”.

Tytułowy mrok oraz uwaga autorki o tym, że jej powieść jest o „złodziejach, sadystycznych królach i brutalnej magii” wydały mi się odrobinę na wyrost – książka Schwab to przykład fantasy awanturniczej, gdzie owszem, od czasu do czasu trup się ściele, jednak atmosfera nie jest ponura.

Tym, co przydaje „Mroczniejszemu odcieniowi…” uroku i zwraca uwagę czytelnika, jest kreacja powieściowego uniwersum. Owszem, koncepcja światów równoległych jest nienowa, jednak spotyka się ją raczej w SF. Czterowarstwowy świat, którego kolejne płaszczyzny różnią się „poziomem magii” i sposobem traktowania jej przez mieszkańców prezentuje się nad wyraz barwnie. W pamięci pobrzmiewa mi wspomnienie „Tripletu” Timothy’ego Zahna – tam tytułowa planeta, podobnie jak Londyn u Schwab, była punktem wspólnym trzech światów, z których w najbardziej zewnętrznym realia odpowiadały typowemu SF, w środkowym feudalne społeczeństwo posługiwało się zaawansowaną technologią postrzegając ją jako magię, zaś w wewnętrznym istniała już magia prawdziwa.

Autorka „Mroczniejszego odcienia…” nie wprowadza aż takiego spektrum, jednak zadbała o to, by kolejne światy wyraźnie się od siebie różniły, zarówno w warstwie koncepcyjnej, jak i wizualnej. Już choćby prosty a wyrazisty pomysł z kolorami – Czarny, Biały, Czerwony i Szary Londyn. Najmniej czytelnik dowiaduje się o Czarnym, znanym jedynie z opowieści bohaterów, przeklętym, odciętym od reszty miejscu, gdzie magia zdominowała mieszkających tam ludzi. Tu jedynie sądzę, że Schwab mogła się pokusić o nadanie mu jakiejś innej barwy, w końcu czerń jako symbol krainy, z której po latach znów coś złego przypełza, jest ogranym rozwiązaniem. Dla odmiany Szary Londyn istnieje w świecie, w którym magia przygasła, a ludzie zwrócili się ku technologii. W zamyśle odpowiada on „naszemu” osiemnastemu wiekowi. Choć jest areną części przedstawianych wydarzeń, większość opisanych miejsc nie jest szczególnie charakterystyczna, trudno też mówić o realizmie (by podać za przykład i tak nie najgorszy los Lili oraz to, że dziewczyna umie czytać i pisać oraz jest wielką fanką powieści przygodowych). Najbarwniej wypada Czerwony Londyn w ojczystym świecie głównego bohatera, gwarne, tętniące życiem miasto, skąpane w szkarłatnym poblasku rozświetlonej magią rzeki, gdzie uliczni kuglarze rozkazują żywiołom. Wreszcie Biały Londyn, jego zamarznięta rzeka, zdesperowani mieszkańcy i osiadający na wszystkim pył – tu się można wprawdzie zastanawiać, co też tamtejsi ludzie jedzą, niemniej sama wizja jest odpowiednio wyrazista. Kolorowe Londyny mają też swoich władców, Czerwonych i Białych Króla i Królową, w czym upatruję przyjemne nawiązanie do książek Lewisa Carrolla. Sama mechanika magii w świecie Schwab nie jest oryginalna – opiera się na władzy nad żywiołami, amuletach i tatuażach; tak zwani antari dysponują ponadto mocą krwi.

Jeśli chodzi o fabułę, intryga nie jest specjalnie skomplikowana, zaś główny wątek polega na odnoszeniu potężnego a mrocznego artefaktu do miejsca, skąd pochodzi. Czarny i złowrogi kamień ma oczywiście zdolność wywoływania w swoich posiadaczach odruchu „mój sssskarbie”. Trzeba jednak dodać, że w książce nie ma dłużyzn, akcja biegnie szybko, a autorka odrobiła lekcję i pod koniec czytelnik nie zadaje sobie pytania w stylu słynnego „czemu nie przylecieli tu na orłach?” [2].

W ostatnich dekadach w fantasy zaroiło się od piszących kobiet, co ma także swoje negatywne konsekwencje. Czasem bowiem, poznając bohaterów, chciałoby się zakrzyknąć: „gdzie te chłopy?” Słowa takie zdecydowanie cisnęły mi się na usta podczas lektury „Mroczniejszego odcienia…”. Oto Kell, młodzieniec pozbawiony jakiejś nutki zadziorności. Autorka źle uczyniła, najpierw przedstawiając go jako potężnego maga, a dopiero później wyjaśniając, że bohater jest jeszcze bardzo młodym, niedoświadczonym człowiekiem. Trudno mi w pełni zrozumieć przyczynę takiego a nie innego postrzegania – może chodzi o ustępliwość Kella, to, jak łatwo daje się zdominować innym, czy może o skłonność do roztrząsania rozmaitych spraw, albo o egzaltowane wyznania chłopaka – w każdym razie mag wydał mi się cokolwiek zniewieściały. Do tego dochodzą szczegóły takie jak wzmianki o jego strojach (zapewne wynikają z upodobań autorki, bo gdy inna postać odwiedza kram z odzieżą, towarzyszy temu opis co najmniej entuzjastyczny), sceny, gdzie Kell przegląda się czy to w lustrze, czy w rzece (stanowiące pretekst do przedstawienia jego wyglądu), czy wreszcie nieszczęsny zapach kwiatków, jaki wokół siebie rozsiewa (jest to zapach magii jego świata, niemniej pomysł wydaje mi się, eufemistycznie rzecz ujmując, nie do końca trafiony). Przybrany brat maga to książę gustujący w kochankach płci obojga, uwielbiający bale, tańce i flirty. Tak oto z całej trójki najbardziej męska okazuje się złodziejka Lila.

Sądząc ze znalezionych w internecie opinii zachwyconych fanek, kreacja Lili okazała się strzałem w dziesiątkę. Owszem, dziewczyna jest charakterna, ale w moim odczuciu Schwab przesadziła. Już w pierwszym rozdziale bohaterka zabija mężczyznę-który-chce-ją-zgwałcić [3]. Jakby tego było mało, okazuje się, że pierwszą osobą pozbawioną życia przez złodziejkę był inny niedoszły gwałciciel (pojawia się jeszcze jeden amator jej wdzięków, ten jednak jedynie zostaje pobity). Chwilami aż czuje się, jak autorka wręcz upajała się pisaniem o tym, jaka jej bohaterka jest świetna, po prostu łotrzyca nad łotrzykami, mistrzyni ostrza i ciętej riposty – aż po scenę, gdzie Lila, zmuszona sytuacją, bez mrugnięcia okiem zabija dzieciaka (odnoszę nieodparte wrażenie, że miało to posłużyć pokazaniu, jaka dziewczyna jest twarda i zdeterminowana). Z postaci dalszych planów najbardziej wyrazista jest Biała Królowa.

Szkoda, że u Schwab „ci źli” od razu zostali przedstawieni tak, by czytelnik nie miał cienia wątpliwości co do tego. Zdecydowanie nie przypadła mi też do gustu postać księcia, który wprawdzie osobiście występuje raptem w kilku scenach, jednak nieustannie pojawia się w myślach i wspomnieniach brata. Czytelnik co i rusz czyta o tym, jaki to Rhy jest uroczy, czarujący, przystojny, wspaniałomyślny i kochany przez wszystkich wokół. Powiedzieć, że Kell jest przywiązany do dziedzica Czerwonego Tronu, to za mało powiedzieć – mag niejeden raz zbiera cięgi, ratując księcia z kłopotów. Ale oto pomiędzy zapewnieniami o miłości i oddaniu, co i rusz pojawiają się fragmenty, z których wyłania się zupełnie inny portret. Choćby wspomnienie, jak Rhy pobił brata, za to, że ów nie żywił dostatecznej wdzięczności wobec przybranej rodziny. Inna scena, gdzie książę napomina i grozi, choć sam wydaje się jedynie rozpieszczonym bachorem. Dalej, nieustanne obawy Kella, że brat się obrazi o to, albo o tamto. Wzmianka, jak chłopak przestał chodzić do świątyni na lekcje magii, bo „Rhy się wściekał”, że za mało czasu spędza w pałacu, gdzie jest potrzebny (w domyśle, jak sądzę, jako towarzysz zabaw), czy nawet scenka, w której młody mag porządnie obrywa i myśli sobie mimochodem, że książę by się zezłościł, że zachlapano krwią posadzkę w jego komnacie. Na podstawie tego wszystkiego widzę księciunia jako lekkomyślnego, rozpuszczonego, zadufanego w sobie, egoistycznego człowieka, za którego błędy inni płacą krwią. Chciałabym wierzyć, że to celowa kreacja i że w dalszych tomach następca tronu okaże się łajdakiem trochę na sposób księcia z „Ostatniego smoka”, jednak sądząc z kilku przeczytanych na Goodreads opinii na temat części drugiej jakoś w to wątpię.

Warto pochwalić samo wydanie „Mrocznego odcienia magii”, natomiast przydałaby się porządniejsza redakcja, pozwalająca poprawić wpadki, bądź niezbyt fortunne wyrażenia w tłumaczeniu. Tradycyjnie pozwolę sobie na kilka przykładów: „ciężkie fałdy płaszcza, rozchodzące się promieniście w czerwieni i złocie, przesunęły się po jego okrytych zbroją ramionach”, „oczy (…) rozszerzały się z respektu lub strachu”, „biegł (…) przez wąskie uliczki zebrane niczym labirynt w zakątkach Czerwonego Londynu”, „wolałabym umrzeć w czasie jakiejś przygody, niż żyć, stojąc nieruchomo”, „- co masz na twarzy?” (z kontekstu wynikałoby raczej „a cóż to za mina?”), „w tym ponurym Szarym Londynie ciało pijaka nie utrzymało się bynajmniej zbyt długo”, „z krótką peleryną, przypiętą dwiema gładkimi jak tafla czerwonymi klamrami”, „Kell zmiął przekleństwo w ustach”. Na szczęście nie jest tego dużo, mimo to takie „kwiatki” szkodzą całości, a przecież łatwo byłoby je wyeliminować.

Ktoś mógłby zapytać, skąd w takim razie ocena? Odpowiem, że przemawiający do wyobraźni świat zawsze stanowi dla mnie spory atut. Do gustu przypadła mi zwłaszcza koncepcja wyjściowa – po przeczytaniu pewnej liczby książek fantasy cieszy każda pozycja, która bardziej się odróżnia i ma coś, co pozwala jej zapaść w pamięć. Dodam też, że choć na początku, Kell i Lila sprawiali wrażenie cokolwiek papierowych, w dalszych rozdziałach zaczęli wzbudzać moją sympatię. Wyobrażam ich sobie nawet nie tyle jako zwykłych ludzi, co postaci w estetyce z gier i filmów Final Fantasy – pasowałaby mi ona zresztą do całości książki, oczyma duszy widzę ekranizację w formie japońskiej animacji komputerowej.

[1] Jako ciekawostkę dodam, że tom drugi zatytułowany został „A Gathering of Shadows”, co przypomina mi fragment z „Rękopisu znalezionego w smoczej jaskini”, gdzie Sapkowski wyśmiewał się z maniery nadawania tego rodzaju nazw. Ach, i czy tylko mnie „A Darker Shade of Magic” kojarzy się z oryginalnymi tytułami serii o Greyu?

[2] Jedno mam wszakże zastrzeżenie – otóż wspomniane jest, że zdolny do podróżowania pomiędzy światami, Kell nie oddalił się od Londynów dalej niż na dzień drogi, bo ze względu na jego unikatowe umiejętności, wciąż potrzebowano go w pałacu. Wedle opisów z książki, zadaniem maga, w którym nikt nie mógł go zastąpić, było comiesięczne dostarczanie dyplomatycznych listów do Białego i Szarego Londynu. Sens utrzymywania takiej korespondencji w sytuacji, gdy wymiana towarów jest zakazana, ludzi w zasadzie niemożliwa, a w jednym z miast głównemu bohaterowi grozi poważne niebezpieczeństwo wydaje się bezzasadna. A nawet jeśli, to Kell potrafi się również teleportować w obrębie jednego świata, o ile wcześniej ustanowi sobie odpowiednie punkty. To wydaje mi się bardziej przydatne dla zarządzania rozległym państwem i gdybym była ichniejszym królem, wysłałabym młodzieńca w podróż, aby odwiedził i oznakował liczne zakątki kraju tak, by w razie potrzeby móc tam natychmiast dotrzeć.

[3] Choć to i tak lepsze, niż gdyby miał to zrobić, a ona mściłaby się potem przez resztę książki.