Sezon burz (recenzja, E)
Niezbyt szczęśliwy powrót po latach
Andrzej Sapkowski, wyd. Supernowa
Dopisana później powieść z wiedźmińskiego cyklu (midquel?)
Beatrycze Nowicka: 5/10
Pomna słów, że nie należy tykać posągów, bo pozłota zostaje na rękach, raczej nie spieszyłam się do lektury „Sezonu burz”. Zresztą, zamieszczony na sieci początek nie przekonywał, że wspomnę taki fragment, jak choćby „drgania i impulsy budowały już w nim radość, jakiej dozna, gdy ofiara zaszamocze się pod jego ciężarem, euforię, jaką sprawi mu smak gorącej krwi. Rozkosz, jaką odczuje, gdy powietrze rozerwie wrzask bólu”. Na szczęście potem Sapkowski odzyskuje część dawnej swady, jednak wciąż zdarzają się kwiatki, jak choćby: „[mag] szczerzący zęby w złośliwym uśmiechu. Uśmiechu każącym myśleć o skolopendrach, przeciskających się przez szpary pod drzwiami. O rozkopywanych grobach. O białych robakach wijących się w padlinie. O tłustych końskich muchach poruszających nóżkami w talerzu rosołu”.
Zniknął gdzieś dynamiczny tok narracji, różnicowanie tempa, charakterystyczne dla wiedźmińskich opowiadań krótkie zdania i równoważniki zdań, używane w szczególnie dramatycznych momentach. W „dawnym” wiedźminie chwilami świat wydawał się ledwie naszkicowany – w „Sezonie burz” jest sporo opisów: potraw, miejsc i innych szczegółów, jednak bardziej rozwadniają one akcję, niż tworzą klimat. Obraz nadmorskiego państewka wydawał mi się o niebo lepszy w „Trochę poświęcenia”.
Najgorzej ze wszystkiego ma się fabuła zbudowana z kilku grubymi nićmi szytych wątków. Sprawia ona wrażenie, jakby autor znalazł notes z niewykorzystanymi pomysłami i z tychże pomysłów postanowił coś sklecić – romans z Lyttą Neyd, pałacowa intryga, masakry w okolicach zamku magów, kradzież wiedźmińskich mieczy i sprawa porwanej przez aguarę dziewczynki nie składają się we wdzięczną całość. Prym na czarnej liście wiedzie zły czarnoksiężnik, gej, psychopata i wielbiciel modyfikacji genetycznych w jednym. Scena, w której wyjawia unieruchomionemu Geraltowi swoje mroczne plany jest w moim odczuciu żenująca (choć może to miała być drwina z konwencji…). Drugie zaszczytne miejsce przypada szantażowi, mającemu skłonić wiedźmina do współpracy. Nie mogli mu po prostu zapłacić? I w ogóle dlaczego Biały Wilk miałby się przejmować procesem grożącym mu w jakimś maleńkim, nic nieznaczącym państwie? Czemu, gdy ta pożal się Melitele intryga wyszła na jaw, w ogóle chciał w całej sprawie brać udział? Pozycję trzecią zajmuje pojawiający się nagle wpół książki (by chwilę potem zniknąć i objawić się na krótką scenę tuż przy końcu) wątek lisicy i jej niebywałych mocy.
Sapkowski chyba za długo pisał o Reynevanie – Geralt w „Sezonie burz” jest kukiełką miotaną po mapie i popadającą w tarapaty, gdy jest to potrzebne dla fabuły. Zostawia swoje miecze na przechowanie w miejscu, które oględnie mówiąc bezpieczne nie jest, później notorycznie chadza bez broni, godzi się na walkę na arenie (przy czym najpierw narrator informuje, że była to propozycja nie do odrzucenia, jednak już po fakcie przypomina sobie, że wiedźmin powinien być twardy i bandę oprychów za nic mieć), znalazłszy winowajcę w wiosce pełnej wypatroszonych trupów znienacka ma skrupuły w kwestii zabicia go (przy Vereenie czy Renfri skrupułów takowych nie miewał, choć ich przewiny były mniejsze), daje się aresztować i łapać. Dość smętnie prezentuje się nawet wątek romansowy – gdy sobie przypomnieć historię Oczko, czy krótką znajomość z Fringillą robi się aż smutno. Lytta Neyd ma może rude włosy i używa innych perfum, jednak jej sposób mówienia do złudzenia przypomina chłodno-sarkastyczny styl Yennefer.
Humor na mój gust zbyt często jest lotów nader niskich – strażniczki miejskie pierdzące na potęgę wonią przetrawionej fasoli, krasnolud, śpiewający piosnkę o machaniu fiutem, opowieść o wydobywaniu relikwii proroka Lebiody ze smoczego łajna. No, tośmy się uśmiali… Najbardziej jednak doskwiera to, że opowiadania wiedźmińskie były gęste od emocji, czego nie można powiedzieć o „Sezonie burz”. Czytając tę powieść, nieraz zadawałam sobie pytanie, jak bym oceniła tę książkę, gdyby napisał ją ktoś inny. Odpowiedź brzmi – niezbyt pochlebnie. Pojawia się kilka bardziej udanych scen, ale wszystko razem wzięte wydaje się miałkie. Dawno temu w jednym z wywiadów Sapkowski rozwodził się nad tematem „książka jako produkt”. Rozwijając to określenie – „Sezon burz” jest towarem niezbyt dobrej jakości, który próbuje się sprzedać pod szyldem uznanej marki.